Bardzo zróżnicowany dzień

Na pierwszym z koncertów klasyka i… Karłowicz, na drugim – Monteverdi i jego koledzy.

Dang Thai Son znów wystąpił na koncercie ze swymi studentami – rok temu osobno, w tym wspólnie w Koncercie na trzy fortepiany F-dur KV 242 Mozarta. Eric Lu grał partię pierwszego fortepianu, Sophia Liu drugiego, a profesor sobie zostawił skromnie trzeci. Wyszła z tego sympatyczna zabawa, może nie jakaś wybitna, ale widać było, że muzycy dobrze się ze sobą czują.

Inaczej było z Sophią Liu, kiedy wystąpiła w drugiej części koncertu z Wariacjami „Là ci darem la mano” Chopina. Grała je wcześniej na recitalu w formie solowej; wersja z orkiestrą jest wbrew pozorom efektowniejsza (przez kontrast solisty z zespołem), a pianistka postawiła na popis. Znów pokazała nieskazitelną technikę, natomiast trochę nikła bywała siła dźwięku. Coś w tej grze było szkolnego, choć w tej szkole jest absolutną prymuską. Efekt osiągnęła, bo publiczność natychmiast zerwała się do stojaka. Był bis, i to ten sam, który wybrał Bruce Liu parę dni temu: Etiuda Ges-dur op. 10 nr 5, i o ile interpretacja Wariacji była trochę cienka w porównaniu z tą Bruce’a, to etiuda była efektowniejsza, zagrana z większym wdziękiem. Jak na razie idą podobnym repertuarem, widać Dang tak lubi – ale może też dopasowuje im do osobowości? Oboje „imiennicy” chcą się popisywać, mają w tej dziedzinie duże atuty, stawiają na efekt. Trudno zgadnąć, jak dalej potoczy się kariera każdego z nich.

Akompaniowała pianistom Sinfonia Varsovia, która ten sam koncert potrójny Mozarta grała z tymi solistami dwa tygodnie temu na festiwalu w La Roque d’Antheron, ale wówczas pod dyrekcją Gordona Nikolicia, tym razem zaś pod batutą Martijna Dendievela, który już u nas kiedyś tą orkiestrą dyrygował. Tym razem też się sprawdził; przed Mozartem poprowadził jeszcze Symfonię C-dur „Echo” Haydna, a na koniec, bardzo efektownie – Odwieczne pieśni Karłowicza. Tu wyszło qui pro quo, bo po Wariacjach Chopina zakończonych stojakiem wielu pomyślało, że to już koniec koncertu, zwłaszcza że orkiestra zaczęła schodzić z estrady, bo przecież trzeba było schować fortepian – i poszło sobie, zwłaszcza że koncert się przeciągnął. Mogą żałować, choć pewnie niektórzy przyszli tylko na pianistów. Przedziwne ustawienie programu.

Przerwa między koncertami była krótka, po czym pogrążyliśmy się w przepięknym świecie muzyki włoskiego renesansu – Monteverdiego, Giovanniego Gastoldiego, Luki Marenzia, Sigismonda d’India i Salamone Rossiego, którego częściej gra się muzykę synagogalną, ale i świecka, instrumentalna, jest wspaniała. Philippe Herreweghe z Collegium Vocale Gent osnuli program wokół romansu pasterza Tirsi i pasterki Clori, układającego się w cykl: rozstanie, intymność, śmierć i ponowne spotkanie kochanków – tu trzeba dodać, o czym w programie nie napisano, że w tekstach madrygałowych śmierć jest często metaforą finału miłości fizycznej, więc to „zmartwychwstanie” nie dziwi. Na koniec w słynnym ballo Monteverdiego Tirsi i Clori ruszają w tany (oczywiście nie dosłownie).

Utwory instrumentalne grał zespół złożony z siedmiorga muzyków (bez dyrygenta, który w tym czasie siadał sobie na krześle), zespół wokalny liczył sześcioro śpiewaków. Wyróżniali się zwłaszcza pierwsza sopranistka Miriam Allan i pierwszy tenor Benedict Hymas. Wychodziliśmy z tego koncertu w błogim nastroju, uskrzydleni. Herreweghe wróci w poniedziałek z innym zespołem i zupełnie innym repertuarem. Ciekawe, czy Brucknerem też będzie potrafił nas uskrzydlić…