Na Wschód – z profanum i sacrum

Po południu na Zamku Królewskim – tanecznie z Solamente Naturali, wieczorem w kościele Wszystkich Świętych – śpiewająco z La Tempête.

Solamente Naturali to jedna z formacji, w których gra Miloš Valent, znany z różnych barokowo-folkowych konfiguracji, np. z Holland Baroque Society, z którym wystąpił w Warszawie ponad dekadę temu z podobnym programem. Tym razem przyjechał ze słowackim zespołem, który założył i kieruje od 1995 r. A właściwie słowacko-czeskim, bo był też w składzie cymbalisto-flecisto-klarnecista Ján Rokyta, który wbrew temu, co napisałam po tamtym koncercie, jest Czechem z Ostrawy.

Tamten program został nagrany na płytę przez Holland Baroque Society pt. Barbaric Beauty (Channel Classics), od słynnych słów Telemanna, jakich użył na temat muzyki ludowej, którą słyszał przy okazji pracy na dworze w Pszczynie. W obecnej wersji program nazywa się Musica Globus, ale zawiera w gruncie rzeczy to samo: Telemanna (w tym melodie zanotowane w notatniku z Rostocka), ale też Purcella i Vivaldiego, przeplecionych z tańcami ze zbiorów z kolekcji z Uhrovca (1730) i z kolekcji Anny Szirmay-Keczer (1720), z której pochodzi m.in. śpiewana i w tamtym zestawie makabryczna ludowa piosenka słowacka Zela trovke, o morderstwie dokonanym przez kobietę siekierą. W sumie zrobiliśmy z zespołem niezłą podróż: z Francji (Entrée z Suity D-dur Telemanna) i Holandii (Jacob van Eyck) przez Szkocję (John Playford, Purcell), Włochy (Vivaldi), muzykę żydowską do Polski, Moraw, Węgier i w końcu Turcji, reprezentowanej przez melodie zanotowane przez Wojciecha Bobowskiego, czyli Alego Ufki. Było wesoło i niewykluczone, że były też bisy, ale ja wybiegłam, żeby zdążyć na drugi koncert.

Ten drugi koncert – to było misterium. Simon-Pierre Bestion, szef francuskiego zespołu La Tempête działającego od 9 lat (wykonywali Vespro Monteverdiego na Misteriach Paschaliach w tym roku, niestety nie mogłam być), połączył fragmenty Całonocnego czuwania Rachmaninowa z dawnymi bizantyjskimi śpiewami greckimi, prowadzonymi przez Adriana Sirbu – stara dobra szkoła nieodżałowanego Lykourgosa Angelopoulosa, również śpiewał w założonym przez Angelopoulosa Greckim Chórze Bizantyjskim, sam założył zespół Byzantion, śpiewający rumuński chorał bizantyjski (był w Jarosławiu), polscy melomani mogą go też kojarzyć jako członka lubianego tu zespołu Graindelavoix. Zestawienie dwóch tak różnych form jak prawosławne oratorium z XX w. i dawne greckie śpiewy nie okazało się nawet wbrew moim obawom bardzo rażące. Zwłaszcza że Bestion rozegrał ten koncert bardzo przestrzennie i teatralnie, chór chodził po całym kościele, dzielił się, grupował, krążył. Szczególne wrażenie robiło, gdy śpiewacy okrążali publiczność, czuło się więc, jakby się znajdowało wewnątrz zespołu. Przy tym precyzyjne wspólne śpiewanie i znakomite solówki. Zwracał też uwagę ogromny, ponaddwumetrowy mnich śpiewający chyba jakimiś infradźwiękami – w jednym z ostatnich numerów stanął dekoracyjnie pośrodku zespołu. Niesamowity był też efekt wizualny podczas drugiego bisu (były dwa – z Rachmaninowa i bizantyjski), gdy chór śpiewał z tyłu kościoła, a Adrian Sirbu stanął przed ołtarzem, w dymkach – wszyscy robili zdjęcia. Po tym koncercie wracało się do domu jakby parę centymetrów nad ziemią, mimo paskudnej pogody.

Teraz robię sobie dzień przerwy. W czwartek – Mykietyn.