Rusałka targowa

Remont gmachu poznańskiej opery potrwa jeszcze cały przyszły sezon. Ale teatr, żeby pozostać teatrem, musi grać, więc skorzystał z gościnności Międzynarodowych Targów Poznańskich, by po raz pierwszy w tym mieście wystawić Rusałkę Dvořáka.

Konkretnie skorzystano z pawilonu nr 1, a właściwie jego połowy, bo jest on w sumie ogromny. To duży hangar, którego przeznaczenie jest jak najdalsze od artystycznego. Cóż więc można było zrobić? Nagłośniono orkiestrę, ale śpiewaków nie. Nie jest to dobre dla tej partytury, tak barwnej, że czasem niemal impresjonistycznej – wszystko brzmiało dość płasko. Z kolei jeśli chodzi o solistów, to były miejsca, w których brzmieli lepiej, i inne, w których brzmieli gorzej; cierpieli też na tym artyści o mniejszym wolumenie głosu. Na szczęście obsada była atrakcyjna.

Reżyserka Karolina Sofulak w wywiadzie zamieszczonym w programie wspomina, że jest to opowieść „o katastrofie ekologicznej, o tym, jak rozwojowi technicznemu towarzyszy regres społeczny”. To już może zbyt daleko idąca interpretacja, ale kiedy tak sobie myślałam, o czym to właściwie jest, doszłam do wniosku, że o niemożności krzyżowania zbyt odmiennych od siebie gatunków. Rusałka nie jest i nie może być człowiekiem, więc z natury nie jest w stanie dać Księciu tego, czego on potrzebuje. Ich związek jest niemożliwy i musi skończyć się katastrofą, jak każde rażące łamanie praw przyrody. Tak więc z tą ekologią jest tu coś na rzeczy.

Inscenizacja Sofulak we współpracy ze scenografką Dorotą Karolczak była jak najbardziej ekologiczna – opierała się w dużej mierze na recyklingu dekoracji z różnych spektakli; przed przestrzenią sceniczną rozsypano piasek i ustawiono na nim leżaki. Z recyklingowanych przedmiotów mnie, niegdysiejszą pianistkę, zaszokował zwłaszcza fortepian wyciągnięty chyba z jakiejś piwnicy, z klawiszami jak zepsutymi zębami; mieści się w nim zarówno warsztat Ježibaby, jak później barek. Nad przestrzenią sceniczną wisi ogromny srebrny krąg symbolizujący księżyc, który, jak wiemy, odgrywa pewną rolę w tej opowieści. Nie będę więcej opowiadać, bo są to właściwie szczegóły mniej istotne dla całości, z wyjątkiem może dość upiornego pomysłu na siostrzyczki-wampirki (więcej nie będę spoilować).

Spektakl pojawia się na Targach w sumie trzy razy, a potem nie wiadomo kiedy. Tzn. wiadomo tyle, że kiedy zespół powróci już na swoją scenę, zaadaptuje się go do tamtejszych warunków, co z pewnością będzie z korzyścią dla muzyki. Bardzo warto. Świetnym pomysłem było zaproszenie dyrygenta słowackiego Martina Leginusa, który działał w teatrach m.in. w Bratysławie i Pradze, więc zna dobrze temat. Pierwsza obsada wokalna też była bardzo udana: Iwona Sobotka w roli tytułowej, Dominik Sutowicz jako Książę, Rafał Korpik w roli Wodnika, no i Małgorzata Walewska jako Ježibaba. Świetnie brzmiał chór; z orkiestrą, jak już wspomniałam, było gorzej ze względu na specyficzne warunki akustyczne, a i muzycy byli wyraźnie zdeprymowani. Należy więc życzyć spektaklowi, aby możliwie szybko mógł zostać pokazany w prawdziwie operowych warunkach. Być może wcześniej jeszcze pojawi się w obecnej formie, ale to już zależy od możliwości Targów Poznańskich.