Przenikania
To naprawdę odświeżające kursować między dwoma festiwalami, które są tak od siebie różne. Robię to od kilku lat co roku, robiłam i teraz.
Na Szalonych Dniach Muzyki odwiedziłam cztery koncerty, wszystkie bardzo udane. Popołudnie zaczęłam z rodzeństwem Michaud, czyli wczorajszą solistką, saksofonistką Valentine, i perkusistą Gabrielem, równie dobrym, grającym głównie na marimbie i wibrafonie. Wystąpili w uroczym programie poświęconym ptakom. Refrenem były części cyklu napisanego dla duetu rok temu przez Kevina Juillerata (wszystkie rozpoczynały się odtworzeniem nagrań danego ptaszka): Głuszec (z drewnianym pudełkiem i perkusyjnymi efektami saksofonu, z cytatem z Kury Rameau w środku), Dzierzbowron – ptak z Australii, i Bekas. Obok tych naśladownictw, do których można też na swój sposób zaliczyć Zakochanego słowika Couperina, były po prostu utwory o „ptasich” tytułach: Skowronek Hoagy Carmichaela (trochę jazzowy) Zaginione ptaki Piazzolli czy popularny Łabędź Saint-Saënsa. Był i krótki fragmencik wczorajszych pawich historii Hillborga z marimbą zamiast orkiestry.
Prosto stamtąd poszłam na koncert Sinfonii Varsovii pod batutą Jacka Kaspszyka z Huykiem Lee jako solistą, który okazał się wdzięcznym interpretatorem Schumanna – Koncertu, zagranego z młodzieńczym temperamentem, i na bis Marzenia rzeczywiście rozmarzonego. Do tego fragmenty z muzyki do Snu nocy letniej Mendelssohna; uwerturę i scherzo wolałabym lżejsze, ale marsz weselny był odpowiednio uroczysty.
Co jakiś czas René Martin podsyła nam kolejny rewelacyjny francuski zespół kameralny. Tym razem nowością dla nas był Quatuor Hermès, który grał dziś najpierw z pianistą Emmanuelem Strosserem, wytrawnym kameralistą (Stworzenie świata Dariusa Milhaud, o posmaku bluesowym), a potem sam – Kwartet Ravela. To było cudowne, po prostu głaskanie po uszach. Instrumenty, które są opisane pod linkiem, rzeczywiście brzmią wspaniale.
Wreszcie Les Musiciens de Saint-Julien – sama nie wiem, jak właściwie nazwać ten zespół, bo łączy w sposób nieortodoksyjny muzykę ludową z dawną, tym razem – z Telemannem (stąd tytuł koncertu Dzikie piękno – takiego zwrotu użył komentując muzykę naszego regionu). W składzie: dwoje skrzypiec, wiolonczela, cymbały, perkusja (głównie bębenki) i mnóstwo małych flecików i dud, na których grał szef zespołu François Lazarevitch. Pieśni ze Słowacji, Węgier, Rumunii i Kurpiów śpiewała wiolonczelistka. Ogólnie był to repertuar z najnowszej płyty zespołu (Alpha) o takim właśnie tytule – Beauté barbare. Pomyślałam, że hasło Warszawskiej Jesieni, „przenikania”, pasowałoby do tego, co uprawiają – nie jest to czyste w żadnym gatunku, ale pełne temperamentu i wdzięku.
Na finale Warszawskiej Jesieni przenikania odbywały się w zakresie składu instrumentalnego, a także gatunków. Trzy zespoły – proMODERN, Chopin University Big Band i orkiestra Filharmonii Narodowej, najpierw wystąpiły osobno, by po przerwie spotkać się w TRIO Simona Steena-Andersena. Wokalne Vocerio argentyńskiej kompozytorki Agustiny Crespo było ruchliwą magmą dźwiękową, bez tekstu (zespół prowadził Andrzej Borzym jr.). Bigbandowcy dali nową interpretację Actions Krzysztofa Pendereckiego z 1971 r., utworu powstałego na festiwal w Donaueschingen, przeznaczonego dla muzyków grających free jazz. Trochę rozumiem, dlaczego kompozytor nie chciał później wracać do tego – niewiele tam z niego się czuje, głównie formę, ale muzyczna zawartość to też nie do końca jazz. Przenikanie, a raczej próba przenikania. Orkiestrowe Beatles(s) Pawła Hendricha to również przykład przenikania tak skutecznego, że trudno zauważyć, co właściwie się przenika: kompozytor oparł ponoć dzieło na cytatach z Beatlesów, ale nijak nie dawały się rozpoznać w tej kolorowej tkance.
Simon Steen-Andersen to kompozytor modny zwłaszcza wśród naszych młodych – już wielu z nich studiowało u niego w Aarhus. Jego utwory są pełne błyskotliwości i dowcipu, ale czasem wręcz nimi przeładowane, i tak było również tym razem. Przenikanie odbywało się tu na kilku planach: zespołów, czasu, dźwięku z filmów z dźwiękiem naturalnym. Na ekranie nad sceną oglądaliśmy – i słuchaliśmy, jak wchodzi w dialog z żywymi muzykami – kunsztowny montaż nagrań archiwalnych pozyskanych z SWR (to też utwór dla Donaueschingen). Obecni są w nim wybitni dyrygenci, jak Celibidache, Haitink, Boulez czy Kleiber, a muzyka jest pocięta na kawałki, czasem rozpoznawalne, czasem nie; powtarzają się też fragmenty wypowiedzi muzyków – niemal puentą jest zdanie wypowiedziane przez Pendereckiego: „Myślę, że ludzie mają już dość Nowej Muzyki. Złote czasy już minęły niestety”. Wszystko razem budziło wesołość, ale jak dla mnie kończyło się parę razy. I tylko można było się zastanawiać: ileż pracy trzeba było wykonać? I w montażu, i w samej koncepcji, bo przecież trzeba ten ogrom małych kawałków ułożyć. Ciężki bywa żywot kompozytora. Ale trzeba powiedzieć, że zakończenie Jesieni w tym roku znów było efektowne.