Stanisław przypomniany
Skoro w twórczości Giuseppe Verdiego znalazła się opera, w której występuje Stanisław Leszczyński, choćby tylko fałszywy, było kwestią czasu, kiedy Fabio Biondi wykona ją na ChiJE. To się właśnie stało w Operze Narodowej.
Un giorno di regno (Il finto Stanislao) – Dzień królowania (Udawany Stanisław) – to jedna z najwcześniejszych oper autora Traviaty. Pisząc ją miał 27 lat, nie bardzo mu leżała opera komiczna (a na taką miał zamówienie), a jeszcze na dodatek mniej więcej w tym czasie zmarło jego dwoje dzieci i żona, więc nie miał do tego serca i cud, że to w ogóle skończył. Zresztą dzieło nie odniosło sukcesu i do dziś należy do zapomnianych. Poniekąd słusznie, ponieważ nie jest wybitne. Treść dość groteskowa, muzyka składa się ze stempli w większości pochodzących od Rossiniego, choć są momenty, w których słyszymy jakby zapowiedź motywów z Traviaty właśnie czy z innych wczesnych oper typu Nabucco – mamy już charakterystyczne umpa umpa, albo też umpapa, umpapa. Ale jeśli wykona się je dobrze i z odpowiednim poczuciem humoru, można przy nim spędzić miły wieczór.
Tak właśnie było, choć nie wszyscy soliści satysfakcjonowali w tym samym stopniu. Najbardziej niezawodni byli katalońska sopranistka Tina Gorina, znana nam z roli Halki sprzed czterech lat, oraz meksykański baryton German Olvera jako kawaler Belfiore, który udaje rzeczonego króla Stanisława Leszczyńskiego (dlaczego? Aby kryć prawdziwego, który pojechał do Warszawy na elekcję, a była to niebezpieczna droga, więc musiała się odbyć w tajemnicy). Vivica Genaux jako druga amantka, Julia, śpiewała z charakterystyczną dla siebie trochę denerwującą manierą. Jeszcze bardziej denerwowała ostra barwa i nieczysta intonacja tenora Giulia Pelligry jako amanta Edoarda. Ale ogólnie słuchało się tego z pewnym rozbawieniem i jako ciekawostkę historyczną – z tego względu warto ją przypominać, choć trudno zgadnąć, że jej autor napisze kiedyś Don Carlosa czy Falstaffa.
Wcześniej, po południu w FN, wystąpił Kyohei Sorita, laureat II nagrody (ex aequo) na ostatnim Konkursie Chopinowskim. Na konkursie miałam z jego występów wrażenie raczej pozytywne, choć z grupy naprawdę interesujących i świetnie przygotowanych pianistów z Dalekiego Wschodu nie ci, którzy znaleźli się w finale, byli moim zdaniem najciekawsi. No, ale Sorita przetarł tu szlaki, był uczniem Piotra Palecznego. Solidna firma, jednak granie nie z tych niezapomnianych. Odwrotna sytuacja niż np. z Gadjievem – właśnie Chopin wyszedł mu najlepiej, po prostu miał go najlepiej przygotowanego. Chaconna Bacha/Busoniego niespecjalnie olśniewała, także kilka miniatur Brahmsa były w porządku, ale mało wyraziste. Co zaś do Chopina, ciekawe było zestawienie koncepcji Preludium cis-moll op. 45 z tą Gadjieva – tamten pianista grał w stylu wczesnego XX w., staromodnie, Sorita zaś ujął rzecz bardziej współcześnie. Sonata h-moll również była w porządku, a na bis Largo (Boże coś Polskę) i natychmiast po nim zagrany Polonez As-dur – na studiach w Polsce chyba się dowiedział, że to utwór, który zapewnia owację na stojąco. I tak się stało, choć ja osobiście nie wstałam. To rezerwuję na naprawdę wielkie przeżycia.
Komentarze
Co do jednego mała korekta – pierwsza owacja na stojąco była jeszcze *przed* polonezem, czyli po głównej części występu Sority. 🙂 A sama Sonata wykonana jak dla mnie wzorcowo.
No tak, i po Sonacie był stojak. Ale końcówka finału też jest z tych podrywających z miejsca 😉
Dzień dobry Pani Redaktor i wszystkim Blogowiczom!
Od lat jestem stałą czytelniczką tego bloga, a ponieważ festiwal (i codzienna lektura zamieszczanych tu recenzji) należą do moich największych muzycznych przyjemności, postanowiłam, że i ja zabiorę głos.
Kyohei Sorita przykuł moją uwagę w II etapie Konkursu świetnie wykonanym programem, w którym nawet Andante Spianato i Wielki Polonez, grany tego dnia chyba po raz siódmy, zabrzmiał tak, jakbyśmy go słyszeli po raz pierwszy. Od tamtej pory kibicowałam japońskiemu pianiście – szczególnie podobał mi się w koncercie.
Stąd też do FN szłam wczoraj nie tylko z zaciekawieniem, ale też z oczekiwaniami. I o ile Chopin nie zawiódł, to po I części czułam się zdezorientowana. Muzyk, który otwiera recital Chaconną (choćby i w opracowaniu), musi wiedzieć, że proponuje słuchaczom cały osobny świat, a nie np. utwór na rozgrzewkę. Sorita zdążył nas już przyzwyczaić, że do każdego występu jest dobrze przygotowany i bardzo na to wykonanie czekałam. Tymczasem usłyszałam głównie szkło. Nieraz była na blogu mowa o tym, jak trudno wydobyć piękny dźwięk z Yamahy – ale przecież na Yamasze grała w Warszawie i Kate Liu, i Julianna Awdiejewa. W Brahmsie z kolei brakowało mi spójnej formy – zadzwiająca rzecz u kogoś, kto tak dobrze wykonał sonatę Chopina.
A propos owacji na stojąco, to abstrahując od tej wczorajszej, zauważyłam, że w tym roku publiczność zrywa się z miejsc o wiele częściej niż w poprzednich latach. Zastanawiam się, na ile ma na to wpływ bieżąca sytuacja (przepraszam za brzydkie wyrażenie) i tym większa zachłanność słuchaczy na rzeczy piękne – i czasem niedoskonałe, ale jednak prawdziwe.
Uff, rozpisałam się, może za długo jak na pierwszy post. Dziękuję Państwu za tę enklawę cywilizacji w sieci (na szczęście nie jedyną!), wszystkich serdecznie pozdrawiam i życzę wielu pięknych chwil na festiwalu i poza nim!
Dziękuję za głos i pozdrawiam 🙂