Szymański x 7

Sala Nowego Teatru wydawałaby się dziwna na koncert z użyciem orkiestry, ale okazało się, że wszystko było słychać znakomicie.

Siedem utworów Pawła Szymańskiego pochodziło z różnych czasów: najstarszy utwór, Limeryki na skrzypce i klawesyn, sprzed prawie pół wieku (z 1975 roku), najnowszy, Margaret’s Toy na klawesyn, został napisany specjalnie na ten koncert. Bardzo się cieszę, że przypomniano trochę tych starszych, mniej znanych, jak rzeczone Limeryki, świetnie zagrane przez Agnieszkę Podłucką (tym razem na skrzypcach) i Małgorzatę Sarbak: zwięzłe, wręcz aforystyczne formy, szybka zmienność, cierpkie brzmienia. Także z wielką przyjemnością przypomniałam sobie te dwa z czasu mrocznych lat 80.: Villanelle (1981) i Appendix (1983), choć od razu przypomniałam sobie także ową mroczność, ale też moje słuchanie tych utworów z zachwytem. W obu z nich są podobne środki: permutacje kilku wysokości dźwięków czy też zmiana czasu trwania poszczególnych nut w pięcionutowej grupie, przesuwające się stopniowo. Villanelle odnosi się do brytyjskiego baroku, ale są tam i części atonalne, które wprowadzają niepokój. Przypomniana została na koncercie w dniu urodzin; dziś solistą był Jan Jakub Monowid i wydaje mi się, że jak dotąd jest najlepszy, bardzo emocjonalny i aktorski.

Appendix powstał zamiast koncertu fletowego, który Andrzej Chłopecki zamówił u kompozytora przed stanem wojennym, a potem – wiadomo – wyleciał z radia. Szymański i tak utwór napisał, nie jest to tradycyjny koncert fletowy, tylko kilkuczęściowe rozmowy pikuliny (świetny Łukasz Długosz) z niewielkim zespołem instrumentalnym. Szczególnie ciekawe są tu nałożenia różnych pulsów i różnych muzyk. Kiedy w jednej z części flecista gra pojedyncze dźwięki na tej samej wysokości w równomiernym rytmie odmiennym od reszty, przypomniało mi się, że tak właśnie zachowywał się Paweł w tych czasach, gdy wspólnie improwizowali z kilkoma kolegami kompozytorami (w zespole Niezależne Studio Muzyki Elektroakustycznej): zwykle siadywał na boku i grał takie właśnie pojedyncze nuty na flecie prostym. Podobne równoległe pulsy (ale tylko jako jeden ze środków) są i w quasi una sinfonietta (1990), gdzie na początku muzyka a la Mozart rozmija się z metronomem (symbolicznym, oddawanym na tempelbloku, czyli pudełku drewnianym). Tutaj rzuciłam kiedyś parę przemyśleń wokół tego utworu.

Pierwszą część dopełniły jeszcze dwa utwory klawesynowe, zupełnie różne, ale oba trudne: Une suite de pièces de clavecin par Mr Szymański, prawie zupełnie z Bacha, oraz nowa Margaret’s Toy na klawesyn przestrojony na ćwierćtonowo. Podziw dla Małgorzaty Sarbak, że wytrzymała kondycyjnie, występując we wszystkich czterech utworach pierwszej części, i jeszcze na dodatek zagrała wszystko znakomicie.

W drugiej części Yaroslav Shemet dyrygował tym razem swoją Filharmonią Śląską. Wspomniana quasi una sinfonietta znalazła się pomiędzy dwoma koncertami fletowymi: rzeczonym Appendixem i najnowszym it’s fine, isn’t it?. I przy okazji tego ostatniego okazało się, że wreszcie można wszystko usłyszeć: inkrustację pojedynczych dźwięków, pasaże, w jakie się one układają, rozwój partii fletowej (coraz więcej nut), w końcu wiadomy cytat odtworzony z boomboxu, strzał z kapiszona i ironiczny koniec. W filharmonii jakoś wszystko się rozpraszało, tu było podane jak na patelni, dyrygent sprawniej dyscyplinował rytm, a Łukasz Długosz też chyba grał tym razem jeszcze lepiej. I rzeczywiście było very fine.