Romantycznie…
Nasza warszawska edycja Szalonych Dni Muzyki jest młodszą i niestety dużo uboższą siostrą pierwotnej francuskiej, ale nie umniejsza to jej ważności dla – zwykle zadowolonej – szerszej niż zwykle publiczności.
W Nantes festiwal trwa pięć dni i zawiera ok. 270 koncertów, u nas w tym roku były niecałe trzy dni z 35 koncertami (przed pandemią było ich więcej, nie mówiąc o koncertach w namiocie). Wiele jest przyczyn tak uderzającej różnicy, w tym oczywiście większe już zakorzenienie francuskiego festiwalu (od 1995 r.!), mnóstwo sponsorów, a także więcej możliwości, jeśli chodzi o tamtejsze miejsce festiwalowe, czyli centrum kongresowe, które ma trzy duże sale na 1971, 832 i 456 miejsc oraz wiele pomniejszych.
Warszawski festiwal jednak mimo tej różnicy trzyma w miarę możliwości formułę wynalezioną przez René Martina, który ma na tyle zaufania do warszawskich organizatorów, czyli Sinfonii Varsovii, że program opracowują wspólnie, pół na pół (w tym roku z Łukaszem Strusińskim), a cała część edukacyjna z koncertami Smykofonii na czele jest całkowicie oddana stronie polskiej. Można też w Warszawie modyfikować temat festiwalu: w tym roku w Nantes rządził Schubert (z okazji 225. urodzin), a u nas rozszerzono tematykę ogólnie na romantyzm, czyli Ballady i romanse – z powodu oczywiście Roku Romantyzmu Polskiego. Ale o programie trochę pisałam już w zapowiedzi, teraz trochę o tym, co słyszałam.
Jakoś mi się wydawało, że Quatuor Modigliani był tu dopiero co – teraz jednak przepatrzyłam archiwalne programy festiwalowe i wyszło na to, że to było w 2015 r.! Po wczorajszym Schubercie (Rosamunda) i Schumannie (Kwintet, ze świetnym pianistą i rasowym kameralistą Tanguy de Williencourtem dziś również z przyjemnością posłuchałam w ich wykonaniu Smetany (Z mojego życia) oraz, z udziałem koncertmistrzów Sinfonii Varsovii, Oktetu Mendelssohna, tego genialnego dzieła 16-latka. Trio Nebelmeer, również z Francji, odwiedziło nas po raz pierwszy: wczoraj z rzadziej grywanymi triami Mendelssohna i Brahmsa, dziś z transkrypcją Doliny Obermanna Liszta oraz, z dwojgiem muzyków z Sinfonii Varsovii, Kwintetem Zarębskiego. O ile utworami na trio wywarli bardzo dobre wrażenia, to Zarębskiego pianista wyraźnie się nie douczył – bardzo szkoda.
Z ciekawostek wysłuchałam oczywiście Wiener Glasharmonika Duo – oczywiście słyszałam ich wcześniej nieraz, ale tym razem włączyli do programu elementy polskie: Moniuszkę („tyrolski” Kotylion z Hrabiny i Prząśniczkę), Chopina (Galop i Walc a-moll op. posth.) oraz Wieniawskiego (Kujawiak) – było mnóstwo zabawy. Inną ciekawostką był koncert smyczkowej części Sinfonii Varsovii pod batutą Yaroslava Shemeta z Adagiettem Mahlera i transkrypcją Kwartetu d-moll „Śmierć i dziewczyna” Schuberta, do którego na bieżąco robił animację (posługując się częściowo recyklingiem) Mariusz Wilczyński. Jak ktoś ceni tego autora i nie przeszkadza mu powtarzanie motywów i autotematyzm, to był pewnie zadowolony; dla łowców atrakcji też było to coś innego, ale byli też tacy, którym to zakłócało odbiór bardzo dobrego wykonania muzyki.
Pianistów z Francji przyjechało tym razem dwóch, obaj bardzo przyzwoici. Wspomniany już de Williencourt był tu po raz pierwszy, i to w trzech rolach: z orkiestrą grał na inauguracji Koncert Schumanna (czego nie słyszałam), o kameralistyce już wspomniałam, wreszcie dał solowy recital z Lisztowskimi transkrypcjami Wagnera i Schuberta oraz z Preludium, chorałem i fugą Francka, pokazując wirtuozowskie umiejętności. Jonas Vitaud bywał już u nas nieraz; tym razem na koncercie zamykającym z SV pod batutą Dirka Vermeulena grał I Koncert Brahmsa, ujmująco bezpretensjonalnie. Wcześniej była jeszcze Niedokończona Schuberta (również świetnie wykonana), a na bis-niespodziankę trochę zabawy (co już staje się tradycją po zeszłorocznej zgrywie z utworem Louisa Andriessena): finał Divertissement Jacquesa Iberta. Też zapewne wymyślił to René.
Poza przeżyciami muzycznymi najmilsze jest na tym festiwalu obserwowanie publiczności. A to żywo dyskutującej w przerwach o tym, co właśnie zabrzmiało, a to wpisującej się na specjalnie ustawionych pośrodku hallu plakatach (to też festiwalowa tradycja), a to prowadzącej w zaaferowaniu dzieciaki na Smykofonię. Nawet klaskanie między częściami utworu z czasem już aż tak nie drażni. Widać, że to święto jest ludziom potrzebne, dobrze, że jest i niech będzie nadal. A zapowiadanym za rok tematem jest Noc – i w Nantes, i tutaj.
Komentarze
Jeszcze w nawiązaniu do Ryterskiego, w angielskiej wersji opisu jest „German for ‚death dance’ „. Czyżby przytomny tłumacz? 😉
Pewnie tak 😆
Bardzo, naprawdę bardzo podobał mi się koncert Sinfonii Varsovii z animacjami Mariusza Wilczyńskiego. Od kiedy obejrzałam „Zabij to i wyjedź z tego miasta” (oj dobre, ale bardzo depresyjne) jestem zaciekawiona jego twórczością. Na sali siedziałam prawie tuż za jego stolikiem. Widziałam, jak rysował i filmował to, co rysuje. Jak niszczył to, co narysował, drapieżnie rwąc papier (który wyrzucony i porysowany nawet chcialam potem zgarnąć ze sceny, ale trochę się wstydziłam i nie wiedziałam, czy wolno). Wilczyński to na pewno nietuzinkowa postać. Artysta w swojej twórczości wraca do korzeni, dzieciństwa w Łodzi, PRL-u. Tak też była umiejscowiona dziewczyna ze „Śmierci i jego dziewczyny” Schuberta – w mieście, pośród dymiących kominów. Była to swobodna wizja rysunkowa kwartetu (tym razem na orkiestrę oczywiście). Wiele było w tym fantazji i próżno by się doszukiwać jednoznacznego sensu owych rysunków. Raczej jakaś aura, klimat i nieodłączna jednak depresja, bo przecież w temacie jest śmierć. Tak byłam zafrapowana rysunkami i obserwacją procesu twórczego, że tym razem mniej koncentrowałam się na muzyce. Wyjątkowo, jak nie na koncercie, muzyka była dla mnie towarzysząca.
Też słyszałam panie, które wychodząc dyskutowały, że animacje im przeszkadzały w odbiorze. Dla mnie przeciwnie. Uważam, że to był świetny pomysł. Wyszłam w zadumie, zastanawiając się, czy wizja „Wilka” (na pierwszej narysowanej kartce widniała podobizna artysty i napis „Mariusz Wilczynski – śmierć, dziewczyna i Wilk”) to też mój Schubert.
Ja się Zabij to autentycznie wzruszyłam, i to nawet nie tyle animacjami (język Wilka znam od niepamiętnych czasów, czyli klipów w powstającej TVP Kultura), co głosami. Jeszcze teraz jak sobie przypomnę głos Barbary Krafftówny mówiącej „Mariuszku” jako jego mama… Albo glosy ludzi, których znałam, a których już z nami nie ma: Tomek Stańko, Andrzej Wajda…
SV już nie po raz pierwszy współpracuje z Wilczyńskim.
Spektakl Wilczyńskiego z Sinfonią Varsovia był porywający, oryginalny i moim zdaniem wybitny! Po zakończeniu ja słyszałam głównie głosy na wow! Entuzjastyczne. Widziałam wśród wychodzących po spektaklu rozentuzjazmowane min. panie Agnieszkę Holland i Hannę Gronkiewicz Waltz… Ten spektakl w programie nosił tytuł „Dziewczyna, śmierć i Wilk” a w prezentacji wykonawców było wyraźnie napisane na pierwszym miejscu: Mariusz Wilczyński – animacje na żywo, więc po przeczytaniu takiej zapowiedzi marudzenie że była animacja która przeszkadzała w odbiorze muzyki jest dla mnie niezrozumiałe i śmieszne. Dla mnie osobiście to że odgłosy tworzenia np. darcie papierów, zagłuszały momentami muzykę – to był dodatkowy i niesamowity element ekspresji i dramatyzmu tego spektaklu. ogromny atut. To było jasne od początku że muzyka pełni rolę służebną wobec tego co tworzy Wilczyński na ekranie, bo tak w filmie po prostu jest! Mam już tyle lat że pamiętam początki twórczość Wilka jeszcze z TVP Kultura, te jego niesamowicie oryginalne czołóweczk z kotami i myszkamii, widziałam „Zabij to i wyjedź z tego miasta” i widziałam niedawną wystawę w Zachęcie, i wydaje mi się że widać jego stały rozwój i fascynującą ewolucję, co tylko teraz potwierdził ten spektakl na Szalonych Dniach Muzyki, który był dla mnie absolutną nowością i pewnego rodzaju objawieniem! W tym co robi Wilczyński powtarzanie motywów i autotematyzm są jego jednymi z licznych znaków rozpoznawczych. Sumując, odnoszę wrażenie że po prostu nie przepada Pani za tym co robi Wilk, bo choćby w Pani opisie jego występu to pobrzmiewa, i w komentarzach że w jego Zabij to nie animacja Panią porusza, a głosy, ale dla większości widzów to był jeden z najmocniejszych punktów tegorocznych Szalonych Dni. Oryginalny, porywający, nieoczywisty. Świetnie że organizatorzy mają taką fantazję o odwagę by na głównej scenie pokazywać artystę który łamie skostniałe przyzwyczajenia odbiorców muzyki klasycznej. Bo jak to mówił rejsowy inżynier Mamoń: ja lubię tylko te piosenki które już słyszałem…
OK, po wpisie Frajde załatwię to wreszcie.
Quo vadis, musicae?
Patrząc (właśnie patrząc) na utwory WJ na przestrzeni ostatnich lat, zastanawiam się co chcą osiągnąć ich kompozytorzy. Większość z nich wzrastała w świecie multimedialnym. Nie znają innego.
Rozmieszczenie instrumentów w „Space Junk” Fagina jako żywo przypominało rozmieszczenie głośników surround na sali kinowej – słuchając nagrania w stereo tracimy efekt zamierzony przez kompozytora, tak więc należałoby słuchać tego wyłącznie na systemie wielokanałowym.
Utwór Sotomskiego wyposażony jest w różne elementy wizualne (np. muzycy w którymś momencie zakładają na oczy opaski – nie wiem właściwie dlaczego, ale mniejsza o to 😉 ). Słuchanie utworu wyłącznie w postaci audio chyba mija się z celem – należałoby przynajmniej zarejestrować video, optymalnie również wielokanałowe.
Jaki jest więc cel kompozytora? Wykonanie utworu wyłącznie live, z pełną oprawą „pozamuzyczną”? Czy to nie jest sprzeczne z chęcią pozostawienia po sobie twałego śladu?
Akurat Sotomski pisze o tym w omówieniu utworu, więc zapewne zdaje sobie z tych dylematów sprawę, ale, ale…. Tu nie chodzi o „żywe osoby na scenie” (cyt. z omówienia), tylko czy to jest wciąż muzyka?
Wracając do Frajde („Tak byłam zafrapowana…”) – czy odbiorca dziś w ogóle dopuszcza odbiór dzieła angażującego tylko jeden zmysł?
p.s. właściwie ostatnie zdanie dotyczy w równym, jeśli nie większym stopniu kompozytora.
@ Gostek
Takie mamy czasy i środki, więc naturalne jest, że powstają dzieła angażujące więcej zmysłów. Gesamtkunstwerk, correspondance des arts to też zresztą nie są koncepcje nowe.
Myślę jednak, że i dzieła czysto muzyczne wciąż będą powstawać.
Po prostu będą egzystować obok siebie różne gatunki.
@ Annnuszka
Niepotrzebnie Pani stara się czytać moje słowa między wierszami – nic tam nie ma. Lubię Wilka i to, co robi, też wspomniałam tu TVP Kultura, kiedyś zresztą tu pisałam, że znam go również osobiście. Zrobili z SV taki koncertospektakl, bo tak się umówili – i, jak widać, dla wielu był to znakomity eksperyment, a nawet nieraz powód do wzruszeń. I że nie dla wszystkich, bo im animacja przeszkadzała – to też naturalne i nie wynika z żadnych „skostniałych” przyzwyczajeń, tylko: po pierwsze, są wzrokowcy i słuchowcy (czego dowodem zresztą jest powyższe zdanie Gostka dotyczącego innych utworów i innej imprezy), a po drugie, ci, co kochają muzykę, zwłaszcza w dobrym wykonaniu, nie będą entuzjastami sprowadzenia świetnej orkiestry ze znakomitym dyrygentem do roli taperów. Nie oceniałam tego, cytowałam cudze słowa. Ile ludzi, tyle odbiorów. Nawiasem mówiąc, jak lubię Agnieszkę Holland i cenię jej filmy, to nie zawsze miała dobrą rękę w doborze muzyki do nich…
@ PK
Poznałam Wilka (nie osobiście niestety:-) dopiero na „Zabij…”. Nigdy nie oglądałam TVP Kultura, więc tam nie miałam okazji. Uważam, że „Zabij…” jest tak gęste treściowo, że nie ma szans, by przy jednym oglądaniu pojąć wszystko, co tam się dzieje. Mnie pociągnęła za sobą narracja, którą staralam się uważnie śledzić, czyli treść i sens wypowiedzi (przy jednoczesnej galopadzie myśli do własnego dzieciństwa i porównywaniu, czy faktycznie było tak, jak opisuje to autor) i oczywiście rysunki, które go ilustrowały. Dopiero, gdy wyszłam, pod dużym wrażeniem, uświadomiłam sobie: głosy, jej, przecież były jeszcze głosy, miałaś słuchachać głosów. Powinnam pójść jeszcze raz…
Wydaje mi się i tu też odpowiedź do @Gostka, że są ludzie, którzy potrafią funkcjonować, percypując za pomocą wielu zmysłów, ale są też, jak twierdzi PK słuchowcy i wzrokowcy. Osobiście umiem postrzegać raczej tylko za pomocą jednego zmysłu. Mając przed sobą rysunki, mój umysł je wybiera i wówczas muzyka, głosy, stają się towarzyszące. Dlatego nie bardzo odnjduję się w formule opery (obraz na żywo, ruch, muzyka) i prawie w ogóle nie chodzę do teatru (obraz na żywo, głos), bo to dla mnie za dużo bodźców na raz, za dużo emocji na raz. A te koncerty, które do tej pory najgłębiej przeżyłam, to koncerty w FN w Warszawie, gdzie moje percypowanie ograniczone było tylko do muzyki, bo wszysko dookoła było już znane i oswojone. Opisuje tak swoją emocjonalnośći, bo chcę pokazać, że dopuszczanie jednego zmysłu jest czasem nie tyle wyborem, co jedyną możliwością poznawczą:-)
@ Annuszka
Nie czuję zupełnie, żeby w tym, co pisze PK w głównym tekście była jakakolwiek niechęć do Mariusza Wilczyńskiego. Jak napisałam wyżej, też słyszałam głosy, że animacja przeszkadzała w koncentracji na muzyce. Mam jednak nadzieję, że były one odosobnione.
Nie zgadzam się jednak, że muzyka w tym koncercie pełniła rolę służebną do animacji. To nie był film. To był koncert na żywo. Dla jednych ważniejsza była muzyka, a rysunki ilustracją do niej, dla innych animacje i muzyka im towarzysząca, a dla wybranych „Gesamtkunstwerk”:-)
Ja ostatecznie film oglądałam parę razy, wracając do poszczególnych scen, bo kupiłam u Gutka dostęp na ich vod i to zwykle jest na parę dni 🙂 A jeżeli wspomniałam, że bardziej mnie wzruszyły głosy, to dlatego właśnie, że język filmowy Wilka dobrze znałam, nie tylko zresztą z TVP Kultura, ale i z innych animacji. Trochę filmików można obejrzeć tutaj: http://www.wilkwilk.pl/films
Przepraszam, widać mylnie odczytałam ton recenzji Pani Doroty… jeszcze raz przepraszam. Po prostu chodziło mi o to że, przynajmniej ja, wiedziałam że kupuję bilet na występ Wilczyńskiego – rysownika i animatora, i że to jednak będzie trochę jego spektakl – bo świadczył o tym tytuł „Śmierć, dziewczyna i Wilk” i tak to reklamowano. Dlatego jestem zdziwiona że niektórzy widzowie byli, podobno – jak Panie twierdzą, zdziwieni na co kupili bilety. No chyba że jest to efekt hurtowej ilości koncertów i hurtowego kupowania biletów.
No a film „Zabij to…” Niesamowity, w Zachęcie kupiłam bluray i wracam do tego filmu co jakiś czas i za każdym razem widzę coś nowego i innego.
Pobutka na drugą zmianę
https://www.youtube.com/watch?v=I3HMVUwKoKg
Dziś oficjalna premiera tej płyty 🙂 Mam ją już fizycznie. Ciekawa, czasem zaskakująca.
Maestru KZ należą się wielkie gratulacje:
https://www.deutschegrammophon.com/en/artists/krystian-zimerman/news/krystian-zimerman-wins-praemium-imperiale-2022-for-music-267673
Coś wspaniałego ten Szymanowski Zimermana. Ten jego chłodny, dla mnie trochę przytłumiony (?) fortepian tak świetnie tutaj rejestrowany, razem zresztą z jego oddechem, no dosłownie jakby się tam stało czy siedziało obok, pasuje mi idealnie, a pasował nie zawsze. Ta płyta się domaga recenzji!