Penderecki – nie Penderecki, Górecki – nie Górecki
Ciekawy pomysł miała krakowska Spółdzielnia Muzyczna z programem koncertu w Sukiennicach z cyklu Interakcje: dwa nieoczywiste utwory polskich kompozytorów plus jeszcze dwa zupełnie inne.
Komu Penderecki kojarzy się z awangardą, czyli utworami typu Tren, Anaklasis czy Polymorphia, mógłby być zdziwiony klasycznością (a raczej romantycznością) i przystępnością Sekstetu. Także ktoś, kto kojarzy go z wielkimi formami: Pasja, Jutrznia, Dies irae, Polskie Requiem, Siedem bram Jerozolimy – może być zaskoczony kameralnością środków. Inna sprawa, że więcej gra się „późnego” Pendereckiego niż tego awangardowego, więc dla kogoś, kto raczej takie rzeczy słyszał, jego młodzieńcze dzieła mogą być wielkim zaskoczeniem.
Sekstet z 2000 r. jest jednym z tych utworów, o których kompozytor mówił, że to jego musica domestica: w większości powstał w Lusławicach i przepojony jest melancholią, która wpisana jest w okoliczny krajobraz. Można tu usłyszeć reminiscencje z dawnej przeszłości: dyskretne nawiązania do muzyki klezmerskiej czy róg przypominający (przez pewien czas w oddaleniu od reszty zespołu) zew na polowania.
Zupełnie przeciwna sprawa z Góreckim i jego Koncertem na pięć instrumentów i kwartet smyczkowy. To utwór studencki, z 1957 r., i znalazł się w pierwszym jego koncercie monograficznym, który zorganizował mu – to absolutnie wyjątkowe – zachwycony jego talentem prof. Bolesław Szabelski, a trzeba podkreślić, że poszedł na studia zaledwie po dwóch latach w szkole muzycznej. Utwór jest serialny, chwilami wręcz pobrzmiewa Webernem czy Luigim Nono, ale też temperament rozsadzał młodego kompozytora w sposób słyszalny w szybszych, niemal marszowych częściach. Górecki jeszcze nie awangardowy (a o stylu używanym w czasach III Symfonii w ogóle trudno byłoby wówczas pomyśleć) jest tak samo w znakomitym gatunku jak ten awangardowy i późniejszy.
Piszemy o tym, co ważne i ciekawe
Mocne canadiano
Nowy premier Kanady Mark Carney jest chodzącym wzorcem wszystkiego, czego Donald Trump nienawidzi najbardziej. Czy będzie też prorokiem antypopulistycznej reakcji?
Dla kontrastu pomiędzy tymi utworami wstawiono utwór Gra Elliotta Cartera poświęcony Witoldowi Lutosławskiemu (wykonany na saksofonie zamiast na klarnecie) oraz Asche Marka Andre, ucznia i wielbiciela Helmuta Lachenmanna, kontynuującego jego estetykę dźwięków szmerowych, bliskich ciszy. W sumie szeroki rozrzut stylistyczny.
Cieszy całkiem niezła frekwencja na koncercie tej niełatwej przecież muzyki.
Komentarze
OT
Maestro jak na swoją podwójną kosę wciąż dmucha świetnie. Rainer Bruninghaus solidnie go w tym wspiera. Pomimo, że przez większość koncertu grał na jakimś zaawansowanym parapecie z dźwiękiem fortepianu, to swoją solówkę zagrał na prawdziwym Steinwayu, choć pedał wcisnął do dechy i już tak zostawił…
Wczoraj Gostkostwo skusili się na komerchę i poszli na Garbarka do szacownej Narodowej.
O muzyce w sumie nie ma co pisać, bo tę znamy i kochamy od dekad
Trilok jak to Trilok – konnokolował sobie radośnie i przy okazji korzystał ze stolika przeszkadzajek – w którymś momencie zaczęło to przypominać występ Konstantyna Napolova z tegorocznej WJ, ale… jednak u Napolova było więcej wyobraźni. Tu miałem wrażenie, że p. Gurtu brał kolejno te zabawki bez jakiegoś konkretnego pomysłu co dalej z nimi zrobić. No i popełnił grzech podstawowy, czyli potrząsał i walił w te wszystkie rzeczy za dłuuuugo…
Yuri Daniel to nie jest Eberhard Weber, ale i dobrze. Wydźwięk jego muzyki jest podobny, ale brzmienie i styl inne.
Ale ja nie o tym. Był to jeden z najgorzej nagłośnionych koncertów, na jakim zdarzyło mi się być. Sala FN nie jest genialna, ale to, co zrobili dźwiękowcy z jakby nie było audiofilską muzyką, wołało o pomstę. Przy zbyt głośnej perkusji, zagłuszającej Bruninghausa i nawet Daniela, muzyka straciła całą ECMowską lekkość i przestrzeń. Bas, kiedy zaczynał grać solo lub z efektami, natychmiast przekształcał się w buczący, bezkształtny kubeł mieszający całość wirtuozowskich pasaży w jeden bulgoczący kisiel. Siedzieliśmy bardzo blisko konsolety. Panów w przejściu było dwóch i jeszcze dodatkowo jeden na scenie. Tych dwóch NIE MOGŁO nie słyszeć tego co ja, bo siedziałem metr od nich. Znużyło mnie to. Ceny biletów są zbyt wysokie, żeby nie wymagać elementarnej jakości nagłośnienia. To nie są Hybrydy ani jam session w Remoncie.
To dziadostwo jakieś, amatorszczyzna
Fajnie, że Garbarek jeszcze w formie. Triloka kiedyś uwielbiałam, ale też pewnie czas robi swoje…
Wspaniała wiadomość: film dokumentalny Pianoforte w reżyserii Jakuba Piątka, ten o Konkursie Chopinowskim, otrzymał nagrodę Emmy! Brawa dla reżysera i całej ekipy, a także dla pianistów – głównych bohaterów filmu.
Żeby nie było – technicznie Trilok był świetny. Wrażenie popsuło nagłośnienie, no i przesadził o kilka minut w jednej solówce, których miał w ciągu koncertu kilka – więcej niż którykolwiek z pozostałych muzyków.
Kiedyś byłem na Garbarku podczas… darmowego koncertu z okazji święta dzielnicy Białołęka, ochrona mnie nie wpuściła, bo miałem aparat, więc słuchałem zza ogrodzenia, no i stwierdziłem, że nigdy więcej takiej muzyki w tak złych warunkach.
Ale FN chyba nie bardzo się nadaje do koncertów z nagłośnieniem. Nie wiem, czy tę salę da się po prostu dobrze nagłośnić.
Różnie to bywa. Dobry fachowiec potrafi i filharmonię nagłośnić. Jamborka też się tu kiedyś czasem odbywała. A ja pamiętam np. cudny koncert Stephane’a Grapellego czy występy Tomasza Stańki.
Z jednej strony nie pamiętam, kiedy przed Garbarkiem byłem w FN na koncercie nagłośnionym muzyki niepoważnej. Ale to nieistotne. Sala koncertowa FN nie jest, jak jużpowiedziałem, genialna, ale nie jest też beznadziejna. To nie Torwar. Poza tym, żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku! Naprawdę istnieją zaawansowane narzędzia pozwalające optymalizować dźwięk. No i trzeba mieć uszy w głowie, a nie …