Miłość w kafelkach

To już druga Manon Lescaut (po tej Mariusza Trelińskiego w TWON), którą widzę, rozgrywająca się w kafelkowych ścianach. Z tym, że w Warszawie była to stacja metra, a w poznańskim Teatrze Wielkim… bo ja wiem, co?

Właśnie przeczytałam wywiad w programie z reżyserem Gerardem Jonesem, który mówi: „Scena wygląda trochę jak Tokio z przyszłości, osadzone na osiemnastowiecznym francuskim targu. Brud i czystość, futuryzm i klasyka. Postacie w strojach niczym z filmu Amadeusz, raczące się frytkami z McDonalda” (bo też rzeczywiście takie są stroje, a najbardziej groteskowo ubrany jest Geronte, noszący skrajnie zdobną perukę). No nie przyszłaby mi taka kombinacja do głowy i wątpię, czy przyszła komukolwiek. Inna sprawa, czy w ogóle reżyser rozumie postać tytułowej bohaterki, skoro o niej mówi: „Manon jest również bardzo męskocentrycznym przedmiotem pożądania, co sprawia, że jest podobna do Madame Butterfly. Albo Toski”. No, porównywać te trzy postaci, z których każda jest zupełnie inna, a już zwłaszcza Tosca, która jest kobietą wyzwoloną… to już trzeba nie znać się ani na operze, ani na kobietach.

Mniejsza z tym, ta opowieść jest taka, jaka jest, tylko – dokładnie tak jak u Trelińskiego – nie da się tu zrozumieć, czemu te kafelki (tu większe i beżowe) nie znikają w finale. Ale trzon historii pozostaje oryginalny: Manon jest z początku niewinną i naiwną dziewczynką (tu może trochę ta jej dziecinność wydaje się przerysowana, ale przy posągowej urodzie Iwony Sobotki chyba jednak trzeba było tak to rozegrać), a później cierpi na brak zdecydowania, co woli: bogactwo czy miłość. Miłość jest piękna, rzeczy też są piękne, choć na dalszą metę nudne, a połączenie jednego i drugiego jest w tym przypadku niemożliwe. W sumie Manon gubi właśnie ta nieumiejętność wyboru, aż do ostatniej chwili, w której w ogóle może wybierać – kiedy opóźnia ucieczkę, ponieważ chce zabrać trochę cennych przedmiotów, i ostatecznie nie dąży uciec.

Iwona Sobotka jest zdecydowanie bardziej śpiewaczką niż aktorką, ale też śpiewa tak, że naprawdę można się wzruszyć. Jej rola właściwie „robi” całe przedstawienie. Dominik Sutowicz partnerujący jej jako Des Grieux starał się dopasować emocjami, szkoda tylko, że chwilami miewał problemy intonacyjne. Miejscowi śpiewacy – Rafał Korpik (Geronte), Jaromir Trafankowski (Lescaut) i Piotr Kalina (Edmondo) dali temu duetowi w miarę solidne tło. Co zaś do orkiestry pod batutą Marca Guidariniego, słychać było niestety premierowe niedoróbki, zwłaszcza na początku, gdy zespół rozjeżdżał się z chórem. Może z czasem okrzepnie – oglądanie premier zwykle niesie takie niezbyt fortunne niespodzianki. Jednak rola Sobotki, zwłaszcza niezwykła zupełnie ostatnia aria, wynagradzała wszystkie mankamenty.