Dona nobis pacem

Niezwykłe to było wykonanie Missy solemnis Beethovena. Ogromnie energetyczne i choć stylowe, to bardzo współczesne.

John Eliot Gardiner rozpoczął swoją obecność na scenie NFM przemową, która została tylko częściowo przetłumaczona i może nie wszyscy dosłyszeli, co mówił, więc zrelacjonuję. Zaczął od przywitania i kolejnej pochwały dla tej pięknej sali; opowiedział, że prowadził to dzieło w ramach Promsów w Royal Albert Hall przed 7 tys. publicznością w zeszłą środę, dokładnie tego wieczoru, po którym zmarła królowa Elżbieta II. Nie wiedzieli wówczas jeszcze, że właśnie kończy się epoka. On sam wyznał, że pamięta, jak jako chłopiec oglądał jej koronację na czarnobiałym jeszcze wówczas ekranie telewizora. Wspominając ją ciepło opowiedział anegdotę, jak z powodu korków spóźnił się na wizytę w Windsorze, a gdy w końcu pokonał tę masę schodów, która prowadzi do królewskich apartamentów, królowa czekała na górze i poprosiła służbę, by dano mu gin z tonikiem, bo „na pewno tego właśnie potrzebuje”. Koncert poświęcił jej pamięci, ale także prosił o ciepłą myśl o jej następcy Karolu III, który jest wieloletnim patronem jego zespołów. (Nawiasem mówiąc, patronuje też Philharmonia Orchestra i Royal Philharmonic Orchestra.) Dodam, że są osobiście zaprzyjaźnieni i to właśnie z rąk ówczesnego księcia Walii dyrygent otrzymał tytuł szlachecki.

Następujące po tej przemowie wykonanie było chyba najbardziej dynamicznym, jakie słyszałam w życiu. Niektóre tempa były po prostu obłędne i nie wiem, jakim cudem chór to wszystko wyśpiewał. Ale kontrastowo były też fragmenty szczególnie powolne, jak ów wyłaniający się z ciszy, archaizujący początek Sanctus czy fuga Et vitam venturi saeculi na zakończenie Credo. Nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale zgodnie z zamierzeniami Beethovena – ten utwór zawiera mnóstwo zrywów przydających mu rysu spontaniczności. Ponadto usłyszeć można było mnóstwo niezwykłych orkiestrowych barw, np. pod koniec; także w Et incarnatus po raz pierwszy tak wyraziście usłyszałam, że solo fletu naśladuje ptasi śpiew. Dużo takich detali zachwycało; także soliści (sopran Lucy Crowe, mezzosopran Ann Hallenberg, tenor Giovanni Sala i bas Matthew Rose) byli znakomicie dobrani i świetnie ze sobą współbrzmieli. Wspaniały też był chór – bohater zbiorowy.

Szczególnie zabrzmiały militarne fragmenty Agnus Dei – zupełnie inaczej odbiera się je w czasach wojennych. Także błagania o pokój mają inny wymiar. Może zostaną wysłuchane…

Piękne trzy dni Wratislavii mam już za sobą. Rano w pociąg i do Warszawy.