SV w gościach w FN

Orkiestra Filharmonii Narodowej otwierała w tym czasie w Poznaniu Konkurs im. Wieniawskiego, więc na piątkowy wieczór wskoczyła Sinfonia Varsovia.

Największą atrakcją koncertu była oczywiście wspaniała izraelska (mieszkająca w Niemczech) klarnecistka Sharon Kam. Jednak atrakcją okazał się również dyrygent belgijski Martijn Dendievel. Jest jakieś podobieństwo między nim a Yaroslavem Shemetem – obaj są wysocy i z charyzmą, obaj mają eleganckie i precyzyjne gesty. Są zresztą w jednym wieku – między nimi jest zaledwie kilka miesięcy różnicy.

Dzięki temu prowadzeniu atrakcyjniej brzmiał repertuar zarówno ten banalniejszy (wybór z Peer Gynta), jak i ten mniej banalny (V Symfonia Sibeliusa). W tym pierwszym zwracało uwagę piękne solo oboju w Poranku i świetne rozegranie W grocie Króla Gór, od skradającego się fagotu (czyli Peer Gynta) do całej chyba armii złych trolli nacierających na bohatera.

Sharom Kam grała tym razem I Koncert f-moll Webera (zwykle słyszałam ją w Mozarcie). Kiedy się na nią patrzy, przypominają się wymagania różnych polskich pedagogów, by muzyk stał (lub siedział) prosto i nieruchomo, bo za bardzo ruszać się nie wypada. Ona tymczasem niemal tańczy, kiedy gra żywsze fragmenty; w momentach śpiewnych niemal kołuje całym ciałem. Ma niesamowitą skalę dynamiczną (trochę się martwiłam, że ludzie z kłopotami ze słuchem mogą nie usłyszeć jej cudownych pian) i pięknie różnicuje barwy, a w finale nie zabrakło też poczucia humoru. Bis był uroczy: solistka podeszła do jednego z kontrabasistów i zagrali w duecie Summertime – ona grywa również jazz i to się słyszy.

Jak Sibelius wydaje mi się zwykle depresyjny, to V Symfonia taka nie jest. Formę ma specyficzną, bo rozwija się organicznie, bez nawiązań do tradycyjnej formy. W pierwszej części trudno dostrzec powtórzenia, w finale parę głównych tematów wraca na przemian, ale też rozwijają się po swojemu, jest w tym jakaś organiczność. No i jest ten moment potęgi, który odpowiednio zagrany jest wręcz porywający. Coś w tym temacie jest zresztą filmowego (z perspektywy rozumiem, dlaczego Amerykanie swego czasu tak przepadali za Sibeliusem – nie byłam tego świadoma, dokąd nie przeczytałam o tym u Alexa Rossa). A kiedy wyciągnie się wszystkie barwy, jak to się udało tym razem, słucha się tego wspaniale. Dyrygent ma podczas oklasków ładny zwyczaj wchodzenia w orkiestrę i dziękowania pojedynczym muzykom, którzy czują się w ten sposób docenieni.

Na sobotę wracają gospodarze i też się wybieram. Program po części ten sam, co w Poznaniu, tyle że tam grali Symfonię „Odrodzenie” Karłowicza, a tu dokonają prawykonania Capriccia Pawła Kleckiego, na które z ciekawością czekam.