Kompozytorzy, kompozytorki

A tak – dwie kompozytorki. W czasach romantyzmu, wcześniejszego i późniejszego, trochę ich było.

Dobrze, że przypomina się te nazwiska. Na koncercie Kammerorchester Basel – Fanny Hensel i Emilie Mayer, a jest ich o wiele więcej: Clara Schumann oczywiście, ale też Louise Farrenc, Cécile Chaminade, Augusta Holmes itd. itp. Szwajcarski zespół grający bez dyrygenta (od pulpitu koncertmistrza prowadzi go Antonio Viñuales Pérez) umieścił w ich kontekście IV Koncert fortepianowy Beethovena. Miała go grać Hélène Grimaud, ale odwołała tournée z powodu choroby (covid szaleje…) i w jej zastępstwie wystąpił Francesco Piemontesi. Dobre to było zastępstwo.

Można powiedzieć, że był to negatyw wykonania Rittera z orkiestrą Martyny Pastuszki – tam pianista grał na grafie o nikłym dźwięku, umieszczonym wśród orkiestry, i musiał czynić dramatyczne wysiłki, by go było słychać, przy okazji dramatyzując całą interpretację. Natomiast Piemontesi grał we współczesnym układzie: fortepian przed orkiestrą, bez obawy o zagłuszenie. Mógł więc delikatnie i subtelnie rozwijać skowronkowe trele. A technikę palcową ma też świetną, więc było to naprawdę piękne. Przy tym dobrze byli zgrani z orkiestrą. Ładny gest wykonał na bis: zagrał Etiudę b-moll Szymanowskiego (kolega siedzący obok spytał, czy to może było coś Skriabina).

Przedtem zgrabna Uwertura C-dur Fanny Hensel, jak się okazuje, jedyne jej dzieło orkiestrowe. Fanny była utalentowana jak jej brat, ale musiała czasem na niego się zdawać, żeby wydać niektóre ze swoich pieśni (pod nazwiskiem Feliksa), i w ogóle była skazana na anonimowość. Inaczej z Emilie Mayer, działającą między Szczecinem a Berlinem. Podobno pieniądze szczęścia nie dają, ale jej spadek dał niezależność i możliwość pokazania się jako kompozytorka osobiście. Z ośmiu symfonii, które napisała, usłyszeliśmy siódmą, i jest to naprawdę porządna symfoniczna robota. Może nie dzieło genialne, ale na przyzwoitym poziomie jak wiele w tej epoce, pomiędzy Beethovenem, Mendelssohnem i Brahmsem. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. Bis też był „w podobie” – nie wiem, co to było.

Po południu w Studiu im. Lutosławskiego grali Pieter Wispelwey i Paolo Giacometti. Ten drugi jest nam na festiwalu znany od 2009 roku, kiedy to grał nam sympatyczne Grzechy starości Rossiniego. Artyści nagrywają razem już od dawna, także repertuar zbliżony do tego z koncertu, ale chyba dawno razem nie występowali na żywo, bo podobno wiolonczelista był stremowany. To się nawet słyszało, zwłaszcza w pierwszej części koncertu, w utworach Schuberta – może też dlatego, że Sonata A-dur jest przeznaczona na skrzypce i fortepian, tylko Wispelwey ją opracował na wiolonczelę i fortepian. Były jeszcze wariacje na temat pieśni Trockne Blumen, a pianista przedzielił je miniaturami George’a Alexandra Osborne’a – ot, takie ciekawostki z epoki zaraz-po-chopinowskiej.

Drugą część wypełniła Sonata Chopina i tu już wiolonczelista całkiem odzyskał rezon. Piękne, skromne, a dobitne granie. Jedna tylko była mała wpadka, ale na szczęście pianista był przytomny. A na bis zupełnie odjechaliśmy z nimi przy drugiej części Arpeggione.