W FN po czterech tygodniach

Tak dużo było różnych świąt w tym roku, że aż trzy tygodnie nie słuchałam żadnej muzyki na żywo, a w FN nie byłam nawet cztery tygodnie.

Właśnie stwierdziliśmy ze znajomymi, że w takiej sytuacji trochę się dziczeje i po takiej przerwie trochę dziwnie człowiek się czuje. Ale z perspektywy patrząc nie ma porównania do „dziczenia”, jakiego doświadczaliśmy podczas pandemii. Szybko, myślę, wrócimy do rutyny.

Orkiestra FN wystąpiła tym razem pod batutą Christopha Königa, pełniącego obecnie tu funkcję pierwszego dyrygenta gościnnego. Jako że wciąż nieobecny jest dyrektor artystyczny, to właśnie on jest w tej chwili jedyną osobą kierującą tą orkiestrą. Jaki jest skutek tego, nietrudno usłyszeć: ewidentnie jedynym utworem, który był ćwiczony, była symfonia z drugiej części, a akompaniament do koncertu był „na straty” niestety. Zaczęło się jednak całkiem przyzwoicie – Uwerturą e-moll Louise Farrenc (1804-1875), utalentowanej i ostatnio przypominanej (na fali odkrywania twórczości kobiet) kompozytorki i pianistki, która również – prawdziwy ewenement w tamtych czasach – wykładała w Konserwatorium Paryskim, a z mężem-wydawcą wydawała antologię Le trésor des pianistes. Bardzo to porządna muzyka, stylistycznie trochę w stronę Mendelssohna. König nagrywał jej dzieła orkiestrowe z Solistes Européens z Luksemburga (można posłuchać na Spotify).

Solistką była dziś Angela Hewitt w Koncercie C-dur KV 503 Mozarta i muszę powiedzieć, że jej wykonanie mi się podobało – zarazem subtelnie i z pazurem. Natomiast zawiódł, jak już wspomniałam, akompaniament, a już zwłaszcza waltornie – kiks na kiksie. Bardzo szkoda, bo psuło to cały efekt. Hewitt zabisowała najpierw energiczną Sonatą C-dur Scarlattiego, a później siadła do fortepianu z dyrygentem i na cztery ręce zagrali Walca Brahmsa.

Muzyka rosyjska wraca do naszych sal koncertowych – tym razem padło na trzecią, ostatnią symfonię Rachmaninowa z 1936 r. Kompozytor spędzał wówczas lato w Szwajcarii, w Willi Senar nad Jeziorem Czterech Kantonów, i czuł się tam szczęśliwy (niestety zmarł 7 lat później). Oddalił się już wówczas bardzo od rozkosznego kiczu II Koncertu fortepianowego, a nawet od demoniczności III Koncertu. Najbliższy ten utwór jest Rapsodii na temat Paganiniego (napisanej przedtem) i Tańcom symfonicznym (napisanym później). I w tej muzyce da się usłyszeć pewną filmowość, kojarzącą się jednak z bardziej ambitnym filmem. Z niewykonywanych przez parę ostatnich lat kompozytorów rosyjskich to właśnie Rachmaninow, podobnie jak Strawiński, był potraktowany niesprawiedliwie – obaj uciekli przed bolszewickim kataklizmem i nigdy nie wrócili (tj. Strawiński raz przyjechał w 1962 r., podczas tzw. odwilży). Dobrze, że wracają, bo w końcu cóż oni są winni?