Dwa prawykonania
Jedno z nich było de facto drugim wykonaniem, bo właściwe prawykonanie odbyło się wczoraj, na koncercie inauguracyjnym Konkursu im. Wieniawskiego.
Program tych dwóch koncertów Filharmonii Narodowej pod Andrzejem Boreyką był zresztą w połowie różny. Po rzeczonym prawykonaniu utworu Nova ukraińskiej kompozytorki Victorii Polevy oraz Koncercie skrzypcowym Dvořáka z Veriko Tchumburidze, zwyciężczynią poprzedniej edycji konkursu, w drugiej części poznańskiego koncertu znalazła się Symfonia „Odrodzenie” Karłowicza. Dziś zamiast tej ostatniej zabrzmiało Capriccio Pawła Kleckiego, a drugą część dopełniły jeszcze Preludia Liszta.
Utwór Polevy miał charakter plakatu. Choć ponoć zalicza się jej dzieła do „minimalizmu sakralnego”, to ten nie jest sakralny, tylko bojowy. Bęben, kotły, blacha, regularny rytm – mogłoby to być ścieżką dźwiękową do wojennego filmu, ale ilustrującego triumfalny pochód do zwycięstwa (czego oczywiście Ukraińcom życzymy). Jak dla mnie – zbyt dosłowne, ale efektowne.
Koncert Dvořáka łatwy nie jest (co niestety w paru momentach było słychać), ale w interpretacji Veriko podobała mi się żywiołowość, a zwłaszcza taneczność ostatniej części – są to tańce czeskie, więc podkreślanie tego jest wskazane. Ta skrzypaczka jeśli nawet nie zawsze jest doskonała, to zawsze jest jakaś, w odróżnieniu od lansowanej laureatki II nagrody Bomsori, która gra ładnie, ale nudno. Veriko na bis zagrała pięknie utwór zamówiony swego czasu przez Lisę Batiashvili (tutaj jest o nim mowa, w komentarzach trochę więcej, a tutaj można go w jej wykonaniu posłuchać).
Capriccio Pawła Kleckiego (Paula Kletzkiego) – to utwór będący jakby pomostem między wczesnymi, postromantycznymi jego dziełami, a późniejszymi, zmierzającymi w stronę neoklasycyzmu. Są tam aluzje do tonalności, ale muzyka wylewa się z jej ram, gęsta, migotliwa i barwna. Trudno określić jej styl. Jest trochę jak Atlantyda: obraz zaginionej przeszłości, po której nie został ślad. Prof. Timothy L. Johnson, który zajmuje się spuścizną Kleckiego od strony muzykologicznej, pisze: „Jestem przekonany, że gdyby utwór rzeczywiście został wykonany pod batutą Wilhelma Furtwänglera na początku 1933 roku, najprawdopodobniej wywarłby znaczący wpływ na rozwój muzyki zachodniej. Niestety tak się nie stało (…). Historia utworu nasuwa przede wszystkim jedno zasadnicze pytanie: czy jeśli w lesie upada drzewo, lecz w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby to usłyszeć, to ono rzeczywiście upada? (…) Skoro (…) nie ujrzało światła dziennego, nie zostało wykonane i pozostawało w zapomnieniu, to nie wywarło żadnego wpływu na rozwój języka muzycznego”. Pozostaje więc cennym artefaktem.
Właściwie powinnam była po tym utworze wyjść, żeby nie zakłócić sobie wrażenia, ale nie wypadało. Preludia Liszta spełniły w tym programie rolę efektownego łubudu na koniec – przyznam, porządnie zagrane. Ale wydaje mi się, że umieszczenie ich po Kleckim było jednak pewnym zgrzytem – przynajmniej dla mnie. Słyszę, że Capriccio ma zostać nagrane – to mnie cieszy.
Komentarze
Z mojego punktu widzenia laika, bardzo udany koncert. Pierwszy utwór taki „filmowy”, efektowny, ale słuchało się nieźle. Klecki zaskoczył bardzo pozytywnie, bo chyba często takie odkrycia po latach nie dorównują legendzie, a to było bardzo dobre, troszkę jakbym słuchał zapomnianej suity symfonicznej Prokofiewa z lat 20.