Muzyczne rozmowy
Zacznę tym razem od prywaty. Zawsze mówiłam, że świat jest mały, maciupci wręcz. Wcale nie było tak dużo ludzi na tej uroczystości, o której pisze mt7 (tak coś mi się wydawało, kiedy spojrzałam na zdjęcie z albumu, że coś twarz jakby znajoma 🙂 ). O zdjęcia z Człowieka Pojednania bardzo poproszę i z góry wielkie dzięki! To rzeczywiście będzie miła pamiątka, i to nawet nie z mojego powodu, ale mojej siostrzenicy-skrzypaczki, z którą miałam prawdziwą przyjemność wówczas grać. I tu muszę być może z lekka zaintrygowanym czytelnikom wyjaśnić, o co chodzi. Moim instrumentem jest fortepian. W dzieciństwie marzyłam, aby potraktować rzecz poważniej, niestety mam bardzo małą rękę – a potem zresztą zainteresowania mi się rozszerzyły, fortepian więc – jeśli tak można powiedzieć – poszedł w kąt. Jednak od czasu do czasu żałuję jednego: że nie gram muzyki kameralnej, bo gdybym została przy tym fachu, byłabym zapewne niezłą kameralistką. Dziś pozostało mi tylko muzykowanie od czasu do czasu ze wspomnianą siostrzenicą Różą, obecnie studentką w Katowicach (oczywiście w domu, ten występ na uroczystości w Krakowie to był wyjątek).
Nie byłby to, zwłaszcza w naszym kraju, łatwy chleb. Muzyka kameralna jest raczej w pogardzie polskiej publiczności i trzeba fajerwerków, nagłośnień, dyskotekowych światełek, żeby nagonić frekwencję (mam tu na myśli oczywiście koncerty Kronos Quartet, zespołu, który cenię, ale w ograniczonym stopniu – są znakomicie sprawni, ale nieco bezduszni). Na zwyczajne występy nawet wybitnych zespołów przychodzi mało ludzi. A dla mnie muzyka kameralna jest muzyką w stopniu wyższym. Jest jak pasjonująca rozmowa równych sobie partnerów. Tu nie ma układu takiego jak w chórze czy orkiestrze, gdzie odpowiedzialny jest szef, któremu muzycy muszą się podporządkować. Tu muzycy podporządkowują się tylko i wyłącznie wspólnej idei, jaką jest dzieło muzyczne. Ostateczny kształt wypracowują razem. Kiedy w chórze czy orkiestrze ktoś pojedynczy odpadnie z głosu, konsekwencją będzie tylko osłabienie tego głosu. W kameralistyce jeśli jedna osoba odpada, utworu nie da się zagrać. Cegiełka więc, jaką każdy do tej konstrukcji dokłada, jest nie tylko cegiełką, ale i elementem nośnym.
Kocham muzyczne rozmowy. Innym ich rodzajem jest granie jazzu. Jazz bez dialogów nie istnieje. Czasem każdej ze stron trzeba pozwolić na monolog. Ale wszystkie razem też tworzą pewną całość, choć bardziej swobodną, bo przecież nie ma jazzu bez improwizacji. Jednak świadomość tej całości jest w każdym z muzyków. Quodlibet, o którym rozmawiają tu sobie Witold i PAK (świetne te Wasze dyskusje), to też rozmowa, choć trochę inna. Każdy ma gotowy element (każdy ma własne zdanie) i wszyscy wspólnie próbują te elementy przypasować do siebie – i nie wątpię, że to, co robiła rodzina Bachów, układając quodlibety na swoich spotkaniach, to była dla Johanna Sebastiana znakomita i mądra nauka kontrapunktu. Bo kontrapunkt to też rozmowa: głos rozmawia z głosem.
NELA – nie trzeba mieć kompleksów, tu się zgadzam z Jolinkiem51 – cieszy mnie wpis każdego z Was. Torlinie – nikt tu naskakiwać nie będzie, każdy ma prawo do własnego zdania. Andrzej Szyszkiewicz – o serialu „The Choir” chętnie dowiedziałabym się więcej (coś tylko czytałam w Internecie), bardzo mnie ciekawią podobne pomysły, wręcz je kolekcjonuję. A szczególnie ucieszyło mnie zdanie Witolda: że dla niego emocjonalność już jest, gdy słyszy dwa dźwięki o różnej wysokości… Wszystkich serdecznie pozdrawiam. Następny wpis pewnie dopiero koło czwartku, bo wyjeżdżam na parę dni.
Komentarze
A propos większej łatwości naszych okołomuzycznych rozmów – myślę, że moderowanie tylko pierwszego komentarza zdałoby na tym blogu egzamin. Czy o tym decyduje Pani Gospodyni czy też Administracja?…
The Choir
Trzyczęściowy serial wyprodukowany w przez Twenty Twenty Television Production dla BBC 2. W maju został odznaczony nagrodą BAFTA (British Academy of Film and Television Arts) w kategorii „Best Feature”.
Gareth Malone postanowił stworzyć chór w jednej z londyńskich szkół gimnazjalnych. Mało tego – za cel postawił sobie i przyszłym chórzystom udział w :
http://www.choirolympics.de/index.php?id=812
Na trzecim od góry zdjęciu bohaterowie serialu.
Najpierw nabór – chętnych było sporo, umiejących śpiewać niewielu, mających doświadczenie chóralne brakło.
Potem seria prób – trzeba było wysłać nagranie aby zakwalifikować się do konkursu – czasu mało, młodzież gimnazjalna nie zawsze zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Do śpiewania wybrał Gareth „Gloria” Vivaldiego.
Do pomocy wziął Gareth trójkę kolegów śpiewaków. Ci pociągnęli nieco na początku aby młodzież zorientowała się nieco o co w tym spiewaniu chodzi.
Potem pierwszy występ przed całą szkołą, wycieczka do Albert Hall aby zobaczyc i usłyszeć się na prawdziwej scenie. Trzeciego odcinka gdy chór występował w konkursie w Pekinie już nie obejrzałem.
Wspominany tu wcześniej film Pollaka „Jak w niebie”, może faktycznie nieco kiczowaty opisał podobny fenomen, w tym serialu jednak samo życie. Telewizja z „górnej półki”.
Oczywiście należałoby go po prostu obejrzeć, ale – jak wspominałem – nie mam pojęcia skąd znaleźć nagranie. Może Helena ( o ile tu wpadnie )
wykorzysta swoje kontakty w BBC i coś poradzi.
Popolemizuję trochę z Basią.
Żeby książka, muzyka, obraz, spektakl zrobiły na mnie wrażenie i żeby o nich rozmawiać nie muszę znać „kuchni”. Po to jest dzieło, żeby mnie czarowało.
Czytając książkę, nie zastanawiam się to wątek główny, to poboczny.
Książka jest dla mnie rozmową z jej twórcą.
Dam dwa przykłady.
Kiedyś w Zachęcie na wystawie „Romantyczność” duże wrażenie zrobił na mnie obraz, który przedstawiał biel. Cały pokryty był białą farbą o różnych tonacjach bieli. Kiedy stanęłam przed nim olśniona, nie myślałam o fakturach, narzędziach itp. Owszem przyglądam się później bliżej detalom, ale do opisu nie używam terminów właściwych krytykowi tego gatunku sztuki.
Drugi przykład dotyczy muzyki:
Tu pewnie łatwiej uwieść niewyrobionego słuchacza (patrz dyskusja o Panu Rubiku).
Mnie zachwyciła muzyka Pana Preisnera z filmów Pana Kieślowskiego i Requiem.
Pamiętam pogardliwe opinie i oburzenie wygłaszane publicznie przez Pana Pendereckiego. Być może miał rację, ale mnie muzyka tego akurat pana nie porusza, czasami wręcz przeciwnie.
Jestem osobą emocjonalną (być może nadmiernie) i emocje te bywają często wykorzystywane bezwstydnie przez różnych twórców, wtedy pomimo emocji jestem wściekła, że ktoś nadużywa bodźców do wywołania wzruszeń.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że z muzyką jest trochę inaczej, że można się rozsmakować w rzeczach wcześniej obojętnych, tylko jest tu wtedy trochę działanie na siłę, przekonywanie aż do skutku.
Bogactwo świata i ludzkiej twórczości to jest ten element, który mnie zachwyca w dziele Stworzenia. I tym optymistycznym akcentem zakończę.
Pozdrawiam wszystkich. 🙂
Ps.1 Pozwólcie, że się trochę pomądrzę, chociaż zupełnie nie znam się na muzyce ino ją po prostu lubię.
PS.2 Płytkę ze zdjęciami wyślę niezwłocznie. 😀
A muzyka kameralna? To istotnie muzyka intymna, choć teraz to i z takiej można zrobić „szoł” i wygłup ( nie mylić z żartem muzycznym).
Narobiła mi Pani smaku, Pani Doroto. 🙂
Idąc tropem rozumowania Gospodyni: muzyka kameralna jest muzyką w stopniu wyższym bo ograniczona liczba muzyków wymusza podporządkowanie idei i odpadnięcie jednej osoby uniemożliwia jej granie; to co powiedzieć o graniu solowym?
Weźmy takiego Keith’a Jarrett’a i jego dzieło The Koln Concert. Moim zdaniem jedno z jego szczytowych osiągnięć. To chyba muzyka w stopniu jeszcze wyższym, bo jakby zabrakło Keith’a to koncerta nie budiet….
Kilka słów przy tej okazji o słuchaniu:
Nie ma sensu słuchać dzieł „przy okazji”, pobieżnie i na byle czym. Koncert Koloński jest występem solowym pianisty, który gra porywająco na fortepianie, ale bardzo ważnym elementem tego występu jest jego „gra” taboretem, na którym siedzi i jego głos, który towarzyszy fragmentom występu. Budują one dramaturgię i nastrój. Na lichym sprzęcie i bez braku skupienia nie słychać tych elementów w stopniu wystarczającym. Generalnie na lichym sprzęcie muzyka wypada bez smaku: brak dynamiki, niewystarczające pasmo częstotliwości uniemożliwiające odtwarzanie dźwięków wysokich i niskich a także wielu harmonicznych nadających dźwiękom barwę uniemożliwia pełny odbiór dzieła. W przypadku grania zespołowego lichy sprzęt nie oddaje planów dźwiękowych: jednym słowem lichy sprzęt to pianola a sprzęt klasowy to muzyk z fortepianem.
To truizmy ale w dobie słuchania muzyki przez głośniczki komputera trzeba o tym powiedzieć. Ideałem jest odbiór „na żywo” w dobrej sali, ale to ze zrozumiałych względów jest rzadkością.
A wracając do myśli głównej Gospodyni: muzyka kameralna – muzyka w stopniu wyższym, muzyka solisty – muzyka w stopniu jeszcze wyższym, a brak muzyka jakiegokolwiek – muzyka w stopniu najwyższym! Pisałem (chyba u Torlina), że gdy jestem z dala od źródła dźwięku, muzykę mam w głowie. Są utwory, które pamiętam co do najmniejszego szmerku na płycie i czasem leżę sobie i włączam najdoskonalszy odtwarzacz: własny mózg.
Rzadko miewam teraz takie sytuacje, bo podróżuję z niezłej klasy odtwarzaczem (tzw. discman) i słuchawkami. Bardzo lubię moment wyboru płyt do podróży, zawsze chcę mieć wybór więc biorę nadmiarowo. Wyjeżdżam na dwa dni a biorę ca 10 płyt, z których wybieram sobie 1, 2 i w hotelu słucham w pozycji horyzontalnej. Oczywiście wolę słuchać
z głośników, ale weź teraz w podróż sprzęt i kolumny…..:))
Polecam muzykę z filmów Toniego Gatlifa. W kraju trudno dostępne są jego 2 tytuły „Vengo” i „Transylwania”. Muzyka etniczna, cygańska w tym niesamowite flamenco. No i Carlosa Saury- „Flamenco”. Mogę patrzeć i słuchać na okrągło.
Pozdrawiam
zeen, znakomity wpis, ale uważam, że momentami mieszasz muzykę po stronie odbiorcy i po stronie tworzącego.
Jeżeli przykładowo w jakiejś orkiestrze w pierwszych skrzypcach zwykle gra 42 skrzypków, ale z powodu chroby jednego z nich kiedyś zagra 41, to różnicę zauważy księgowy tworząc listę płac i może partner z pulpitu, jednak nie sądzę, żeby zauważyli to słuchacze. W chórze w szkole ćwicząc coś specjalnie zaznaczalismy, kiedy kto w głosie bierze wdech, żeby nie powstała wspólna dziura. Innymi słowy, przy takiej masie wykonawców w zespole, jeden w tą, jeden we wtą właściwie nie robi różnicy. W kameralistyce jest już zupełnie inaczej i odczuwają to zarówno współwykonawcy jak i słuchacze. W a muzyce solowej, muzyki bez wykonawcy już zupełnie nie ma.
Choć jest cos w tym co piszesz o stopniowaniu muzyki i najwyżej w rankingu jest brak (ludzkiego) wykonawcy. Nie uważasz, że słuchanie (dobrego) nagrania na dobrym sprzęcie jest właśnie takim najwyższym stopniem? Wiadomo, że muzyk nie zawali, inżynierowie w studiu zadbali o właściwe nagłośnienie instrumentu, odpowiednią barwę, nie ma się co obawiać pokasływania kogos ze słuchaczy itd… Nie do końca się zgadzam z takim stopniowaniem, ale takie wychodzą mi jego konsekwencje.
‚Są utwory, które pamiętam co do najmniejszego szmerku na płycie i czasem leżę sobie i włączam najdoskonalszy odtwarzacz: własny mózg.’ – pisze zeen
Mógłbyś się sprawdzić w wynoszeniu ‚tajnych-nutowo’ utworów ze wszelakich Kaplic Sykstyńskich. Byłoby to teraz bardziej wymagające dla pamięci, niż wyczyn niejakiego W.A. Mozarta (Miserere Allegriego) 🙂
Myślę, że między koncertem a nagraniem jest taka sama różnica, jak między pobytem w ekscytującym miejscu a zdjęciem z tego pobytu. Widok niby ten sam. Można nim się wielokrotnie napawać, dostrzec szczegóły wcześniej nie zauważone, a jednak nie ma ciepła słońca, zapachów, głosów, całej tej atmosfery, która urzekała. Zdjęcie jest tylko bladym wspomnieniem przeżytego. W odniesieniu do muzyki nagranie studyjne może być perfekcyjne, ale o ileż inaczej odbiera się nagranie z koncertu, pełne życia i reakcji ludzi.
O byciu w sali już nie wspomnę, tu człek ma wyostrzone zmysły na odbiór i nic mu nie przeszkadza.
Z tym słuchaniem to różnie bywa …. masz dobry sprzęt i głośniki …. ale jak słuchać muzyki w mieszkaniu w bloku …. ja lubię słuchać dosyć głośno to pozostają mi tylko słuchawki ….
Miałem okazję posłuchania wypowiedzi dwóch liderów . Dyskusja była na tyle fachowa, ze dla osoby nie znającej tej dziedziny trudno jest przytoczyć jej cały sens.
Co utkwiło mi z tej rozmowy? Mianowicie to, iż dzisiaj instrumenty są prawie doskonałe, a technika opracowania dźwięku jest tak doskonała, ze pozwala usuwać najdrobniejsze potyczki. Muzycy są perfekcjonistami i tym, których nie przyjmuje się do grupy czyni się ogromną krzywdę.
Największy dylemat jest w tym, ze to zbiór rożnych osobowości, a zharmonizowanie tych charakterów, nie dźwięków, pochłania im sporo sił. To jest ich największy problem.
-foma:
Dziękuję za komplement, ale z tym mieszaniem to nie wiem o co chodzi, chyba, że zgodzimy się co do tego, że odtwórca bywa także twórcą. Tu podam przykład Pogorelica, który wzbudził takie kontrowersje w konkursie, że nawet laicy słyszeli o Chopinie. Ja osobiście zaakceptowałem jego grę, przełamywanie konwencji jeżeli smaczne to pożądane. Dzięki temu muzyka nie jest martwa. Kanoniczne wersje dla ortodoksów, dla takich jak ja – różne i różniaste. Oczywiście, nie wszystko akceptuję, muzyk musi umieć swoją wersję obronić i to nie słowami, a grą właśnie – i wtedy jest twórcą. Ile wersji V symfonii Beethovena znacie?
A czy każda orkiestra pod Karajanem grała znakomicie? Czy Summertime jest wciąż tym samym utworem w wykonaniu Elli Fidgerald i Stachurskiego? Wiem, walę z grubej rury, ale próba odpowiedzi na te pytania ułatwia zrozumienie problemu.
Wspomniałem, że najlepsze jest słuchanie nowojorskich filharmoników pod Karajanem kiedy są w formie – na żywo, oraz Franka Zappy z drugiego rzędu – on akurat rzadko był bez formy. (dla niecierpliwych: wieeeem, że obaj już grają dla kogo innego)
Jednym zdaniem ideał słuchania: koncert w dobrej sali.
Jeśli chodzi o sprzęt – to niezły i oczywiście dobre nagrania. czy studyjne, czy koncertowe.
Tu polecam: Procol Harum i „In Held ‚Twas In I” Live In Concert With The Edmonton Symphony Orchestra
(Live, 1972)
i ten sam utwór w wersji studyjnej z płyty: Shine On Brightly (Studio Album, 1968)
Ten sam utwór, ale genialnym okazał się dopiero po koncercie…..
Jeżeli chodzi o stopniowanie, to nie zrozumieliśmy się. Ja zabawiłem się nieco kosztem Gospodyni, mam nadzieję, że mi wybaczy. Zdanie: „A dla mnie muzyka kameralna jest muzyką w stopniu wyższym” posłużyło mi do wysnucia stopniowania: mało muzyków – stopień wyższy, jeden muzyk – stopień najwyższy (lub baaaardzo wysoki), dodałem swoje, że brak muzyka to stopień najwyższy w tej skali, bo tłumna orkiestra to jasne, że stopień niziutki, niziuteńki…… Jak wspomniałem, wykorzystałem do drobnej zabawy jedną myśl Gospodyni, niech mi wybaczy. To pokazuje jak względną sztuką jest muzyka i ile zdań można mieć na ten sam temat.
a capella:
To prawda, że ja też miałem 14 lat i wykazywałem talent muzyczny. Myślę, że do dziś pozostała mi niezła pamięć muzyczna, bo to, że mam wciąż bardzo dobry słuch harmoniczny, to pewne. W okresie muzykowania przyjaciele dziwowali się często jak łatwo odtwarzałem harmonię utworów. Mozart miał łatwo: talent + brak praw autorskich. Ja mam gorzej: wielki talent zmarnowany i wielkie sciganie za naruszanie praw autorskich.
Pozdrawiam blog i Gospodynię, i proszę o wybaczenie za moje krotochwilne podejście do pewnej myśli.
Poni Doroto! Powitać! Przeprasom straśnie, ze tak sakramencko późno odpowiadom, ale w piątek nie barzo miołek cas zajrzeć na inkse blogi, z kolei w mojej budzie Poni komentorz dość późno sie pojawił (zdoje sie, ze w tym Łordpresie tak jakoś jest: jeśli ftoś wysyło komentorz po roz pierwsy, to musi straśnie długo cekać na publikacje, ale następne
komentorze pojawiajom sie juz sybciej :)).
No, w kozdym rozie po pierwse miło mi Poniom w nasej budzie powitać! I zapewniom ze jest Poni u nos pełnoprawnom Budowickom.
A po drugie cy to, co niedźwiedź ze świstakiem w owym schronisku zagrali, to była właśnie muzyka kameralno?
I jesce po trzecie – cy moge Poniom nazywać tutok Poniom Doroteckom? Bo jo syćkie niki i imiona w mojej budzie zdrabniom 😀 Jeśli bedzie Poni niezręcnie odpowiadać NIE, to prose nie odpowiadać wcale – to bedzie wystarcająco jasne 😀
No i piknego powodzenia zyce w blogowaniu na Politykowej Holi!!!! Hau! 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂
Siostrzenica Roza.
Rozyczka miala wtedy chyba z osiem lat. Byla w drugiej klasie szkoly muzycznej. Robilam program radiowy o Wyjsciu z niewoli egipskiej i o tym dlacxzego to wydarzenie swietujemy co roku.
Roza byla moja „oprawa muzyczna”, spiewala piosenke, tradycyjnie spiewana w czasie sederu.Przewijala sie przez caly program. Nie pamietam hebrajskich slow, ale jej glosik srebrzysty mam wciaz w uszach. Byla bardzo slodka, takie powazne dziecko. Ciesze sie, ze juz jest skrzypaczka. Prosze jej przekazc serdeczne ucalowania od pani, ktora ja nagrywala na tasme. I dla jej pieknej Mamy, Beli, tez!
Nie sądzę by z muzyką kameralną w społecznym odbiorze było tak źle. Owszem — znam abonamentową publiczność lokalnej filharmonii, widuję na koncertach ciągle te same twarze, podczas gdy koncerty kameralne nie doczekały się tak stałej publiczności. Może to dlatego, że (lokalnie) nie ma instytucji, która by je stale organizowała i robiła to na odpowiednim poziomie? Ale pamiętam kilka koncertów kameralnych, na których frekwencja była spora. Choćby Rinaldo Alessandrini (wiem, wiem — gwiazda) z Concerto Italiano (w bardzo kamerlanym składzie) — i pełny kościół słuchaczy. Pamiętam też 7 Ostatni Słów Chrystusa na Krzyżu w wykonaniu Kwartetu Śląskiego przy pełnej (choć małej) sali.
Chyba tak jest, że muzyka kameralna wymaga więcej od słuchaczy. Zresztą często tak jest, że ‚animatorzy kultury’ starają się ‚kreować wydarzenia’, zamiast zwyczajnie dbać o dobrą i dobrze wykonaną muzykę. Łatwiej wykreować wydarzenie z orkiestrą i/lub chórem, niż z kilku muzykami, którzy siłą rzeczy powinni występować w małej sali.
PS.
Mt7 — ja zainteresowałem się muzyką dość późno, nawet w liceum, gdy dano mi do wyboru muzykę i plastykę, wolałem tę drugą, jako jakoś bezpieczniejszą. I teraz odczuwam brak pewnych podstaw, choć zwykle po prostu więcej słyszę niż potrafię nazwać.
W każdym razie doceniam znaczenie tych podstaw, tak jak doceniam znaczenie czytania o muzyce. Choćby pisząc Witoldowi o trzecim chórze na początku SMP miałem w głowie opis Rosena ze „Stylu klasycznego”, gdzie pisał on w jaki sposób Bach wybrnął z problemu utrzymania dramatycznego napięcia w ramach stylu barokowego — właśnie wprowadzając dodatkowy chór. Czasem warto taki opis (nawet jeśli jest zbyt ‚uczony’) otworzyć i śledzić wraz z nim muzykę — a dostrzega się więcej. To zresztą piękna rzecz w muzyce klasycznej — z kolejnymi przesłuchaniami tego samego utwotru dostrzega się ciągle coś nowego.
@zeen
‚Byłoby to teraz bardziej wymagające dla pamięci i Twoich prawników’ – tak wyglądała pierwotna wersja mojego komentarza z 15:54. Poprawiłam, dochodząc do wniosku, że sport jako taki jest tu ważniejszy od praktyczno-prawnich konsekwencji wyniesienia i opublikowania jakiejś, powiedzmy, parugodzinnej jam session 😉
Btw: czemu piszesz ‚wielki talent zmarnowany’, skoro muzyka daje Ci tyle radości i satysfakcji (myślę też, że współ-buduje Twą pewność siebie: słuch i doskonała pamięć – muzyczna i inna – wciąż są atutem… nawet w czasach komputerowo-wyszukiwarkowych 🙂 )
Ależ PAKu kochany, nie próbuję twierdzić, że wiedza jest zbędna do odbioru sztuki. Pozwala więcej zrozumieć, nie ma wątpliwości.
Szukam tu miejsca dla siebie i innych do mnie podobnych, jedzących chleb, a niekoniecznie znających proces technologiczny w piekarni.
Chętnie się poduczę przy Was.
To wszystko.
Do Heleny:
Cieszę się, że się znowu pokazałaś.
Pozdrawiam. 🙂
a capella:
„wielki talent zmarnowany” napisałem dla kontrastu: Mozart nie żyje, Beethoven też, a i ja nie najlepiej się czuję – to kolejny cytat, którym się podeprę – dla efektu komicznego oczywiście.
Dziwne: słucham bardzo dużo i pamięć muzyczną w dużym stopniu zachowałem, choć nie jestem już jej tak pewien jak kiedyś, natomiast o mojej „normalnej” pamięci mogłyby długo milczeć moja żona i córka…..
Z tą pewnością siebie to bym nie przesadzał, fakt: pewne rzeczy wiem na pewno – jak każdy:)
Pozdrawiam
Zeenie: tak tylko na marginesie — kwestia oryginalności to częściowo pochodna przemysłu płytowego. Nie robi mi takiej różnicy, gdy parę osób prowadzi w ten sam sposób V Beethovena (np.) na koncertach, choćby dlatego, że między kolejnymi wykonaniami upływają tygodnie, jeśli nie miesiące. (Oczywiście oryginalność i odkrywczość nadal pozostaje dobra, ale mają mniejsze znaczenie.) Robi mi jednak to dużą różnicę na płytach, które mogę zmienić w odtwarzaczu w każdej chwili.
Mt7: Muzyczna grupa wsparcia? 😀
zenn, tylko pozazdrościć tej słuchowej pamięci, nawet z dziegciem w postaci żony i córki 🙂 ja niestety zapominam więszość dzwięków kilka chwil po skończeniu utworu i przypominam sobie dopiero jak znowu go słyszę.
Wygląda, że ja tu najwięcej pyszczę, ale akurat mam czas i miło się rozmawia….
PAK napomknął o przemyśle muzycznym – to temat, który mam nadzieję, będzie jeszcze tu omawiany, bo że zasługuje na to, nie wątpię.
A fomie przypomnę na pocieszenie stary dowcip:
Ulicą idzie dziewczynka, niesie futerał od skrzypiec. Podchodzi do pobliskiego przechodnia i pyta:
– przepraszam pana, jak trafić do filharmonii?
Pan spojrzał przeciągle i odpowiedział:
– ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć….
Pozdrowienia :))
Uwazam,ze muzyka kameralna w zasadzie nie potrzebuje mnie jako sluchacza-melomana,gdyz zostala napisana dla samych muzykow bez ogladania sie na potencjalnych sluchaczy i dlatego rozumiem tesknote Pani Doroty do jej grania.Muzycy nie musza w tym wypadku do znudzenia powtarzac,ze ich sztuka nie istnieje bez odbiorcy.
Wspolne muzykowanie zaczyna sie od tego,ze artysci siadaja tak,zeby widziec tylko siebie nawzajem.Na raz zaczynaja muzyczna rozmowe.Jest to dziwna konwersacja,bo wszyscy mowia jednoczesnie i do tego kazdy co innego.Pomimo to nikt nikomu nie przerywa i nikogo nie przekrzykuje.Wokol panuje harmonia.Jesli pojawi sie jakis zgrzyt wystarczy lekkie sciagniecie brwi,delikatny ruch glowa.W tej grze wtajemniczeni moga uslyszec intymne rozmowy a nawet plomienne wyznania.Mysle,ze wykonawcy i kompozytorzy przy uprawianiu tej dziedziny muzyki chca byc tylko sami ze soba.Tak sobie w kazdym razie probuje tlumaczyc moje problemy z odbiorem „Kwartetow Haydna” Mozarta.Pukam do nich jak Wislawa Szymborska do kamienia w swoim wierszu i nikt mi nie otwiera drzwi.
Jest godz 22.55 a mój poprzedni komentarz nadany o 15.30 czeka na akceptację, pięknie…. W takim tempie to my se nie pogadamy.
Proszę coś zrobić pani Doroto, bo blog na tym cierpii..
A na koniec pochwalę się sukcesem: samodzielnie wymieniłem laser w swoim odtwarzaczu CD, udało mi się nawet zdjąć tzw. zworę (lut). Działa!
Ciekawe, czy ten wpis zobaczę jeszcze przed niedzielą….
Dawno, dawno temu było organizowane coś takiego, jak koncerty szkolne. Odbywały się w niewielkich salach (aula szkolna), co determinowało w pewnym sensie repertuar. To była głównie kameralistyka. Te koncerty prowadził pan Janusz Cegiełła. I dzięki niemu ja, dziewczyna z interioru, córka prostych ludzi, którym nie przyszłoby do głowy zabrać mnie na koncert, mogłam się „rozsłuchać”. W małym mieście, gdzie oprócz tego można było jeszcze posłuchać gry miejscowego organisty na niedzielnej mszy, miałam możliwość kontaktu z naprawdę wybitnymi wykonawcami. Szczególnie zapamiętałam z tego okresu grę państwa Wiłkomirskich (tak, tak, na koncercie w szkolnej sali!). Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie jak wspaniałe jest brzmienie wiolonczeli.
Bez tych doświadczeń na pewno nie wpadłabym, już w czasie studiów, gdy miałam po temu możliwości, aby wybrać się na koncert inny, niż na przykład Czerwono-Czarnych.
A co proponuje się młodzieży obecnie?
Muzyka ze szkół zniknęła całkowicie.
Ilu z obecnych uczniów ma szansę odkryć w sobie potrzebę słuchania innej muzyki niż heavy metal?
Z telewizji, gdzie kiedyś można było się natknąć na audycje takie, jak prowadzona np. przez Macieja Niesiołowskiego „Z batutą i z humorem”, czy całkiem niedawne jeszcze bardzo dowcipne występy Waldemara Malickiego muzyka zniknęła.
Zasięg radiowego II programu ograniczono.
Ile osób nigdy się nie dowie, że istnieja radość słuchania muzyki?
No właśnie, „co w duszy gra” odbiorcy i wykonawcy jazzu! Zapraszam Panią oraz Pani Gości do mojego bloga
http://venivenissa.blogspot.com/2007/06/powtrka-z-rozrywki-czyli-rzecz-o.html
Pozdrawiam
Venissa
Przepraszam, czy tu za każdym razem uruchamia się moderacja, czy tylko włącza się, gdy wklejamy lincki?
A, jeszcze dodam. Nie zgodzę się z tym, ze w zespołach kameralnych panuje pełna demokracja, nie ma hierarchiczności. Nawet jeśli nie ma dyrygenta, to prędzej czy później wyłania się tzw. naturalny lider. Pozdrawiam
DYGRESJA DO PANI PIERWSZEGO WPISU:
Proszęnie powoływać się na „autorytet” Edwina Gordona; pisze czasami za przeproszeniem „nieprawdziwe rzeczy”,np. że muzyka nie posiada własnego języka, własnej gramatyki, czy własnych znaczeń. A co na to Zofia Lissa? Co na to L.B. Meyer, a co na to psychoanalitycy i psychologowie muzyki?
Muzyka może stanowić świetne narzędzie do nauki komunikacji; najpierw na płaszczyźnie niewerbalnej, następnie werbalnej. Podstawowe elementy dzieła muzycznego mają wiele wspólnego z tzw. językiem cenestezyjnym, który spotykany jest w życiu płodowym człowieka i pierwszych latach jego życia. Za pomocą tego języka dziecko komunikuje się ze swoją matką, ale i stymuluje swój analizator słuchowy, a następnie przyswaja pierwsze reguły gramatyczne mowy ojczystej.
A poza tym, to właśnie dzięki komunikatom muzycznym, ich treści, znaczeniom nadawanym przez kompozytora, następuje reakcja emocjonalna u odbiorcy; tak jak pod wpływem słowa. Że o związkach muzyki z mową ludzką nie wspomnę…
Pan Gordon może jest i dobrym pedagogiem,ma sporo wiedzy nawet z zakresu neurofizjologii, ale więcej jego tez ma charakter intuicyjny, a więc pozbawionych podstaw naukowych z innych dziedzin nauk, takich jak: medycyna, psychoanaliza, czy psychologia muzyki. Zatem autor wprowadza w błąd wielu nauczycieli muzyki, którzy chcą doskonali swoje metody kształcenia muzycznego.
Pozdrawiam
Witoldzie,
Bardzo pięknie napisałeś o kameralistach:))
Od czasów Mozarta i Haydn’a nastąpił poważny zwrot w stosunku muzyków do publiczności. Dla przykładu taki kwartet zaprojektowany przez Mozarta siadał twarzami do siebie i nie zwracał uwagi na publiczność, ba, nawet jak piszesz, z założenia wgapiał się tylko w swoje smyczki i oblicza, dziś w dobie walki o słuchacza to jest niemożliwe.
Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku wszystkie kwartety były zwrócone twarzą do publiki, o siedzeniu nie mogło być mowy, jedynym wyjątkim był perkusista. Taki kwartet: John, Paul, George i Ringo – pozwalali siedzieć tylko ostatniemu, pozostali stali twarzą do publiki. I tak już zostało, nawet kwintety, sextety, septety i oktety tak robią, widziałem nawet takie tria….
Nie dziwię się, że nie chcą Cię wpuścić do swojego kółka ci zacofani kameraliści, pewnie dlatego nie cieszą się zbyt wielkim uznaniem w narodzie. Ja tam na siłę się też nie pcham, a niech sobie rzępolą zacofańcy. Świat pełen jest dziwactw i ciekawostek: w Polsce jest grono przebierających się za Indian w stoje z XIX w. i ci kameraliści mają pewnie podobnie…:))
zeen, uwielbiam Twój inteligentny sarkazm, mój się przy nim chowa…
Do uwagi o XX-wiecznych kwartetów można dodać, że grający nawet się nie słyszą wzajemnie, tylko wysłuchują jakieś dzwięki z głośników/słuchawek.
Ale a propos przypomnianego dowcipu o filharmonii i moim niepamiętaniu, sprawa nie jest taka łatwa. Jedni mają pamięć długoterminową inni nie. I ćwiczenia mogą w moim przypadku co najwyżej pozwolić na zapamiętanie zmieniających się częsci, może pojedynczych melodii. U innych może efekty są lepsze, ale chyba Twoje własne nieprzeciętne ucho zafałszowuje obraz o przeciętnych ludzkich mozliwościach.
Z innej beczki, coś jest jednak na rzeczy w ćwiczeniu i odpowiedniej motywacji. Tak się składa nieszczęśliwie, że mam problemy z głosem i powinienem go oszczędzać jak tylko się da, a z drugiej strony mój siedmiomiesięczny junior domaga się uwagi, chciałby z tatą pogadać, powabić się itp. Co mi zatem zostało? Wyjąłem z szafki flet prosty i przygrywam mu to taką przypomnianą melodię, to inną. I z dumą muszę przyznać, że warsztat mi się rozwija, a i dzwięki jakby na dłużej zostają w głowie, nie tylko w trakcie, ale i przed i po. Zastanawiam się tylko, czy mału nie uzna, że mama i tata mają zupełnie inne sposoby komunikacji.
Tak sobie myślę po cichu czy to nie chodzenie na koncerty kameralne to czasem się nie wiąże z takim czysto ludzkim podejściem … bo czy każdy lubi gdy inni obserwują jego emocje …. a trudno się skryć w tłumie bo go nie ma …. czy każdy lubi obserwować czyjąś intymność …. a taka się wytwarza na scenie ….
ps. Pani Doroty blog jest dyskryminowany … ostatnio czekałam 12 godz na emisję .. a u Pana Piotra szły wpisy jeden prawie za drugim ….
foma,
zazdroszczę Ci siedmiomiesięczniaka, moja córcia przez pierwsze 3 lata swojego życia widziała mnie rzadko. Cierpieliśmy oboje. Wspaniale, że wymyśliłeś flet, każdy sposób jest dobry. Tu przypomnę chyba Kocią kołyskę Kurta Vonneguta – przybysze z Marsa porozumiewali się za pomocą popierdywania i stepowania :))
A flet prosty w domu to znaczy, że taki głuchy to nie jesteś i żadna z Ciebie fujara :))
Pozdrawiam serdecznie
@Venissa (11:01)
Dla mnie nazwisko Zofii Lissy kojarzy się z wyczynami podsumowanymi jako ‚Ite, Lissa est’ (zob. choćby Dzienniki Stefana Kisielewskiego) 🙂
Foma, chyba się zregresowałeś i stąd te problemy z gardłem. Chyba masz skłonności do tłumienia złości i gniewu, no i zacząłeś emocje somatyzować…To tak, jakbyś chciał, żeby to Tobą się zaopiekowano, tak jak z Twoim synkiem:) Chętnie bym posłuchała Twojej opowieści przy pomocy fletu :))Pozdr
Paku!Jak widzisz geniusz Bacha byl wielowymiarowy.Ty mowiac o poczatkowym chorze w PSM piszesz o problemie dramatycznego napiecia i jego rozwiazaniu a ja,ze ten trzeci chor(choral) Bach potraktowal jako glos Boga i w tym wypadku mamy obaj pelna racje.
Jolinku: wpatrywanie się w muzyków i w to jak przeżywają muzykę, potrafi być bardzo przyjemne — oczywiście zależy wiele od samych muzyków, po niektórych nie widać emocji, u innych — wprost przeciwnie. Sam sobie ten efekt (przyjemności) tłumaczę neuronami lustrzanymi. Gdy widzę uśmiech na grymas wiolonczelistki (powiedzmy) to i lepiej mi się słucha.
Witoldzie: oczywiście, część muzyki powstawała dla innych muzyków, ale żeby tak kwalifikować całą kameralistykę? Przyznaję, że sam najczęściej z muzyki kameralnej sięgam po płyty z Sonatami różańcowe\ymi Bibera, pisanymi na pewno dla słuchacza (konkretnego — biskupa Salzburga), dopiero potem jest Beethoven (w końcu Es muss sein!), Schnittke (III Kwartet smyczkowy — ot, zauroczenie pokoncertowe) i Haydn.
uwielbiam dobre kameralne muzykowanie [gdy muzycy się naprawdę wzajemnie słuchają, cieszą się ze wspólnego grania, muzycznie się ‚dogadują’, pasuje im repertuar itd.] coś wspaniałego! preferuję słuchanie na żywo, ale nagraniami też nie pogardzam
ps. piszę to jako osoba z doświadczeniem w graniu kameralnym, niezadługim co prawda, ale wspominanym z przyjemnością i ochotą na kontynuację 🙂