Zorn Day – tym razem krótszy
Kiedy 11 lat temu, też na Warsaw Summer Jazz Days, obchodziliśmy z hukiem 60. urodziny Johna Zorna, wystąpiło aż siedem składów. Dziś – tylko dwa.
Pierwszym było Brian Marsella Trio: pianiście towarzyszą w tym zestawie kontrabasista Jorge Roeder (rodem z Peru) i perkusista Ches Smith. Z Zornem współpracują już od pewnego czasu, zwłaszcza lider, który uczestniczył w różnych składach grających jego muzykę. Na tym koncercie trio wykonywało wyłącznie utwory Zorna, bardzo zresztą różne – od tych najbardziej typowych, w formie kolaży złożonych z segmentów o wyrazistych, wręcz agresywnych brzmieniach, po łagodne, niemal kawiarniane balladki.
Dopiero w drugiej części był Zorn prawdziwy – i osobiście (po pierwszej części wyszedł tylko się kłaniać jako kompozytor). Zespół The New Masada Quartet składa się – oprócz Zorna grającego na saksofonie tenorowym – z tego samego, świetnego basisty Jorgego Roedera, młodego, eleganckiego wręcz gitarzysty Juliana Lage oraz wiernego perkusisty Kenny’ego Wollesena. I znów Zorn przypomniał nam swoje dawne świetne czasy: były tu i owe formy segmentowe, i typowe dla niego tematy „żydowskie”. A gdy na bis muzycy zagrali pierwszy utwór ze swej najnowszej płyty, ale w paru momentach nałożyli na to – jako kolejny element kolażu – fragmenciki bluesowe, wzbudziło to dużą frajdę wśród publiczności. Cały czas zresztą tę frajdę się czuło, ludzie włączali się z rytmicznymi oklaskami. Zorn jednocześnie grał i dyrygował, jakby pociągał za sznurki kukiełek. Trochę jak Tadeusz Kantor w swoim teatrze, tyle że Kantor był tylko demiurgiem, a Zorn jest i demiurgiem, i współwykonawcą. I wciąż jest w świetnej formie, tryska energią. 11 lat temu napisałam, że kończąc 60 lat wyglądał na 40. Cóż, licząc w ten sposób teraz ma 51 lat…
Komentarze
Wprawdzie korzenie bluesa nie są raczej żydowskie…, ale mają pewne elementy wspólne jak np. dość długie trwanie… i duchowe podłoże.
Czytając dziś ten wpis PK, wróciłam do swoich lat 2000., bardzo trudnego dla mnie emocjonalnie czasu, związanego ze stratą, gdy, by się ukoić, intensywnie słuchałam bluesa, po raz pierwszy w życiu, a do którego już potem jednak niestety nie wracałam.
Mój ówczesny dobry kolega, który zjawił się w moim życiu, chyba trochę by mi pomóc, był prezenterem radiowym w bardzo dobrym lokalnym radiu, wówczas centroliberalnym, które skupiało elitę polityczną regionu (obecnie ogólnopolskie i raczej inaczej). Miał sobotnimi wieczorami audycję, w której puszczał właśnie głównie bluesa. Część utworów myślę, że specjalnie dla mnie. Trochę wykorzystawaliśmy bluesową technikę „call and response”. Po wysłuchaniu wymienialiśmy się smsami (początki techniki, jakie rachunki za telefon…), emocjonlanymi reakcjami na utwory. Taka swoista forma psychoterapii, gdy radio miało inne znaczenie niż obecnie (a mi tak do dzisiaj zostało).
Gdy teraz czytam wpis PK, bardzo mnie dotykająca bluesowa płyta z tamtego czasu, to Van Morrisson i „No guru, no method, no teacher”(oczywiście „Blue note”). Myślałam, że tak jest…
Słucham „In the Garden (szczególnie ważne są dla mnie słowa)…
https://www.youtube.com/watch?v=E8Cnh7uD0b4
„The fields are always wet with rain
After the summer shower (…)”
Letnia bryza wiała mi wtedy w oczy i na pewno nie miałam klucza do swojej duszy.
A teraz, po latach, dziś…, słucham tego utworu ponownie i nie mogę się nadziwić, jaki był i jest trafny. Okazuje się, że nadal jest mi bardzo bliski, choć inaczej i inaczej.
A kolega, który tak mi wtedy pomógł, był potem wieloletnim prezenterem Radia Zet, by po kilku latach wrócić do matecznka i wraz ze swoją odjechaną siostrą artystką (on też z wykształcenia artysta) oddać się rodzinnej pasji, ku dobrostanowi miasta. Są tam barwnymi postaciami. Fajne miasto.
Miałam jeszcze jedną płytę z tamtego czasu, nawet na własność, pewnej przysposobionej w Belgii artystki (nie blues, ale raczej hip hop, no soul i jazz), też bym jej posłuchała, ale niestety gdzieś zginęła…
Natomiast w Cricotece byłam jakieś kilka lat temu. Cały czas nie do końca rozumiem przesłanie Kantora.
Dziękuję za ten wpis i możliwość takiego duchowego catharsis. Pewnie nie przypomniało by mi się to. I może nawet wrócę znów do bluesa, by, tym razem w ogrodzie odpoczywać.
A ja dziękuję za ładną osobistą historię 🙂 Ja nie miałam tego typu kontaktów z bluesem, kojarzy mi się głównie z przerwami szkolnymi, na których uwielbialiśmy takie kawałki grać, nawet – bywało – po kilka osób przy jednym fortepianie, bo akompaniament jest prosty i przewidywalny, a do niego można już swobodniej improwizować…