Trzy Bony

Wystawienie nowej opery Zygmunta Krauzego Bona Sforza w Operze Krakowskiej jest koprodukcją z Teatro Petruzzelli w Bari, rodzinnym mieście królowej Polski i bohaterki dzieła. Dlatego inscenizacja jest klasycyzująca, i bardzo dobrze.

Teatro Petruzzelli jest jedną z tych oper-bombonierek, jakich wiele we Włoszech, a w ostatnich dekadach niestety świecących pustkami lub goszczących np. kina. Dobrze, że w ogóle coś się tam dzieje, choć właśnie słyszę, że prapremiera miała się odbyć tam, a się nie odbyła i, co więcej, spektakl jest tam planowany nawet nie w przyszłym roku, a dopiero w lutym 2026.

W tej sytuacji dobrze, że pokazano dzieło w Krakowie. I nie dziwi, że Michał Znaniecki, który trochę kolaborował przy libretcie Vincenza de Vivo, nie szalał tym razem za bardzo, bo dzikie pomysły nie pasowałyby do takiej bombonierki. Były więc efektowne stroje „z epoki”, scenografia oszczędna, ale wyrafinowana, częściowo oparta na projekcjach, nieraz pomysłowych, np. z jakimiś wielkimi ptaszyskami czy nietoperzami latającymi za oknami jak w horrorze. Co jakiś czas przesuwały się ściany, dzieląc scenę na trzy części – każda z nich przeznaczona dla Bony w innym etapie życia: młodej zakochanej księżniczki, silnej królowej i odrzuconej, wygnanej z powrotem do Bari starszej pani – królowej wdowy.

W Opowieściach Hoffmanna w każdym akcie jest inna bohaterka, ale wszystkie te role może – jeśli ma kondycję – wykonać jedna śpiewaczka. Tu jest odwrotnie: bohaterka jest ta sama, ale nie może ta sama solistka wykonać wszystkich trzech partii, ponieważ wszystkie Bony spotykają się w finale, by wyśpiewać morał: wszystko jest ułudą.

Oczywiście było zupełnie inaczej. Z pewnością Bona była osobą nietuzinkową. Podobno nie była piękna, za to niezwykle inteligentna, silna polityczka, zrobiła wiele dobrych i ważnych rzeczy (o upowszechnianiu w Polsce warzyw i kuchni włoskiej nie mówiąc). Zygmunt August wcale nie zesłał matki na wygnanie, przeciwnie – wręcz chciał ją zatrzymać, ale, podejrzewana przez szlachtę, która jej nie znosiła, o otrucie Barbary Radziwiłłówny (ta zmarła ponoć na raka), z własnej woli wyjechała najpierw z córkami na kilka lat na Mazowsze, później dopiero – wydawszy je dobrze za mąż – do Bari. A czy sama została otruta przez swojego sekretarza (i podobno kochanka) Pappacodę – też nie jest pewne. Ettore Pignatelli, przedstawiony w operze jako młodzieńcza miłość księżniczki, był też jej kochankiem. Ciekawie piszą w anglojęzycznej Wiki: że Ettore był synem Alessandra, kochanka z kolei jej matki Izabelli, i że chciała zabrać go ze sobą do Polski, ale nie zgodził się, po czym zmarł w tajemniczych okolicznościach, podejrzewano więc, że zawiedziona Bona go otruła. Co z tego było prawdą, co czarnym pijarem, dziś nie da się stwierdzić, ale operę jest z czego robić, choć gdyby trzymać się tej legendy, mógłby to być rzeczywiście horror zamiast opery.

Horror to nie jest, ale dramat jest, tyle że bardziej teatralny niż operowy, choć soliści mają co śpiewać. Jest to trochę inne niż większość znanych nam dzieł scenicznych Krauzego, mniej tu jest owych charakterystycznych, rwących się krótkich motywów, więcej bardziej klasycznych fraz, może dlatego, że tekst śpiewany jest głównie po włosku, z rzadka po polsku (szlachta polska trochę jak z serialu 1670, choć epoka wcześniejsza), czasem, na uroczystościach, po łacinie. Zdarzają się czytelne nawiązania do muzyki renesansu, choć tylko na zasadzie wtrąceń, bo jednak to muzyka bliższa dnia dzisiejszego. Ogólnie da się oglądać i słuchać, przede wszystkim trzech Bon: Pauli Maciołek (młoda), Agnieszki Kuk (królowa) i Karin Wiktor-Kałuckiej (Wdowa), Zygmunta Starego (Adam Szerszeń), Zygmunta Augusta (Jarosław Bielecki). Dzisiejszy, drugi spektakl prowadził Szymon Naściszewski, dyrygent-rezydent opery.