Daniel Hope na finał 40-lecia SV

To był już ostatni z koncertów świętujących 40 lat od powstania Sinfonii Varsovii pod patronatem Yehudi Menuhina.

Miało to sens, że właśnie Daniel Hope wystąpił z SV na koniec jubileuszowego roku – z powodu jego związków z Menuhinem. Jego matka pracowała jako asystentka Sir Yehudiego, a on uczył się gry na skrzypcach w jego szkole. Urodził się co prawda w RPA, ale rodzice wyjechali z nim do Londynu, gdy miał pół roczku. Jest krzyżówką irlandzko-żydowsko-niemiecką (dziadkowie jego matki uciekli z Berlina). Był ostatnim skrzypkiem Beaux Arts Trio i z nim jeszcze był w Polsce w ramach ostatniego tournee zespołu, a potem rozwinął karierę solową i bywał u nas także jako solista, np. dał swego czasu taki recital. Zwróciliśmy dziś uwagę na piękne brzmienie jego skrzypiec; właśnie wyczytałam, że gra na guarnerim ex-Lipiński, więc nic dziwnego.

Z Sinfonią Varsovią spotykał się już nieraz, ale jak dotąd za granicą; po raz pierwszy zagrali razem w Polsce, po raz pierwszy też, jak powiedział, wystąpił w sali Opery Narodowej. Prowadził orkiestrę od pulpitu koncertmistrza z wyjątkiem dwóch koncertów skrzypcowych. Co więcej, kazał muzykom stać (z wyjątkiem oczywiście wiolonczel i kontrabasów). Miał o tyle rację, że stanie jest mobilizujące.

Program rozpoczął się wedle zasady hitchcockowskiej: od Orawy Kilara, zagranej „od ucha”; publiczność nie wytrzymała i zaczęła bić brawo przed końcem. Nawiasem mówiąc nie wiem, kto to dziś przyszedł (sala była pełna), ale między prawie wszystkimi częściami symfonii w drugiej części koncertu też były brawa. To jest chyba nieuleczalne.

Koncert skrzypcowy Andrzeja Panufnika (Camilla Panufnik tradycyjnie przyleciała na wykonanie utworu męża) został wybrany, ponieważ powstał na zamówienie Menuhina. Hope zrobił tam, zwłaszcza w I części, ciekawą rzecz: imitował barwą fujarkę, ładnie mu to wyszło. Potem bardzo liryczna II część i w finale oberek z przytupem. Natomiast mniej byłam zadowolona z Concertina op. 42 Wajnberga – świetnie, że je wybrał, i naprawdę się starał, ale chyba nie do końca je czuje. To utwór z 1948 r., jeszcze z tych uwodzących pięknymi, a nietuzinkowymi melodiami, ale te melodie uwodzą same w sobie i nie trzeba się jeszcze dodatkowo wdzięczyć grając je, a takie niestety odnosiłam wrażenie. Bo ta uwodzicielskość jest jak gra na flecie szczurołapa z Hameln: przynosi pewien trans. Ta muzyka potem nie chce się od człowieka odczepić.

No, chyba że następnym utworem jest Jowiszowa. Hope poprowadził ją z wielką energią, zwłaszcza dwie ostatnie części, którym nadał bardzo szybkie tempa, ale orkiestra się wyrobiła – myślę, że to jeden z takich utworów, które muzycy byliby w stanie zagrać obudzeni w nocy. Tak się zawsze zastanawiam słuchając tego wielkiego finału: cóż mógłby jeszcze skomponować Mozart, gdyby nie umarł – przecież to najgenialniejsza rzecz na świecie, a przy tym wyraz mocy. Miał dopiero 35 lat! Do czego mógłby dojść? Już tego się nie dowiemy. Hope postąpił jedynie słusznie: kiedy publiczność domagała się bisu, po prostu powtórzył finał. Bo co po tym jeszcze można zagrać?