Ile mogą emocje
Na początku wieczoru odnosiło się wrażenie, że reżyser nie miał pomysłu, a śpiewacy w większości nie są przekonani do swych ról. Ale Carmen ma to do siebie, że z czasem emocje przybierają – i to uratowało spektakl w Operze Bałtyckiej. Czyli: Bizet zwyciężył.
Paweł Szkotak postanowił przenieść akcję tej historii w czasy wojny domowej w Hiszpanii. Ale nie było to w ogóle widoczne. Dekoracje były na tyle neutralne, że mogły się odnosić do jakichkolwiek czasów, a wojnę było widać dopiero – i tylko – na początku III aktu, i przypominała raczej wojnę w Ukrainie; najdziwniejsze, że towarzyszyła temu obrazowi najbardziej sielska muzyka z całej opery. Finał już zupełnie się od wojny oddalił i był bardzo efektowny (łącznie z bykiem). W sumie – nie bardzo było wiadomo, „co poeta miał na myśli”.
Carmen Joanny Motulewicz wydawała się z początku mało uwodzicielska, choć się starała. Arnold Rutkowski jako Don José był w I akcie kompletnie sztywny. Jedyną postacią, która przemawiała od samego początku, była Micaëla Gabrieli Legun, po prostu wzruszająca. Tomasz Rak jako Escamillo też z początku zawiódł, może dlatego, że wniesiono go na scenę niby kompletnie pijanego, ale z czasem nabrał wymiarów.
Napięcie rosło z aktu na akt. Rutkowski ożył jakoś podczas randki u Lillas Pastii i zaczął naprawdę dawać coś z siebie. W kolejnych aktach już całkowicie wcielił się w szaleństwo Don Joségo. Carmen czego nie dośpiewała, to dograła gestem, a Micaëla stworzyła prawdziwą kulminację III aktu. Poboczne role, jak Frasquita (Hanna Okońska) i Mercedes (Iwona Wall) były bardzo sympatyczne.
Jak zwykle trzeba pochwalić orkiestrową robotę Yaroslava Shemeta, a już najbardziej – waltornie w arii Micaeli. To była prawdziwa klasa. Ciekawostka: w chórze dziecięcym wystąpiły prawie same dziewczynki, tylko jeden chłopiec. Zwykle w Carmen bywa jednak odwrotnie