Mozart i inni
Dziś patrona festiwalu zastąpił starszy o 14 lat kolega – dzień rozpoczął się i zakończył Mozartem. A obok Wieniawski oraz XX/XXI wiek.
Hina Maeda z Michałem Francuzem wystąpili w południe na Zamku Królewskim. Muszę powiedzieć, że bardzo się przez te kilka miesięcy rozwinęła. Dużo gra, jest wciąż w trasie, mogła porządnie przećwiczyć repertuar, spadło napięcie konkursowe, więc jest już bardziej opanowana. Z fałszami też się już prawie całkiem skończyło (może parę flażoletów w Fantazji wg Fausta Wieniawskiego było obok, ale nie ma co się czepiać). Dobry był pomysł, żeby zacząć od Mozarta właśnie – Sonaty e-moll KV 304, jednej z najpiękniejszych, pełnej melancholii. Może wykonanie było trochę cukierkowe, ale ładne. Później rzeczony Wieniawski, w którym solistka mogła pokazać wirtuozowski pazur (aż część publiczności zaczęła klaskać w środku). I wreszcie V Sonata Wajnberga, w której pokazała muzykalność i zrozumienie, a to nie jest łatwa muzyka. Napisana w 1953 r., zaraz po wypuszczeniu z aresztu, pierwszy temat ma jeszcze z tych uwodzących, melodyjnych, z ludowym posmakiem, ale potem są już całkiem inne nastroje i potrzeba do ich oddania wiele emocji, których tej skrzypaczce nie brak. Bardzo we wszystkim pomagał pianista, rasowy kameralista. Trochę mnie z początku raziło, że po przejmującym Wajnbergu – a koncert oficjalnie upamiętniał 80. rocznicą powstania w getcie warszawskim – były dwa wesołe, wirtuozowskie bisy: Obertas Wieniawskiego i powtórzenie końcówki Fantazji. Ale jakby kto się uparł, to można stwierdzić, że – no dobrze, przecież Wieniawski też był Żydem.
Wieczorem w FN pojawiła się Radomska Orkiestra Kameralna pod batutą Jurka Dybała. Chyba najlepiej wypadły dwa kontemplacyjne utwory: Elegia Sylwestrowa z 2002 r., pamięci Ivana Karabitsa, cenionego kompozytora, którego ostatnie szkice zostały tu ponoć wykorzystane (prawykonanie utworu prowadził swego czasu znany nam dyrygent Kirill Karabits – syn Ivana), oraz Sinfonietta nr 2 Pendereckiego w wersji z fletem, na którym grał Massimo Mercelli. Ten sam znakomity solista grał zaraz potem Mozarta – wyszło jakieś qui pro quo, bo zapowiedziano Koncert D-dur, omówienie w internetowej wersji programu zamieszczono Koncertu G-dur, a usłyszeliśmy ten pierwszy (czyli drugi), ale w C-dur, jak pierwowzór, który był przeznaczony na obój. Tak czy owak ładnie wypadło. Flecista zagrał na bis – pięknie – Syrinx Debussy’ego.
Drugą solistką była również znakomita Sarah McElravy, która wystąpiła w Lachrymae Brittena, Kolejny utwór pełen zadumy i melancholii, wariacje na temat pieśni Dowlanda. Żeby tak całkiem się nie zasmucić, na koniec zabrzmiał znów Mozart – Symfonia A-dur KV 201. No i tu Jurek Dybał z zespołem trochę sobie poszalał – pierwsza i ostatnia część była tak szybka, że muzycy ledwie się wyrabiali. Widać było, że ich to bawi, ale efekt był trochę cyrkowy, a waltornie miały po prostu kłopot. Ale publiczności się spodobało, nawet zabrzmiało powtórzenie króciutkiego fragmentu na bis.
Komentarze
O wyjatkowo na temat: „A Glassful of Mozart”, bo taki tytul mial koncert Bezuidenhouta w Palo Alto;
Obiecałem sobie (Wam też) recenzję z Bezuidenhouta. Słowo się rzekło, więc:
Że Bezuidenhout znakomitym muzykiem jest, było wiadomo z nagrań, recenzji czy nawet jutuby. Ale spotkanie na żywo, to inna jakość.
Fortepianiście (pianoforciście?) towarzyszyła Philharmonia Baroque Orchestra rodem z San Francisco. Poprzednio ją schlastałem porównując z The English Concert. Niestety, opinię tę muszę podtrzymać, a nawet jeszcze obniżyć. Choć tym razem blacha była OK, gorsze było drewno. Drugi oboista konsekwentnie grał w niższym stroju niż reszta zespołu. Oba oboje za głośne, fagoty też. Kotły w pierwszej części koncertu okrutnie dudniły (w drugiej na szczęście miały wolne). Równowagi dźwięku nie było za grosz.
Zajmijmy się jednak samym Bezuidenhoutem. Intrument, na którym grał, to dzieło waszyngtońskiej manufaktury Thomas and Barbara Wolf wzorowany na czeskim oryginale Johanna Schantza z 1780 roku, pożyczony na występ od byłego szefa PBO Nicka McGeegana. Przypatrzyłem mu się z bliska. Nie miał pedałów, a nawet dźwigni operowanych kolanami, co jak czytałem miało być normą w tamtym czasie. Były natomiast dźwignie przesuwane ręcznie, podobnie jak w klawesynie. Ewidentnie pedał nie był w tamtych czasach „duszą fortepianu” i tłumiki podnoszone były razem tylko epizodycznie, ograniczone do efektów specjalnych.
Koncert rozpoczął sie uwerturą „Olympia” niemieckiego kompozytora osiadłego w Szwecji, Josepha Martina Kranza. Utrzymana w tonacji d-moll, jest przykładem stylu „Strum und Drang” typowego dla epoki. (Forte)pianista dyrygował od klawiatury, zaś instrument ustawiony był tak, jak zwykle w koncertach solowych, czyli bokiem do widowni i z podniesioną klapą. Co powodowało efekt taki, że połowa orkiestry nie mogła widzieć pianisty/dyrygenta. Dlatego zapewne koncertmistrzyni siedziała za jego plecami na podwyższonym stołku i dyskretnie dyrygowała zespołem. W sumie synchronizacja była bez zarzutu.
Drugim punktem programu był koncert d-moll Mozarta, rozpoczęty attacca po Kranzu (dlatego, że ta sama tonacja?). Przez chwilę byłem zagubiony: kto tu komu podkradł muzykę: Kranz Mozartowi czy odwrotnie? Zaraz potem się wyjaśniło. No więc sposób grania i dyrygowania Mozarta przez Bezuidenhouta to dawno przeze mnie oczekiwane spełnienie marzeń, aby przenieść się do Wiednia połowy lat 1780-tych i posłuchać, jak się tę muzykę naprawdę grało. Tu nie chodzi tylko o dyrygowanie od klawiatury, jak to czynił Mozart i współcześni, bo jest to dziś popularne (czasami zbyt popularne). Prędzej chodzi o dźwięk pianoforte i jak cudownie się on komponuje z tą muzyką. Obawiam się, że już nie będę mógł słuchać Barenboima, Ashkenaziego i wielu innych, w tym nawet uwielbianej Larochy, grających na współczesnych Steinwayach. Wykonanie było pełne improwizacji: obie kadencje w skrajnych częściach koncertu były mi nieznane, prawdopobnie autorstwa samego Bezuidenhouta, zaś środkowa Romanza to były właściwie wariacje na temat zadany przez Mozarta. O podkładzie harmonicznym w tutti, który jest w partyturze, ale przez współczesnych pianistów, poza nieboszczykiem Guldą, pomijany, już nie wspomnę.
Continuo dało się jeszcze lepiej usłyszeć po przerwie. Pianoforte zostało pozbawione klapy i obrócone przodem do widowni. Można więc było obserwować ręce dyrygenta/pianisty. A te były zajęte cały czas: zarówno w symfonii g-moll op. 6 nr 6 J. C. (londyńskiego) Bacha jak i symfonii B-dur K319 Mozarta. Ta ostatnia jest jedną z moich ulubionych. Co za wspaniała symbioza instrumentów, abstrahując od braku równowagi w orkiestrze! To samo próbował robić ś.p. Chris Hogwood w nagraniach symfonii Mozarta w latach 1980-tych z Academy of Ancient Music, ale na tamtych nagraniach pianoforte prawie nie słychać. No chyba, ze się dyrygent rozjechał z orkiestrą, co się im sporadycznie zdarzało.
W sumie bardzo udany wieczor w Palo Alto!
(O Romanzy z koncertu d-moll Mozarta napiszę osobno, jesli chcecie.)
On jest wspaniały. My mieliśmy więcej szczęścia, przyjeżdżał już do nas wiele razy. Ale do nas ma bliżej 🙂
I dwa zdjecia:
https://photos.app.goo.gl/qXjNoodt394d55ZY8
https://photos.app.goo.gl/yBvwwKLDSMyJSQFt8
Tutaj jest 150 Rachmaninowa!
@Wertuncio
Są jakieś konkretne miejsca w polskim internecie, gdzie upolować bilety można?
P.S
Kiedyś zawsze można było liczyć na tzw. ,,konika”. W Szanghaju atakowali przed każdym wydarzeniem zwartą ławą. Nie pamiętam, żeby bilety były kiedykolwiek dostępne w normalnym czasie. Jeśli frekwencja była słaba ceny spadały poniżej nominalnej i tak było z reguły. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że pewnego razu musiałem odejść z kwitkiem, bo żądano ceny trzykrotność a na moje próby negocjacji chiński ,,konik” powiedział, że mogę kupić po pierwszym antrakcie, wtedy na pewno będzie taniej.
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=Tk1zZhPIqJo
Jaka przyjemna Pobutka (powiedziała PK w południe – ale nie, nie śpię do południa, tylko dopiero teraz tu zajrzałam 😉 ).
Na stronie festiwalowej piszą, że bilety na piątek wyprzedane. Jak jest naprawdę, diabli wiedzą. Mnie już nie ma na festiwalu od wtorku, niestety zgłosiłam to od razu do organizatorów, więc zaproszenie, które mam, jest już pewnie nieważne. Poza tym, że imienne i nie do odstąpienia – tak piszą 🙁
Oj tam, Pobutka była po 11, więc taka niedzielna, gdyby ktoś po śniadaniu się za długo zdrzemnął. A ten album Wilbera i spółki w całości bardzo przyjemny 🙂
Na tej stronie, przez którą kupuje się bilety na festiwal – tam nagle otwierali możliwość zakupu biletów za 30 złotych. A po godzinie już nie można było tak kupić, a znowu wieczorem były dostępne.
Wchodziłem więc kilka razy dziennie i sprawdzałem, dzięki czemu kupiłem te tańsze, ale to była loteria.
U nas dwa spektakle: Benedetti-Elschenbroich-Grynuk Trio – Czajkowski a moll op 50 i Schubert op 99, z nowo odkrytą/zrekonstruowaną wersją czwartej częsci. Grali chyba wszystkie powtorki – zrobilo się trochę himmlische Länge 😉 ale sluchalo sie swietnie.
Drugi to Zamek Sinobrodego w nowej wersji https://open.spotify.com/episode/5IT4uXu5yBABMWxX13FuQo?si=U-H79kmNSwKHuXn88y86YQ&nd=1 Gerald Finley i Charlotte Hellekant. Wokalnie i wizualnie bylo fascynujace.
PS To bylo trio op 100!
Mozart a kopanie rowów:
Wspomniałem uprzednio Romanzę czyli drugą część koncertu d-moll Mozarta. Splata się ona z następującą historią osobistą:
Moje lata licealne to były 1965-1969. Moi rówieśnicy pasjonowali się Beattlesami i Rolling Stonesami, a ja… zakochałem się w Mozarcie. Nie muszę mówić, że moje życie towarzyskie w tym ważnym bo formatywnym okresie życia mocno cierpiało: traktowany byłem jako „nerd”, mimo że starałem się moje uczucia i zamiłowania ukrywać, a na pianinie podgrywałem wyłącznie prywatnie.
W tamtych czasach posiadanie kolekcji płyt było luksusem. Mnie z kieszonkowego stać nie było, więc byłem zdany na to, co usłyszałem w Polskim Radio. A był tam w PR1 (na długich falach) w każdy poniedziałek późno wieczorem koncert życzeń muzyki poważnej. Niedługi, chyba 30 minut, ale był. No więc napisałem gdzieś wiosną 1969, żeby zagrali Romanzę z koncertu d-moll Mozarta, bo to niespełna 10 minut. Podpisałem list (tak się wtedy wysyłało takie życzenia!) imieniem i nazwiskiem i zapomniałem o całej sprawie.
Około pół roku później byłem już po maturze i po egzaminach wstępnych. Zaaplikowano nam tzw. SPR (Studenckie Praktyki Robotnicze) jako pochodną Marca 1968. W moim przypadku oznaczało to miesiąc kopania rowów wzdłuż drogi E-81 z Warszawy do Gdańska koło Olsztynka. Zakwaterowani byliśmy w baraku robotniczym, dwunastu luda w pokoju i jedno radio. Radio to odbieralo wyłącznie PR1, bo to długie fale.
Jest więc poniedziałkowy wieczór w sierpniu 1969, wszyscy w łóżkach nieco skonani, trudno powiedzieć czy wyczerpującą pracą fizyczną czy nadmiarem piwa po pracy i słuchamy radia na długich falach, a tam Koncert Życzeń. Parafrazując Młynarskiego: „Dla sympatycznego niewątpliwie pana jrk (po imieniu i nazwisku) Romanza z Koncertu d-moll Mozarta.”
Nie jest łatwo to opisać: 11 par oczu mimo ciemności wpatrywało się intensywnie we mnie. Kto i gdzie znalazł takiego „nerda”?
Z drugiej jednak strony, patrząc na pozytywy, stałem się niechcący z powodu Mozarta celebrytą budowy drogi E-81.
Piękna historia 🙂
@jrk wspomnienia! Cokolwiek starsze – matura 61! Idole wtedy byly/byli? Presley i Haley, ale – pewnie dzieki atmosferze w domu – LvB i Mozart tez byli na tapecie Pierwszy „adapter” w domu zawital w 1958 roku . LvB V Es dur – o jak mi sie to wtedy to podobalo! d moll i 40 g moll przyszly zdziebko pozniej. Plyty nabywalo sie – po slonej cenie ok 100PLN/plyta – w osrodku NRD na Swietokrzyskiej – czesto spod lady, albo Supraphpnu – na Marszlkowskiej. Pozniej doszedl Hungaroton. Kto pamieta J. Webera i jego nadzieje wegierskiej pianistyki Zoltana Kocisisa? Tak startowal. Mozart d moll na Eternie byl Branka Musulin i F. Konwitschny.
Koncert zyczen milosnikow muzyki powaznej prowadzil H. Swolkien pod „ksywka” K. Zalesinski – bo mieszkal w Zalesiu pod Warszawa. Byl przyjacielem Ojca z Konserwatorium i od czasu, do czasu , wklejal zyczenia poza kolejka.
Pozdro
Ja jestem to samo pokolenie co jrk, ale chodziłam jednak do szkoły muzycznej, więc Mozart oczywiście, ale Beatlesi też! Grało się na przerwie… nauczyciele za tym nie przepadali, ale myśmy i tak robili swoje.
@schwarzerpeter:
LP Eterny kosztowal 105 zl., Supraphon 95 zl. Wbilo mi sie w pamiec! To byly niebagatelne ceny jak na poznego Gomulke. Rog obfitosci otworzyl sie dla mnie dopiero wraz z pierwsza podroza do Sojuza w 1969, skad przywiozlem dziesiatki plyt Melodii. Spiratowane nagrania Furtwanglera itp. Jakosc dosc okropna, ale tez moj gramofon nie byl lepszy.
Henryka Swolkiena jak najbardziej pamietam, jego pseudonimu juz nie. Moje zamowienie zostalo przyjete bez znajomosci, zareczam! Chcialbym dodac za Mlynarskim:
„Co to sie dzialo, co sie dzialo,
Pol baraku ze smiechu sie skrecalo!”
Ale to nieprawda, bo glownie bylo zaciekawienie, skad sie taki cudak jak ja wzial.
Uklony, jrk
Usiłowałem sobie przypomnieć ceny płyt w PRL. Mam wrażenie, że kiedyś płyta stereo kosztowała… 110 zł? mono … 80 zł? I w pewnym momencie ujednolicili do 65, przy okazji podwyżek cen jedzenia obniżyli ceny lokomotyw i płyt (1976?). Cena 65 dotrwała już do końca PRL. Dobrze pamiętam?
Jrk: ale niesamowite wspomnienia! I jaka pamięć! Czy dlatego Pan pamięta, że to był poniedziałek, bo wtedy grano te koncerty życzeń? Już idę sobie ten Romans przypomnieć! Jestem prawie pewna, że ten Koncert fortepianowy był w filmie Amadeusz.
Pozdrawiam wszystkich.
Droga Kierowniczko,
przepraszam, że tą drogą, ale – jak Pani rzekła – od dziś już Pani nie ma w FN. Tymczasem mam do odstąpienia na zasadzie co łaska 2 bilety na Actus Humanus, dokąd nie mogę nagle się udać:
Concerto Italiano
8.04, godz. 20.00 Dwór Artusa
Café Zimerman
9.04, godz. 20.00 Dwór Artusa
Zainteresowanym chętnie prześlę emailem.
Wesołego jaja
Jacek K.
@tadpiotr
65 zł kosztowały płyty mono albo zupełnie niechodliwe, typu kapela Feliksa Dzierżanowskiego 😛 I nie do końca PRL, tylko do przejściowej zmiany nominalnych kwot cen i wynagrodzeń (czy jak tam wtedy mówiono na inflację) – dokładnie nie pamiętam, ale jak w 1986 zacząłem otrzymywać jakieś wynagrodzenia, już wtedy parytet flaszki wódki Wyborowej oddalał się co miesiąc, a płyty potrafiły już kosztować 300 zł i więcej.
@ jrk
Teraz już nie taki znów cudak. Podobno rośnie zainteresowanie muzyką poważną. Kolega pisze artykuł na ten temat, powołuje się na jakieś badania – zobaczymy, co napisze, sama jestem ciekawa i w razie czego tu zaanonsuję.
@jrk, to koledze proszę przekazać, ze za moim impulsem, w latach 70 (matura 76-77) z mojej klasy supermatematycznej C (to ważne) w II Lo im. Traugutta w Czwie było 14 abonamentów do Filharmonii. 30% stanu osobowego. Przez lata.
W Filharmonii odrabiało się lekcje i podrywało dziewczyny/chłopaków. Na balkonie. To była klasa i największy szpan. A jakie kłótnie o muzykę!!! A jakie aplauzy (do krwi obrzękłe prawice, doprawdy).
Potem moi moskiewscy wybitni inżynierowie, których nazwiska złotymi zgłoskami wybite wiszą na fasadzie instytutu technologicznego wyznali, ze na jedzenie nie mieli, ale na koncert zawsze kopiejki musiały być w karmanie.
Ot, takie prowincjonalne środowiska 😉
@tjc Pamietam czwartkowy program „umuzykalniajacy”? dla szkol w FN w latach 57-60?, prowadzony przez J. Waldorffa. W zasadzie to byla proba generalna przed piatkowym koncertem, z jego komentarzem. Choc pilnie uczeszczalem, przyznam, ze niewiele pamietam. Ale ani zazartych dyskusji, ani podrywu panienek na pewno nie bylo!
Pani Kierowniczce wesolego wieczoru sederowego, a wszystkim fredzelkom wolnosci od wszelkich mozliwych faraonow 🙂
https://www.youtube.com/watch?v=EISL6Ms209U
@jrk
Bardzo ciekawa recenzja z koncertu Bezuidenhouta w Palo Alto! Próbuję sobie porównywać z amsterdamskim koncertem sprzed prawie miesiąca, ale nie mam niestety takiej wiedzy, by to zrobić w pełni. Koncert, na którym byłam, nosił tytuł „De essentie van Mozart en Beethoven”, ale inny był koncert Mozarta – F-dur . Mogę jedynie dodać, że tam pianoforte (Graff) stał cały czas przodem do publiczności ze zdjętą klapą, a artysta siedział tyłem. Można było obserwować ręce, ale mam wrażenie, że było to ze szkodą dla muzyki, gdyż w partiach, gdy grała cała orkiestra pianoforte nie było prawie wcale słychać.
Nie przeżyłam tego koncertu tak, jak warszawskiego z zeszłego roku.
Zazdroszczę wspomnień licealnych. Młodzież się chyba z wiekiem zmieniła. W latach 90., w moim dobrym liceum w Gdyni, do filharmonii się niestety nie chodziło… Mam natomiast dobrze opanowany repertuar musicalowy 🙂 , bo chodziło się do Teatru Muzycznego (to były jeszcze czasy Jerzego Gruzy). Popularne były też teatry tańca (zwłaszcza Dada von Bzdülöw).
Nie wiem, czy młodzi znów słuchają muzyki poważnej. Mam wrażenie, że jednak współczesnej i jazzu. Zachwyciło mnie w Amsterdamie, że tam w Musikgebouw jak i w Concergebouw było naprawdę dużo młodych ludzi, zarówno na muzyce dawnej, jak i symfonicznej. Z kurtkami pod pachą, które lądowały pod siedzeniem. To było takie wyzwalające z koncertowej rutyny, którą znamy z Polski.
Na koncertach we Wrocławiu salę (2000 miejsc) wypełnia w większości młodzież. Nawet na kameralnych (w kameralnej sali), na których, sądząc z odgłosów, jest b. dużo niepolskojęzycznych młodych słuchaczy.
W moim liceum do filharmonii chodziło dużo kolegów i koleżanek z klasy, ale później (studia i później) jakoś przestali
Dużo pracy. Wrócą na emeryturze… 😉