Ostatnie zanurzenie: przestrzeń
Mała zapowiedź była już rok temu, na koncertach inauguracyjnym i finałowym poprzedniej Warszawskiej Jesieni, kiedy to w pojedynczych utworach chór znajdował się na balkonie – ale wtedy ze względów pandemicznych.
Tym razem wszystkie cztery utwory w wykonaniu zespołów Filharmonii Narodowej pod batutą litewskiego dyrygenta Robertasa Šervenikasa wykorzystywały element przestrzeni, otaczając dźwiękiem widownię, bo tak właśnie zostały pomyślane. Balkon został zamknięty dla publiczności i pojawiały się na nim, a to chóry, a to grupy instrumentów, jak również głośniki.
Pustynnienie Lidii Zielińskiej miało już prawykonanie na kwietniowej inauguracji Festiwalu Prawykonań w NOSPR, gdzie warunki dla wykonania utworu były lepsze – przestrzeń większa i dająca więcej możliwości, ale za to niestety był to koncert wyłącznie online. Teraz można było rzeczywiście zanurzyć się w tych dźwiękach – takich, jakie je opisałam wówczas, szorstkich, suchych, ostrych, ilustrujących tytułowe pustynnienie w sensie dosłownym i przenośnym, splatających brzmienia akustyczne z elektroniką. Na balkonie grała część sekcji dętej, a także pojawiały się dzieci hałasujące przedmiotami. Z kolei Trakt-akt Wojciecha Ziemowita Zycha, wyłącznie instrumentalny, zakładał rozmieszczenie na balkonie solistów: fletu kontrabasowego, klarnetu kontrabasowego i saksofonu basowego, jak również części orkiestry – dyrygent musiał stać zwrócony w stronę widowni. I tu też przestrzeń była dokładnie zakomponowana.
Utwór Matthiasa Kranebittera pod długim i enigmatycznym tytułem 60 Auditory Scenes for investigating cocktail party deafness wywoływał inne refleksje. Odwołuje się on do zdolności ludzkiego mózgu do selekcjonowania z gąszczu słyszanych dźwięków tych, które go interesują, i do możliwości błędnych identyfikacji w tym względzie. Faktem jest – i to kolejny na tym festiwalu utwór na ten temat – że żyjemy w totalnym chaosie, z którego staramy się wybierać coś dla siebie. Uświadomienie sobie tego może prowadzić do zdania sobie sprawy również z możliwości całkiem innych, nie tak oczywistych wyborów, i wtedy odbiór staje się szczególną zabawą. Dla mnie przynajmniej odbiór tego utworu takim ćwiczeniem się stał.
Na koniec utwór, który ma już swoje lata – pochodzi z 2012 r. i miał wówczas prawykonanie w Łodzi. O Stabat Mater Artura Zagajewskiego było swego czasu dość głośno, zwłaszcza właśnie w środowisku łódzkim, z którym miałam wówczas bliższe niż dziś kontakty. To mocny utwór, w którym cztery przestrzennie rozmieszczone chóry (używające również prostych instrumentów perkusyjnych) oraz grupa instrumentów najpierw w długim wstępie budują jedno współbrzmienie, dopiero po dłuższym czasie śpiewacy wykrzykują po sylabie pierwszy trójwiersz sekwencji. I to jedyny moment, w którym tekst w zrozumiałej formie się pojawia; później następują „szepty i krzyki”, trochę przypominające chóralistykę Pendereckiego z okresu Pasji czy Dies irae. Nie ma tu jednak zapożyczeń, tylko ogólna aura, bardzo przejmująca. Festiwal skończył się więc akcentem smutku, zrozumiałym w tym trudnym czasie.
Byłam też na trzech koncertach Szalonych Dni Muzyki – na razie powiem tyle, że dużo radochy sprawiły mi produkcje Marcina Maseckiego, ale o wszystkim opowiem po zakończeniu niedzielnego maratonu. Zamierzam się bowiem teraz „zanurzyć” w muzyce Beethovena, która jest w tym roku tematem.