W Paryżu i Neapolu

W ostatnim dniu Actus Humanus Nativitas mieliśmy dwa koncerty, trochę właściwie do siebie podobne. Oba stanowiły pewien show, oba zawierały muzykę taneczną. Czyli były trochę popowe.

O zespole Vincenta Dumestre można było z góry powiedzieć, że jest pewniakiem, jeśli chodzi o jakość wykonania i o dobry gust. Ten gust liczy się tu szczególnie dlatego, że w dużym stopniu była to twórczość samego zespołu: główny bohater tego koncertu, gitarzysta Luis de Briceño (pierwsze dekady XVII w.), który był inicjatorem mody na Hiszpanię na francuskim dworze Ludwika XIII, napisał w sumie niewiele nut, raczej odnosił się do melodii, które wówczas wszyscy znali. Trzeba więc było rzecz zrekonstruować, a praktycznie stworzyć na nowo, i udało się to znakomicie. Le Poème Harmonique nagrał ten repertuar jeszcze w 2011 r. dla Alphy. Dzisiejszy program zawierał też utwory paru innych kompozytorów i anonimowe – wszystkie, zgodnie z modą, po hiszpańsku lub w stylistyce hiszpańskiej, z sugestywną perkusją (pięknie brzmiały zwłaszcza wielkie strąki chleba świętojańskiego w roli grzechotek).

Każdy z wykonawców był świetny, ujmowała bardzo wyrazista skrzypaczka Fiona-Emilie Poupard, gambista Lucas Peres jakoś upodobał sobie grę na gambie jak na gitarze, ale prawdziwą gwiazdą koncertu była mezzosopranistka Isabelle Druet. Poza urodą samego głosu uderzająca była też plastyczność ekspresji, zmysłowość, zmienność nastroju. Piękny to był koncert; nagrodzeni stojakiem muzycy bisowali dwa razy: pieśnią sefardyjską La rosa enflorece (natchnęły ich wręczone im róże) i portugalskim fado.

Na wieczorny występ zespołu L’Arpeggiata w Centrum św. Jana przybyły tłumy. Początek koncertu wydawał się rozczarowaniem, odnosiło się wrażenie, że „bohaterowie są zmęczeni”, co dotyczyło zwłaszcza Dorona Sherwina, pamiętnego z jazzowego traktowania kornetu. Później jednak i on, i zespół się rozkręcił, a gdy weszli soliści śpiewacy, dodali nowej jakości. Sopranistka Céline Scheen śpiewała naprawdę ładnie, a Vincenzo Capezzuto był jak zawsze specyficzny (choć sama barwa mu wyszlachetniała). Z jednej strony przypomina postać z commedii dell’arte, z drugiej, jak już tu kiedyś wspominałam – chłopaka przed mutacją w rodzaju dawnego chłopięcego gwiazdora Robertina Lorettiego. Ale rusza się świetnie i jest motorem sceny, ma też znakomite wyczucie folkowej stylistyki. Co mi w tym wszystkim nie bardzo odpowiadało, to że program składał się wyłącznie z chaconn czy passacaglii; przy kolejnej myślałam sobie: ile można? I czy oni coś innego potrafią wykonywać? No cóż, taka ich widać uroda. Też był stojak i jeden bis. A potem w wesołym nastroju życzyliśmy sobie wesołych świąt.

PS. Moi tutejsi znajomi przypomnieli mi – za sprawą szefa festiwalu, który to wygrzebał (a ja o tym dawno zapomniałam) – coś, co napisałam kiedyś, a w obecnym kontekście fajnie się czyta (także dyskusję pod spodem) 😉