Taplający się Holender
Oczywiście to ględzenie, że Treliński interpretuje Latającego Holendra jako strasznego singla przechodzącego kryzys męskości, jak powtórzono m.in. w zlinkowanym przez maciasa1515 portalu natemat, jest jednym wielkim humbugiem. Nie sposób odmówić naszemu reżyserowi sprytu: wymyśla sobie takich parę chwytów-kluczy, gada o nich dziennikarzom, oni z nich budują swoje dywagacje i już mamy głęboką interpretację gotową. W spektaklu śladu czegoś takiego nie ma, no bo niby jak. No i te głupoty o uwspółcześnieniu też nie są prawdziwe.
Powiem szczerze, że jestem zła. Bo sam ten pomysł z wodą był mimo wszystko ciekawy i szkoda, że reżyser ze scenografem nie pozostali przy nim. Też zresztą podkreślę, że Boris Kudlicka i Felice Ross zrobili najwspanialszą robotę i właściwie tylko dla niej warto to obejrzeć, ale też nie sposób się nie wściekać, kiedy widzi się nagle różne kiczowate wstawki, które zupełnie nie pasują ani do Wagnera, ani do opowiadanej historii, ani w ogóle do czegokolwiek. To tak, jakby Treliński stwierdził, że musi co jakiś czas wrzucić coś takiego, żeby ludziska gadali, „bo tak się robi na Zachodzie”. Coś na poziomie „nóziów” Clausa Gutha. (Nie wiem, czy winny jest tu tylko reżyser; zapewne niemały w tym udział tzw. dramaturga.) No i mamy potrawę opartą może na paru szlachetnych składnikach, ale zepsutą przed nadmiar przypraw zestawionych bez cienia gustu.
Aż miałabym ochotę zrobić spoilera, a w tekście na papier chyba nie wytrzymam i parę zrobię, ale chwilowo jeszcze będę miała litość. Powiem tylko jeszcze, że orkiestra się rozłaziła i nijakiego płynięcia tam nie było słychać, chór miał ciężkie zadanie, zwłaszcza jego damska część, która również musiała się pluskać. Plusk, plusk – te dźwięki dość często towarzyszyły śpiewowi. Wszyscy musieli się potaplać albo potuptać w wodzie; prawdę mówiąc taplały się raczej panie, ale przyszedł moment, kiedy spadł deszcz i potaplali się również Holender i Senta. Głosowo, jak już wspomniałam, Senta (Lisa Lindstrom) mi się nie podobała, Holender (Johannes von Duisburg) też zresztą brzmiał jak zmęczony, naprawdę podobał mi się Eryk (Charles Workman) i Sternik (Mateusz Zajdel), niezły był też Daland (Alesander Teliga). No i świetna Anna Lubańska (Mary), która niestety miała mało do śpiewania.
A dla ludności zapewne i tak najważniejsze było, że PÓŁNAGA Herbuś wije się na scenie (prawdę powiedziawszy było ważne do wczoraj w nocy; dziś już musiałam trochę poszukać tego linku), a przede wszystkim, że pokazuje kawałek biustu! W ogóle jej nie zauważyłam, zwłaszcza że tańczy wśród dziewczyn z chóru żeńskiego. Striptiz zresztą jest na początku i w innym wykonaniu. Też na taplająco (się)…
Komentarze
Cóż, sprzedana narzeczona.
Piszę z życzliwośći, bo sam nie widziałem.
Tu są opowieści Pana Trelińskiego i fragmenty przedstawienia:
http://www.youtube.com/watch?v=NXwWw7euoPI&list=UURrGiqiITKjPovaDh1RT76Q&index=1&feature=plcp
Głos Lise Lindstrom faktycznie, jakby trochę po szkle rysował.
Posłuchałam innych nagrań w Tubie z tym samym efektem.
Może w teatrze w dużej przestrzeni nie jest tak ostry.
Wybiorę się, żeby poznać dzieło, ale trochę później. Czasami dobrze jest dać trochę czasu. 🙂
„Rzepie” Treliński mówił podobne rzeczy:
http://www.rp.pl/artykul/492745,838857-Prawdziwa-milosc-konczy-sie-smiercia.html
A Jacek Marczyński dość łagodny dla realizatorów, mniej dla śpiewaków:
http://www.rp.pl/artykul/492745,838857-Prawdziwa-milosc-konczy-sie-smiercia.html
Trzeba poprawić link do Jacka Marczyńskiego.
Proszę: http://www.rp.pl/artykul/601183,839987-Milosc-umiera-w-deszczu.html
Czasem sobie myślę, że pan Treliński to ma jakąś niespełnioną potrzebę bycia reżyserem filmowym na miarę Viscontiego.
Tylko dlaczego to realizuje właśnie w TWON?
Czy szarozjadacz operowy (taki, jak ja) musi być pozbawiony przyjemności pójścia do opery, bo strach przed tym, co reżyser wymyślił, odrzuca go od kas (że się ucieknę do aspektu ekonomicznego)?
Nie byłem, nie mieszkam w Warszawie…Lise Lidnstrom to chyba dość modne obecnie nazwisko, w każdym razie etatowa Turandot w czołowych teatrach i na festiwalach (latem będzie w Orange z Alagną). Zdaje się, że zabłysnęła w Met (nagłe zastępstwo) i od tamtej pory kręci się po świecie. Senta to jednak nie Turandot…
No ale głos ma nośny, wygląda niezle – w dzisiejszych czasach to pewnie wystarczy na międzynarodową karierę.
Ps. Marczyński pisze, że Szwedka Lise Lidnstrom…Taka ona Szwedka jak Madonna- Włoszką…
Amerykanka z Kalifornii z jakimiś tam skandynawskimi korzeniami
Nie Lidnstrom, tylko Lindstrom. Korzenie ma norweskie podobno.
Treliński ma wrócić do filmu: będzie robił Balladynę. Ciekawam.
Łojezusicku… Przeczytałem to nadęte paplanie Trelińskiego w Rzepie i aż mnie ogon rozbolał. Antynomicznie i transgresyjnie, co mogło być objawem symbolicznej opozycji między pasztetówką i brukselką. 🙄
Nic dziwnego, że kod miałem 7fuj!
W pełni sie zgadzam z Pani opinią. To co widziałam nie „kleiło” mi się z muzyką i librettem. Epatowania seksualnością i nagością reżyser nie uzasadnił na tyle, żeby to się dało obronić. Orkiesta „zagłuszała” artystów. Ale scenografia była fatastyczna!
A tymczasem w Łodzi wczoraj słuchaliśmy wczoraj w FŁ Pana Wawrowskiego jak na skrzypicach grał symfonię hiszpańską Lalo. On sam grał pięknie ale niestety reszta wykonania byłą oględnie rzecz ujmując niedopracowana (tzn. mało hiszpańska jak na ten utwór). Na szczęście „Pietruszka” Strawińskiego się udał (nawet był bisik) i zrekompensował trochę niedostatki wykonania symfonii\koncertu Lalo. Dla mnie jednak największym wzruszeniem wieczoru był fragment krótkiego wykładu pt. „Hiszpania jako Orient” wygłoszonego przez prof. Marka Dziekana. Był to bowiem koncert tzw. uniwersytecki gdzie na początku mamy krótki wykład jednego z profesorów UŁ na tematy związane z utworami wykonywanymi danego wieczoru. Tak najkonkretniej wzruszył mnie cytat z wiersza Józefa Łobodowskiego. Niestety chwilowo jestem odcięty od mojej biblioteki i nie podam tytułu ni cytatu – ale gdy prof. Dziekan zaczął czytać ten fragment wiersza o arabskiej Hiszpanii to sala wstrzymała dosłownie oddech. Taka jest siłą poezji. A Łobodowski zapomniany trochę.
A w poniedziałeczek czeka nas Lully i inni – tzn Balet Dworski „Cracovia Danza” z akompaniamentem Karpackiej Orkiestry Barokowej. Muzyka z dworu Króla Słońce. Cóż – Ludwik XIV fascynuje nieodmiennie nowe pokolenia. Ponoć gdy miał niespełna 5 lat i zaprowadzono go do łoża umierającego ojca Ludwika XIII. Gdy ten zapytał „Kto ty jesteś ?” a syn odpowiedział „Ludwik XIV” – ojciec zdołał jeszcze odrzec „Jeszcze nie, ale już niedługo”. Kiedyś bowiem panujący byli nie tylko panującymi ale i opanowanymi w każdej sytuacji.
Uzupełnienie – to chyba był fragment „Kasydy z Alhambry” z tomu „Kasydy i Gazele” – ale nie mam go pod ręką więc mogę się mylić.
Film o Józefie Łobodowskim:
http://www.youtube.com/watch?v=GB6X_ittNNA
To trzymam za poniedziałek,bo przy klawesynie krośnianka Patrycja Domagalska.Ale nie tylko dlatego.Widziałam program jesienią..Bardzo miła teleportacja do Wersalu.
Lobodowski nie zapomniany w moim domu, gdzie kochamy przelozone przez niego wiersze Doktora Zywago.
Zwlaszcza, ze nie znamy zadnego innego przekladu, moze i lepszego…
Dobry wieczór, wyratowałam z opresji łabądka 😉 i wpuściłam norę (witam!). Wróciłam właśnie z pierwszego wieczoru Mazovia Goes Baroque, choć tym razem nie tylko baroque. Duński akordeonista Andreas Borregaard (nie mylić z Andersem Bodegardem 😉 ) pojechał wręcz (prawie) całą historią muzyki, od XIII w. po Gubajdulinę. Po nim duet Arparla, czyli Davide Monti (skrzypce) i Maria Cleary (arpa doppia) zostali już przy włoskim baroku.
Urocze granie, jutro też się wybieram i wpis zrobię już o wszystkim razem.
Dzięki za wyratowanie z opresji.Też bym się w baroku potaplała,a tu dłubię zapowiedź do Leonory i Michała Drewnowskiego,czyli pełnokrwisty rosyjski romantyzm.Ale ciekawam bardzo ,jak zagrają.Prób też ciekawam,bo 3 dni posiedzą.Chyba na chwilę wyjdę z gumiaków…
No, wypadałoby 😉
Chłe, chłe 😈
http://www.plotek.pl/plotek/56,78649,11362554,Znane_osobistosci_na_premierze_opery__Ale_kto_brylowal_.html
Gorzej,że resztę garderoby mam raczej kompatybilną z gumiakami.Chyba muszę zainwestować na cześć Czajkowskiego i Rachmaninowa.
Komentarze też obezwładniające.Lepiej się nie wychylać poza Dywan,bo błoto gorsze niż na budowie.
Byłam. Po prostu – nie podobał mi się ten spektakl. Mądrzejsi będą pisać. Ale błędów stylistycznych, interpunkcyjnych i… ortograficznych Teatr Wielki powinien unikać. Polecam uwadze stronę 30 (drugi akapit) wydanego programu.
Komentarze spoko, w normie. Ja bym jeszcze miał pytanie, dlaczego te chłopy się tak beznadziejnie ubrali? Oprócz jednego. A ministrowi dobiera krawaty jakiś ruski agent. 😈
I tak najpiękniej wygląda na zdjęciu z Waldemarem – brawo paparazzo 😛
A Adam Michnik chyba prosto z budowy wpadl na tego Holendra?
Moze sie chcial wykapac? 😈
Jego można kąpać, nawet do fryzjera można posłać, nic nie pomoże, taki typ. 🙂
Ten jedyny normalny to właśnie Waldemar. 😎
Eee tam, kazdego chlopca mozna wpuscic na salony po odpowiedniej obrobce i po wlozeniu nan dobrego gorsetu. 😈
Pobutka.
Piekny poranek, PAK. Zwlaszcza zaraz po obejrzeniu przerazliwego dokumentu o rumunskich szpitalach.
Teraz po wysluchaniu przestalo mna telepac. 😈
Wczoraj pani organizująca petycję w sprawie Kina Praha powiedziała, że pan marszałek Stróźk chce z kina zrobić urząd. Tzn. urząd tam już jest, ale chce go powiększyć. Bo kultury nigdy za mało, żeby nie mogło być mniej.
a do Krakowa na sobotnią premierę wybiera się Pani??
Dzień dobry w słoneczną niedzielę 🙂
Nie wybieram się na sobotnią premierę do Krakowa, ponieważ mamy tu Sokołowa.
Witam malawę @23:47. Dla reszty: w tym drugim akapicie na stronie 30 widnieje słowo „zkoncentruję”. Autor temu niewinny, bo Izraelczyk i pisał po angielsku (dyrygent Rani Calderon), winny ktoś, kto tłumaczył. Korekty być może tam nie ma, dla oszczędności…
W scenografii podobał mi się tylko ten hydroaerozol – znaczy się piana bałwanów. Ale gumiaki i chlupotanie + reżyseria i epatowanie nagością…
Wszystko to zrobione na siłę, ot, żeby zaistnieć (albo raczej – nie zostać zapomnianym). Bo mogą mówić i pisać dobrze albo źle, byle mówili i pisali..
Wyszedłem po drugim akcie i nie byłem jedyny.
Senta – PK ma absolutną rację – miała przeraźliwie zgrzytliwą – jak to się mówi – średnicę. Ale o dziwo, w kolejnej strofie ballady – te wysokie „a” śpiewała coraz lepiej.
To jest rzeczywiście trudna partia i łatwo sobie na Wagnerze zepsuć głos poprzez takie śpiewanie na siłę (jak niegdyś Sylvia Szass, albo Sasz – nie pamiętam jak się pisze).
Występ Hanny Lisowskiej w HT pamiętam, podczas przerwy miałem zresztą okazję Jej się pokłonić
O, lesiu, to też byłeś, a nie spotkaliśmy się… Pewnie siedziałeś blisko, bo ja ze swojego XV rzędu hydroaerozoli nie widziałam, ani gumiaki mi aż tak strasznie nie chlupotały 🙂
Taaak. Na tego Holendra radośnie się nie wybiorę. 😛
Słusznie, Ago. Bo pani musi być sucha! 😈
Dzień dobry 🙂
My dzisiaj tutaj:
Koncert Prymasowski w katedrze
W programie:
Joseph Haydn – Msza d-moll Hob. XXII (Msza Nelsońska)
Wykonawcy:
CHRISTOPHER HOGWOOD – dyrygent, prowadzenie koncertu
MARTA BOBERSKA – sopran, URSZULA KRYGER – mezzosopran, MARKUS SCHÄFER – tenor, WOJTEK GIERLACH – bas,
POLSKI CHÓR KAMERALNY SCHOLA CANTORUM GEDANENSIS, JAN ŁUKASZEWSKI – przygotowanie chóru,
sopraniści POZNAŃSKIEGO CHÓRU CHŁOPIĘCEGO, JACEK SYKULSKI – przygotowanie śpiewaków,
ORKIESTRA FILHARMONII POZNAŃSKIEJ.
Dokształcam się pracowicie z nadzieją, że coś usłyszę 😕
Bobiku, bynajmniej nie mam alergii na wodę. 😉 😆 Taplanie się z celowością i wdziękiem niełatwe jest, ale nie niemożliwe. Takie na przykład skoki do wody, albo pływanie synchroniczne, potrafią całkiem ciekawie wyglądać.
Mnie najbardziej doskwierało, poza niustannym chlupotem wody, wypranie z jakichkolwiek emocji brzmienia orkiestry, co w przypadku Wagnera jest nie lada osiągnięciem, ale chyba nie o to chodzi… Irytujące były tempa serwowane przez prowadzącego spektakl maestra, nieznośne zwalnianie (chór „prządek” zakrawał na karykaturę) a potem nagłe przspieszanie, byle wbrew tradycji. Było to chyba bardzo kłopotliwe i dla orkiestry i dla solistów.
No, haneczko, wreszcie światowe sławy do Was przyjeżdżają 🙂
Tak, ja też miałam wrażenie, że jest zbyt wolno i się rozłazi. Nastroju żadnego.
Nie wiem, Haneczko, jak tam u Was, bo u nas dobrze jest mieć własne siedziszcze, lub szybko wziąć jakieś wolne krzesło i usiąść z boku orkiestry.
Z takim siedziszczem, to można nawet przyjść tylko pół godziny wcześniej. 😀
Pani Kierowniczko, miasto święci w ten sposób 50 rocznicę święceń prymasa i kolejny Zjazd. Pożywimy się przy pańskim stole 😉
Siódemeczko, wiem z wcześniejszych doświadczeń 🙂 . Kończę pracę o 17 i mamy dwie godziny na usadzenie się 🙂
cóż … nie sądzą Państwo, że Pani Lindstrom brakuje legata? Nie było w tym jej śpiewaniu ani trochę melodii; pewnie częściowo jest za to odpowiedzialny Dyrygent; sam głos drażniący jak dla mnie, już ktoś wcześniej napisał „jak rysowanie po szkle” prawda, ale w tej roli taki ostry, pełen wiatru głos ostatecznie może być. Przecież ktoś z barwą Mirelli Freni i „okrąglutkim” wykończeniem nie byłby dobrą, Sentą – dziką dziewuchą z Północy.
Pani Doroto, nie podzielam Pani zdania, jeśli chodzi o Eryka. Okropne śpiewanie, jeszcze chwile i waliłby koguty. Podobnie Zajdel, rola, choć nie tak znowu duża, to jednak jak na moje ucho go przerosła. Chyba, że chodzi pani o aktorstwo, jakie nam zaprezentował, to wtedy się zgodzę, jest to dobra rola.
Inscenizacja jest fatalna. Ktoś powiedział, że to dobry pomysł z tym aqua parkiem. Moim zdaniem nie. Nie do opery. Może do filmu operowego, ale to w sumie kazać śpiewać w deszczu, albo brodzić w wodzie to w operze nic oryginalnego przecież (była kiedyś taka Elektra, był taki Lohengrin) Faktycznie nie widziałem całego spektaklu operowego w kałuży.
Zachlapane to wszystko, zwłaszcza uwertura. A jeśli już jesteśmy przy tym to dyrygent, jakby bez jaj to wszystko zrobił, może oryginalnie, ale bardzo dziwacznie. A samo wykonanie, nierówne, sporo fałszów. A jeśli o fałszach jesteśmy, to chyba nie znajdziemy bardziej fałszywie śpiewającego chóru męskiego.
Ma się wrażenie, że to wszystko było po to, żeby zakupić 100 par kaloszy do Teatru Wielkiego, tak na wszelki wypadek i zaangażować Edytę Herbuś (spodziewałem się, że jej rola będzie bardziej wyeksponowana i bardziej efekciarska, więc jednak spektakl zaskakuje również pozytywnie 🙂
Kilka ładnych fragmentów można w tym spektaklu zobaczyć owszem, i człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego ten człowiek w operze siedzi? Przecież mógłby robić niezłe filmy. Choćby reklamowe. Przecież ma doświadczenie w tej dziedzinie.
Jeśli coś mógłbym doradzić wybierającym się na ten spektakl to
… poradziłbym, żeby przygotować się tak, jakby się szło do aqua parku a nie do teatru, i jakby się szło zobaczyć film a nie spektakl operowy, i że raczej żeby się nie nastawiać, że muzykę Wagnera się usłyszy a nastawić się na to, że jedynie „Taniec z gwiazdami” się zobaczy.
Spektakl operowy w kałuży. 🙂 No dobrze, na jeziorze. http://www.youtube.com/watch?v=BHQyKx1XkuI&feature=related
wzmiankowany już przez malawę elaborat Calderona na temat tonacji, tempa i orkiestracji po angielsku (str.32) jeszcze jako taki sens ma. Ale po polsku ów jest już na opak chyba wywrócony.
Rozważania nt. transpozycji a-C do g-B czyli o cały ton w dół w balladzie Senty są o tyle nieadekwatne że w latach 40tych XIXw instrumenty były strojone znacznie niżej niż obecne 440. Niekiedy było to 435, niekiedy 416 Hz (czyli pozostałość po baroku) i na ogół w każdym niemieckim księstewku państewku było inaczej – czyli tak jak pasowało Xięciu panującemu. [Z innymi miarami (rozmaite łokcie, pręty itd) i wagami było zresztą podobnie.] Właściwie wynikało to (chyba) z niewprowadzenia jeszcze żeliwnej ramy fortepianowej (chyba Steinweg lub Steinway gdzieś tak ok. 1850-1855) i koniecznością stosowania mniejszej siły naciągu ; a ponieważ instrumenty stroi się do fortepianu itd.
Natomiast zupełnie nie rozumiem bełkotu nt. tempa zaczynającego się od słów: „Wagner zaznacza określenie metronomiczne … na sześćdziesiąt trzy równe ćwierćnucie z kropką …” i tak do końca
Rezultatem tych dywagacji było nieuzasadnione zmienne tempo o którym już i PK i Dywanowicze wspominali. I mimo stosunkowo wyraźnego wskazywania wejść przez dyrygenta różnie to z synchronizacją orkiestry i chóru bywało..
To może zamiast pływania czy skakania synchronicznego można by zacząć od śpiewania synchronicznego? 😉
Tu jest ta Kabanova w całości: http://www.youtube.com/watch?v=KCIls1QG7Ww&feature=related
Wy tutaj sobie gadu-gadu a pieniądze podatnika już „latają” i wcale nie „tułają się” za tego „Holendra”. Dla maestra za to o czym wyżej, dla reżysera, który wciąż nie wie co począć z chórem w operze wiec spycha go do kanału, za kulisy, na balkony, dla scenografa za basen, deszcz i mgiełkę, za kostiumy i kalosze, za banalny ruch sceniczny (nazwany dla tantiem „choreografią” – co na to ZAiKS?), dla „dramaturga” za ułatwienie Wagnera celebrytom, za „stylizację fryzur” (na łyso lub spod prysznica), za „make up” (cóż za snobizm – to jest charakteryzacja), czego w mrokach sceny nikt nie widzi, dla śpiewaków – sami wiecie jakich, dla kąpiący się panienek różnej maści itd. A pan minister to widzi z widowni i chyba nie grzmi.
Tak się zastanawiam nad innym aspektem przedstawienia.
Czy, aby wykonawcy się nie przeziębią?
Bez przesady, za 5 stów każdego wieczoru dla statystki (tak słyszałam), nie licząc prób, sama bym się tytaplała w ciepłej wodzie, nawet ca cenę kataru.
Przypominam, że Michał Znaniecki w Krakowie, kazał taplać się artystom na swoim Eugeniuszu Onieginie, już w grudniu 2010. Od tego czasu spektakl zdobył niezliczone nagrody i wydano go na DVD, za miesiąc reżyser powtórzy taplanie się w Poznaniu. Może Treliński pozazdrościł poprzednikowi (na stanowisku w Warszawie) i próbuje osiągnąć podobny sukces?
Link do wersji Argentyńskiej tego przedstawienia
Obaj wzięli to taplanie od nieboszczki Piny Bausch. Bezwstydnie.
Witam Sabę. Czy obaj wzięli taplanie od Piny, nie wiem. Treliński – na pewno, Znaniecki niekoniecznie, bo kontekst i obraz inny. A w Trelińskim – aż do złudzenia, także w nawiązaniu do Melancholii von Triera, do czego nawet się przyznał, ale tam panna młoda nie leci przez wodę, tylko przez kort tenisowy 😈
A Carsen to w ogóle lubi tę wodę. Piękna była Rusałka w Operze Paryskiej. Myślę, że to raczej od niego operowcy to biorą. Napisałam właśnie o tym wszystkim na papier.
Sabo, bezwstydnie, to chyba trochę za mocno powiedziane – nikt nie ma patentu na taplanie. Widziałam fragmenty taplania u Piny Bausch – to było wdzięczne taplanie się i robiło wrażenie.
W Polsce jeszcze taplanie zrobił Konina w prawykonaniu opery o Chopinie Marty Ptaszyńskiej w Teatrze Wielkim w Łodzi.
Ago, myślę, że Saba słowo bezwstydnie odniosła do ściągania 😉
Piękny efekt reżyserski pomijając nużącą powtarzalność choreografii.
Też tak to zrozumiałam, Pani Kierowniczko. I nie wydaje mi się bezwstydne, że reżyser zobaczywszy spektakl we wodzie 😉 zrobiony przez konkurenta, dodaje taplanie do swojej biblioteki i potem wykorzystuje w jakimś swoim spektaklu. Nie ma znowu tak wiele możliwości scenicznych – musi być albo na ziemi, albo pod ziemią, albo w powietrzu/kosmosie, albo … w wodzie. 😉
Z Tomkiem Koniną chodziłam do liceum, chyba się jeszcze do tego nie przyznałam. 🙂
Strasznie on jest nierówny. Mam na myśli oczywiście jego jako reżysera, a nie jako człowieka, bo go nie znam. Parę jego spektakli mi się podobało (m.in. warszawska Podróż do Reims), ale zdarzyło się też parę razy, w tym w przypadku wyżej wzmiankowanym, że uznałam spektakl za nieporozumienie.
Tymczasem w Poznaniu zmarła nestorka miejscowej wiolinistyki:
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/568606,Zmarla-skrzypaczka-prof-Jadwiga-Kaliszewska
No, faktycznie musiałą to być krótka choroba, bo widziałam ją jeszcze na Wieniawskim i była w dobrej formie.
Nie lubiłam jej nigdy (za różne rzeczy), ale cóż, swoje zasługi miała.
Idę teraz na Mazovia Goes Baroque.
„Rusałka” paryska istotnie była piękna, ale ja miałam niezasłużona przykrość obejrzenia wersji Kuseja z Monachium. Wodnik zaczynał tam od zgwałcenia dwóch ze swych córek (rzecz działa się w piwnicy, a jakże, zalanej wodą – Natasha Kampusch, czy co?). Potem niestety ulegał multiplikacji i w drugim akcie było już ich dwóch. Nadia Krasteva uprawiała seks na stojąco z Klausem Florianem Vogtem i… dalej już nie wiem, bo mimo, że muzycznie było dobrze nie miałam siły. W tym świetle wytaplany Holender to dziecinna zabawa, choć osobiście sprawdzę pod koniec kwietnia.
Wiem, Pani Kierowniczko – pisała Pani o tej nierówności. Postanowiłam ‚przyznać’ się do tej znajomości przy okazji jakiegoś gorszego spektaklu (ostatnio Pani Tomka chwaliła). 😉 Ja byłam tylko na jego Peleasie i Melizandzie. Ogromnie żałuję, że nie dotarłam na Podróż. Nie chcę wcale robić Tomkowi klaki, 😉 jakim jest człowiekiem, to tu nie ma większego znaczenia. Ale mogę zaświadczyć, że w czasach licealnych miał hopla na punkcie teatru i reżyserii, mnóstwo na ten temat czytał i chodził na przedstawienia – autentyczny fascynat. 🙂 Kiedyś byłam z nim w teatrze i to było szalenie pouczające.
Akwarium i taplando u Sashy Waltz w „Dydonie” w Unter den Linden.
W 2008.
http://www.youtube.com/watch?v=K5KlgvD22UE
Ja ubolewam, że nie widziałem. Z trzech powodów.
– Treliński zły nie jest. Jego Orfeusz i Eurydyka mnie zachwyca – tak na marginesie właśnie Narodowy Instytut Audiowizualny wydał to na płytce – polecam http://bachandlang.blogspot.com/2012/03/orfeusz-w-piekle-swojej-pamieci.html
– woda w operze mnie nie przeraża – zrobił to już całkiem niedawno choćby Znaniecki w Eugeniuszu Onieginie w Krakowie i to przedstawienie w Hiszpanii, gdzie je też pokazano (to była koprodukcja Krakowa z ABAO w Bilbao i Teatro Argentyno La Plata nawet nagrodę całkiem, całkiem dostało http://www.opera.krakow.pl/?id=1543
– ponoć orkiestra grała jednak całkiem, całkiem – i chór też – tak pisze Jacek Marczyński – więc tylko śpiewacy tacy sobie 😉
Było tego taplania sporo, przypłynęło i do nas. Tyle tyko, że nijak ma się to na ogól do materii muzycznej i ideowej oper. Ot, tanie efekciarstwo. Tych panów i panie opera po prostu nudzi niemiłosiernie, więc albo rozbierają namiętnie kogo się da, albo wymyślają dziwactwa. Męczą się, ale trwają przy operze, bo to wielka kasa i nobilituje amatorów, a jakże.
Inscenizatorzy przeważnie chcą się wysunąć na pierwsze miejsce przed kompozytorem. I przed śpiewaków.
Stąd, moim zdaniem, te wszelkie udziwnienia, reinterpretacje, Bóg jeden wie co jeszcze.
Znajoma, która spędziła parę lat w Pradze czeskiej (a już od ponad roku jest w Polsce z powrotem), opowiadała, że tam przez jakiś czas każdy spektakl był z wodą. Choroba zakaźna jakaś, jak widać 🙂
mkk – naprawdę Orfeusz i Eurydyka się podobał? Ja ten spektakl uważam za zbrodnię na tym utworze. Eurydyka-narkomanka popełniająca samobójstwo – gdzie tu jakikolwiek sens ❓
Ja nie jestem znów aż taka konserwatywna. Ale Oniegina Znanieckiego uważam z kolei za spektakl niemądry (podobnie jak wywracaną stopniowo na głowę Łucję w Warszawie). A nagrodzili go… cóż, ludzie, którzy mają podobny gust 😈
Bo na tym, klakierze @20:48, polega właśnie teatr reżyserski 😛
Ale inscenizator to jeszcze nic. Dramaturg – to jest dopiero zawód! 😈
Rzeczywiście, to jakaś kolejna polska głupota z tymi dramaturgami, albo pretekst do wyciągnięcia jakichś pieniędzy z teatrów. Ci konsultanci literaccy niedouczonych inscenizatorów leczą chyba w ten sposób jakieś kompleksy. Bo „dramaturg” proszę panów to autor utworów dramatycznych, dramatopisarz, a nie podpowiadacz operowy.
„Dramaturg” to jest według naszych teatrów ktoś, kto przerabia starą ramotę (każda sztuka czy opera jest starą ramotą z założenia, nawet jeśli powstała przedwczoraj), żeby przetłumaczyć ją współczesnemu widzowi 😛
Przykład:
„Kobiety ubrane w suknie ślubne pogrążone są w niepokojącym transie. Słychać śpiew marynarzy spragnionych zabawy. Wraz z nimi zbliża się widmowa załoga Latającego Holendra. Oczekujące kobiety są podekscytowane. Zaczyna się mroczne święto”.
To z pewnością jest bardziej zrozumiałe niż:
„Wesołą pieśnią marynarską rozbrzmiewa statek norweskiego żeglarza, natomiast na zakotwiczonym obok statku Holendra panuje ciemność i grobowe milczenie. Darmo dziewczęta, które przyniosły marynarzom jedzenie i wino, nawołują załogę tajemniczego statku”.
Nieprawdaż?
Ojej, no powariowali z ta woda! W Lionie (Parsifal) tez kobiety musza spiewac „taplajaco” w wodzie (zabarwionej na czerwono), co jest bardzo watpliwa przyjemnoscia. Rezyser tlumaczyl ze chodzi o efekt cieplarniany… (?!) Jezeli ktos ciekawy, spektakl bedzie pozniej przeniesiony do MET i chyba transmitowany w Polsce.
A niedlugo w lionskej operze Slowik Strawinskiego i znowu hop! do wody.
Mówiłam: choroba zakaźna… Tylko dlaczego tak długo? Przecież to już banał.
„Kobiety, suknie ślubne, niepokojący trans, widmowa załoga, podekscytowane, mroczne święto” – wreszcie zrozumiałam o co chodziło Wagnerowi w jego libretcie… Dzięki dramaturgu. Szkoda, że nie przerobiłeś jeszcze wyświetlanego tekstu, który wielokrotnie rozmija się z obrazkami i działaniami na scenie.
A czy w jakiejś inscenizacji śpiewano już z rurką do nurkowania w ustach? Nie? To jeszcze sporo przed nami. 😉
Właśnie wróciłam z Holendra. Inscenizacja ma się nijak do wynurzeń Trelińskiego. Przeciwnie, to opowieść od początku do końca o Sencie. Podobała mi się. Zdecydowanie.
Woda – nawet w tej obfitości, jaką zaserwowano – była dla mnie najzupełniej naturalnym elementem, nie odebrałam tego jako efektu dla efektu, czy potrzeby zrobienia jak koledzy, jak tu na blogu już się ukuło. Przedstawienie nie epatuje nagością – to, co pokazano w trakcie uwertury najzupełniej wpisuje się w treść Holendra (zwłaszcza tego faktycznie odczytanego przez Trelińskiego). Jak epatować się – to do Niemiec proszę.
Chlupotanie denerwujące, niestety, ale na szczęście nie dominowało w całości, były (dostatecznie długie) przerwy na śpiew. Ten tłum taplających się pań to dla mnie jedyny w zasadzie, ale bardzo poważny zgrzyt inscenizacyjny. Gdyby zostawić połowę z nich efekt byłby pewnie lepszy. Chociaż sam pomysł, by to panie zatańczyły w III akcie – bardzo dobry – w kontekście niezamierzonego odczytania Holendra przez Trelińskiego.
Od strony muzycznej – orkiestra jakaś zaduszona (że wielce profesjonalnie to ujmę), tempa chwilami nieco dziwne, chór męski nieszczególnie. Zdecydowanie nie spodobał mi się pomysł na sternika, sterującego gdzieś w okolice wiejskiego głupka, ale zaśpiewany dobrze. Teliga w cieniu, Workman głosowo OK., ale to ma być postać z lekka demoniczna, a tu dopiero strzelba mu przydała grozy. Lindstrom – po lekturze recenzji spodziewałam się najgorszego, a było dobrze w II akcie, trochę gorzej w III. Faktycznie, głos nie z tych pięknych, ale już tu słusznie napisano, że to ostra dziewczyna z północy. Duisburg dobrze.
W sumie – bardzo pozytywne wrażenia (tylko ten chlupot stada pań).
Ale widziałam /słyszałam?/ trębacza bulgoczącego w pełne akwarium.Poszukiwanie granic nie ma granic!
Przy okazji wyliczania oper w basenie pominięto niesłusznie Tristana i Izoldę, zrobionych w Genewie w 2005 roku przez Oliviera Py. Brodzono w III akcie, a nawet nurkowano (Tristanowi oszczędzono). Przedstawienie znakomite.
Byłem na dzisiejszym przedstawieniu i uznaję je za wybitne. Dla mnie była to po prostu cudownie opowiedziana czarna baśń. Nie wiem czemu wzbudza ono na tym forum tyle kontrowersji. Spektakl jest zrobiony raczej po bożemu, śpiewacy poprowadzeni zostali przez reżysera precyzyjnie, a scenograf przeszedł samego siebie – tak ciekawie rozwiązanej, organicznej, wysmakowanej, płynnej scenografii nie widziałem już dawno. Strona muzyczna – zważywszy na znikome doświadczenie orkiestry w graniu Wagnera – przyzwoita. Lise Lindstrom i Charles Workman wspaniali. Powinniśmy się cieszyć z tego co mamy, z tego co udało się w tym teatrze obecnemu dyrektorowi naczelnemu zbudować, a nie ciągle krytykować i krytykować.
Bazylika najwyraźniej lubi wodę, w każdym razie ją akceptuje. Ale, skoro „inscenizacja ma się nijak do wynurzeń Trelińskiego”, to komu ją właściwie zawdzięczamy? Zaryzykowałabym podejrzenie, że Kudliczce i jego inspiracjom.
Nijak do opublikowanych wynurzeń, że doprecyzuję. Jedno powiedział, drugie zrobił albo tak wyszo. Może Wagner nie całkiem się poddał. Sam pan T. ogólniej twierdził, że go przytłoczył.
Operowa Warszawa cierpi na głód sukcesu, dzięki czemu każda premiera na dużej scenie jest wydarzeniem, o czym wiadomo z mediów typu plotek.pl czy pudelek.pl już ze sporym wyprzedzeniem. Gdy się przymierzałem do biletów, były już tylko jakieś trzecie balkony w kwietniowych terminach, po premierze wszystko znikło jak sen zloty. Na premierę Lohengrina w berlińskiej Deutsche Oper (15 kwietnia) dziś jeszcze można kupić całkiem niezłe bilety. Oczywiście, można tłumaczyć, że tutaj iwent na skalę światową w metropolii europejskiej, a tam szeregowa premiera w jednej z trzech oper w mieście – ale to chyba nienajlepszy klucz interpretacyjny.
A co do Trelińskiego. Po „Turandot” to już się po prostu boję jego pomysłów reżyserskich. Normalnie, po ludzku, boję. Ale przynajmniej można już spotkać się z opiniami, że król może niekoniecznie jest nagi, ale zdecydowanie niekompletnie i niegustownie ubrany.
Woda może być.Jak zrobią w wódce,to nikt nam nie podskoczy!No,może Rosjanie…
Ale kogo stać na tyle wódki? 😆
wojtek86 – witam. Proszę, ilu widzów, tyle zdań.
Ja osobiście jestem zdania (i napisałam o tym w tekście na papier), że ten spektakl miał szansę być wybitnym. Gdyby był lepiej przemyślany i gdyby, jak wspomniałam, reżyserowi nagle nie odbijało, że musi wskoczyć z jakimiś bezzasadnymi taplaniami i negliżami (nie liczę początkowego striptizu, bo on jest akurat uzasadniony) czy homoerotycznymi lub transwestyckimi akcentami. Pytam się: po co? Bo to już nie jest baśń, tylko, że tak się brzydko wyrażę, bajzel.
Jest nadzieja, widziałam na premierze p. Palikota. Ale po co zaraz w wódce, wystarczy jak teraz po…
Pan Palikot już dawno wyszedł z biznesu wódczanego, co temuż biznesowi wyszło ponoć tylko na gorsze 😉
„Ale błędów stylistycznych, interpunkcyjnych i… ortograficznych Teatr Wielki powinien unikać. Polecam uwadze stronę 30 (drugi akapit) wydanego programu.”
A więc literówki, błędy interpunkcyjne oraz stylistyczne w programie z „Senso” nie są przypadkowe. Oj oj oj.
Jest jeszcze fabryka wódek w Łańcucie.Ale Holender w rosolisie ziołowym,to już przegięcie.
Holender to raczej w jakimś jeneverze powinien być 😛
Jeśli chodzi o wodę i Carsena to jest jeszcze wspaniała „Katia Kabanova” w madryckim Real. Możliwe, że jego najlepsza praca.
W następnym sezonie w Deutsche Oper Berlin zrobi, zdaje się, „Miłość do trzech pomarańczy”…
No właśnie Aga wyżej puściła linkę do tej Katii.
Ja zaraz zmienię temat i wrzucę nowy wpis.
1) Całkowicie się zgadzam – niestety – z opinią PK na temat Holendra i Orfeusza w Warszawie. 2) Dzisiaj Pani Lindstrom brzmiała może nieco lepiej niż w piątek.
Zaskoczony jestem kierunkiem rozwoju teatru operowego. Jak większość staruszków z przyjemnością patrzę na ładne nagie kobiety, choć nie działa taki widok na inne zmysły niż wzrok. Na panią Herbuś niekoniecznie, za dużo jej wdzięków tu i ówdzie. Ale sceny gwałtu czy spółkowania fundowane w Monachium to już zdecydowanie ponad moją ewentualną wytrzymałość. Wydaje mi się, że takie sceny mogą przyciągać tylko osoby o pewnych upodobaniach. O ile można sobie wyobrazić, że oprócz upodobań może rolę odgrywać i zwykła ciekawość, to z drugiej strony niechęć oglądania takich scen może być jeszcze silniejsza. Co prawda kino, a po części i teatr, przyzwyczajają nas do czegoś takiego coraz bardziej. Jednak pomimo bardzo podeszłego wieku nadal nie zdołałem się pozbyć niechęci do takich widoków. Piękno nagiej kobiety to piękno między innymi z obrazów począwszy od starożytności. Sceny erotyczne też są do przyjęcia, jeżeli jest to np. Leda z Łabędziem. Ale tutaj działa wyobraźnia. Dosłowność scen współczesnych artystów odziera je z wszelkiego uroku. Są jeszcze czynności fizjologiczne o podobnym stopniu wstydliwości. Związane z zakończeniem procesu przemiany materii i filtracji. Ostatnio w kinie też przestały stanowić tabu. Drażnią mnie zawsze, nawet jeżeli wywołanie nieprzyjemnego wrażenia wynika z logiki filmu. Uważam, że można podobny efekt wywołać bez takich scen. A teraz czekam, kiedy aktorom i aktorkom każą siusiać na scenie, także operowej. Jeżeli wydarzy się to np. w Warszawie, będą głosy oburzenia. Jeżeli w Monachium, w krótkim czasie będzie to samo w Warszawie i Gdańsku. Zapewne bez oburzenia.
Pani Doroto, przepraszam, że teraz – z drobnym opóźnieniem 😉 ale naprawdę myślę, że Orfeusz Trelińśkiego nie był zły. Sama koncepcja przeniesienia akcji do umysłu Orfeusza jest ciekawa – broni się myślę lepiej od wielu innych, współczesnych zabaw w nową interpretację znanych dzieł. Nawet mocniej – to moim zdaniem jedna z nie tak wielu nowoczesnych interpretacji, którą akceptuję – nie zapominając przy tym o bardziej klasycznych interpretacjach opery Glucka (vide: ostatnia w Krakowie przez CC).
Eurydyka jako narkomanka? Tego w ogóle nie odebrałem – dla mnie to spektakl o cierpieniu osoby, która straciła kogoś bliskiego – to jest tu najważniejsze.
No i moim zdaniem Orfeusz Trelińskiego był też dobrze zaśpiewany i zagrany – mówię cały czas o wersji z DVD – Wojtek Gierlach mnie bardzo zaskoczył, Pasiecznik też jest niezła. Borowicz gra dobrze.
W sumie więc od początku do końca czuję zamysł reżysera – jest tutaj, z tego co Pani mówi, zupełnie inaczej niż w Holendrze, gdzie głoszona koncepcja nieco się rozmyła 😉
PS: Ten Orfeusz to też chyba jedyna realizacja opery, w której wybaczyłem reżyserowi kastrację sporej części ostatniego aktu. Ze względu właśnie na tą klarowną – choć rozumiem, że nie dla wszystkich do zaakceptowania – koncepcję reżysera.
PS2: A jak Pani odebrała Króla Rogera Trelińskiego z Opery we Wrocławiu? To też jest już na DVD i jak tylko obejrzę, to chętnie wymienię się opiniami 🙂
PS3: Eugeniusz Oniegin Znanieckiego to w dużym stopniu popis możliwości technicznych współczesnej opery. Patrzcie, jacy jesteśmy fajni – możemy wlać kilka ton wody na scenę i to jeszcze działa 🙂 Efektowne i imponujące – prawie jak w filmie 🙂 Całkowicie nie chwyciłem pomysłu z topniejącym sercem, a podobało mi się raz – jak za półprzezroczystą kotarą tańczył balet – trochę poetyki w tym się pojawiło, choć może zgodnej z hollywoodzkim wyobrażaniem bajki. Więc ta nagroda nie dziwi – wybrali dzieło spektakularne – takie było. A że mało finezyjne? Nieważne 🙂
Roger z Wrocławia od dawna jest na DVD.
Tego Rogera, jak tu już wcześniej wspominałam, kupuję. Łącznie z salą szpitalną w finale. Wzruszyłam się nawet. Ale to tylko raz się Trelińskiemu udało: opowiedzieć na kanwie jednej opowieści drugą, ale pasującą. Myślałam, że w tym kierunku pójdzie – wtedy byłby naprawdę wielki – ale niestety działa po omacku. Owszem, Eurydyka wyraźnie daje sobie w żyłę, pije, a potem tnie żyły. I w ogóle całość jest potwornie sztuczna, a już na te wnętrza z białymi kanapami i lustrami po prostu patrzeć nie mogę. Gierlach świetny, ale to jego zasługa, nie reżysera. A „kastracji” muzyki wybaczyć nie mogę. Ale Treliński zwykle poczyna sobie z muzyką dość bezceremonialnie. Bo muzyka liczy się dla niego mniej niż obrazek.
Filtrował już w Warszawie Warlikowski w Wozzecku, jeszcze bez kraników, ale chór męski cisnął się jednak do pisuarów. Freyer we Flecie chyba spuszczał wodę z klozecie, wciąż przy drzwiach zamkniętych. Byłam, widziałam. Próby więc mamy za sobą, oburzenia nie zauważyłam. Widać Warszawa jest już otwarta na wyrafinowane środki śpiewaczego wyrazu w operze.
@Stanisław 9:47
W teatrze operowym to może będzie modne dopiero w przyszłym sezonie 😉 ale w dramatycznym już siusiają :
http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/449832,na-co-sie-czeka-w-poczekalni-0-lupy-w-teatrze-polskim-na-nic,id,t.html#komentarz-1514424
@Saba 10:34
Ale w tych spektaklach była jeszcze pewna doza konwencji 🙂 W przedstawieniu Lupy nie ma żadnych umowności – sama szczerość działania 😉 Zatem Wrocław jest o krok przed Warszawą 😉
Już w 1993r. Henryk Baranowski w Teatrze Wielkim w Poznaniu w Zemście Nietoperza, kazał na początku II aktu, rozmawiać gościom po oddaniu płaszczy do szatni w toalecie przy pisuarach. Jak widzę, co dzieje się teraz w reżyserii operowej to tamte dziwactwa Baranowskiego i Maksymiuka wspominam z rozrzewnieniem, jako czyste i klarowne dzieło – przede wszystkim nie pozbawione przez realizm humoru.
@mkk 10:19
Wrocławski „Roger”to jeden z moich ulubionych spektakli,na DVD jednak trochę traci (wizualnie) wobec „żywego” przedstawienia.W porównaniu z zapisami spektakli z wielkich ośrodków operowych jesteśmy pod tym względem jeszcze trochę zapóźnieni 🙁
Wesele Wyspiańskiego rozgrywające się w klozetce też pamiętam (rzecz miała miejsce ponad dekadę temu w Szczecinie)
Może nie warto by było o tych klozetach rozmawiać gdyby nie tak głośne nazwiska przy nich. A tego naprawdę nie powinno się oglądać. Zamykamy drzwi od WC nawet wóczas, gdy nikogo innego nie ma w domu. Odwracamy instynktownie głowe, gdy zauważymy panią przykucniętą pod krzaczkiem. Krępuje to nie tylko ją, ale i patrzącego. Zostawmy jakiś margines dla naturalnego wstydu. Ja wiem, że to wielka frajda taki margines naruszyć, od razu piszą o tym. Zdecydowanie jednak lepiej, gdy piszą o autentycznym osiągnięciu artystycznym. A sceny w WC przyszły do nas z USA w wielu filmach. Może tam inaczej do tego podchodzą.
Nie wiem, czemu „GW” nie uaktualniła dziś kultury – pewnie zrobi to pod wieczór, ale na papierze jest recenzja Jacka Hawryluka z Holendra. Celny fragment: Pomysł został jednak „utopiony”, bo poza logistyką wody niewiele się na scenie dzieje. A co gorsza, żaden z elementów scenografii nie wchodzi z wodą w dialog, a jeśli już się stara, to raczej jej „przeszkadza”. Pointa: Warszawski spektakl trzeba jednak zobaczyć, bo kto wie, kiedy kolejne dzieło mistrza z Bayreuth zagości w Teatrze Wielkim-Operze narodowej. Tyle tylko, że Wagnerowi nie przybędzie po nim admiratorów. Trelińskiemu, niestety, też nie.
Jest też wywiad z PMK.
No, obudzili się w końcu:
http://wyborcza.pl/1,75475,11372269,__Latajacy_Holender___Trelinskiego__Trafiony__zatopiony.html
I jeszcze:
http://wyborcza.pl/1,75475,11372580,Historia_opery_Wagnera__Latajacy_Holender_.html
Cieszę się, że pojawiło się trochę odmiennych opinii na temat Holendra, bo jednak ucho specjalistów i wielbicieli muzyki barokowej (a mam na myśli Panią, Pani Doroto i Jacka Hawryluka) odbiera inaczej muzykę Wagnera niż ci, którzy „taplają się” w dziełach lat późniejszych. Abstrahując od opinii o scenie (częściowo się zgadzam, częściowo nie) klimat tej inscenizacji jest wyjątkowy (dla mnie) i po interesującej uwerturze napięcie siada w pierwszym akcie, by odzyskać go dopiero w drugim i trzecim. Niestety scena finałowa jest kiepska, bo to jak La Fanciulla del West – ni przypiął, ni przyłatał… Za to muzycznie muszę wykrzyczeć, że panu Calderon zakazałbym dożywotnio dyrygowania Helndrem, bo Wagner powstanie z grobu. Ta opera jest jedną z najbliższych mi i słuchając jej w poprawnych wykonaniach doznaję gęsiej skórki na ciele w momentach kulminacyjnych. Tym razem chciałem zerwać się z mojego 11 rzędu i wsadzić batutę dyrygentowi w cokolwiek, byleby się obudził i zaczął dyrygować z nerwem. Niestety ten przypadek można było już do końca opisać jako „ołów w mosznie”. Von Duisburg był średni, bo chyba już jego czas minął (czy kiedykolwiek był?). WorKman (a propos literówek) to bardziej mozartowski tenor, który nie radził sobie ze zmianą rejestrów i brzmiało trochę jak zmiana biegów w aucie bez sprzęgła, bo to nie był Mozart tylko Wagner… Teliga pomylił chyba Holendra tułacza ze Skrzypkiem na dachu i aż się dziwię, że nikt z Państwa PT Recenzentów tego nie zauważył. Brawo dla Sternika, którego Mateusz Zajdel zagrał i zaśpiewał z takim rozmachem, jakiego dawno nie widziałem na scenie TWON. I będę bronił Senty. Lisa Lindstrom nie ma pięknego głosu, ale nikt nie może oczekiwać, że śpiewaczka zaangażowana na największą scenę operową świata do jednej z trudniejszych ról repertuaru jungdramatisch będzie miauczała mozartowsko. Dla mnie była najjaśniejszym ogniwem tego spektaklu i wywoływała ciarki nad kością ogonową, kiedy trzeba było. Johansson, Naglestad i Behrens, które słyszałem na żywo też nie grzeszyły subtelnością, bo Senta to nie mozartowska Elektra. Jeśli tylko dyrekcja wysadzi w kosmos Rani Calderona z tej produkcji, to chętnie zobaczę warszawskiego Holendra jeszcze raz. Jeśli on zostanie, to odradzam wszystkim – to morderca Wagnera.
(na stronie)
Ciekawe co też było interesującego w uwerturze?
@klakier: taniec.
Taniec? To bardzo ciekawe, bo nie miałam takiego wrażenia. Aż zerkam do słownika języka polskiego, a tam piszą: „Taniec – rytmiczne ruchy ciała, zwłaszcza nóg, wykonywane w takt muzyki jako rozrywka towarzyska, popis artystyczny lub jako forma obrzędowa”. Nic takiego tam nie było. Raczej jakaś improwizacja ruchowa, nierytmiczna, niemuzyczna, nie towarzyska, nie artystyczna, nie obrzędowa. Jakaś żałosna pląsawica prowadząca do kąpieli i striptizu. Ale miała swój sens i klimat, przyznaję.
Stanislaw (9:47 19/3)
Tego rodzaju sceny w sztuce maja chyba trzy powody, z ktorych jedyny uzasadniony (powiedzenie czegos prawdziwego) jest najrzadszy. Dwa inne to oczywiscie reklama, oraz wykrzywienie przekonania ze sztuka dobra to ta ktora robi mocne wrazenie. Niezdolni do osiagniecia tego swym artyzmem stosuja sztuczki w postaci doslownego seksu, przemocy i filtracji. Zastanawiam sie kiedy przy wejsciu do muzeum ktos zdzieli mnie palka po glowie jako dzielo sztuki. Wtedy wrazenie bedzie napewno mocne, a i uzasadnienie da sie dorobic, np. protest przeciw brutalnosci nowoczesnego spoleczenstwa itp.
@lisek 7:38
Wszystko już było 🙂 wprawdzie nie w muzeum,ale w galerii sztuki współczesnej i nie pałką,ale poprzez zamknięcie drzwi na klucz i nakłanianie siłom uwięzionej publiczności wernisażowej do nabywania dzieł artystki 😉 W przypadku zainteresowania służę szczegółami 🙂
Myślałam,że PAK zaspał,ale chyba pobutka jest pod nowym wpisem…
Ew_ko, czy bylo to przedstawione jako artystyczny protest przeciw porywaniu niewinnych ludzi w roznych krajach swiata w zamian za okup? 😆
@lisek 9:16
Jest to jedna z możliwych interpretacji,obecni w galerii krytycy sztuki nie byli co do tego zgodni 😉
Niestety, jakiś nieuświadomiony artystycznie i ideowo osobnik zadzwonił po straż miejską 🙂 Kogo to zapraszają teraz na te wernisaże 😉
😆
Brawo Panie Pawle.
Zgadzam się całkowicie z opinią pana Pawła Orskiego. Po dwukrotnym obejrzeniu HOLENDRA też uważam Sentę za najjaśniejszy punkt spektaklu a maestro Calderona za grabarza możliwego do osiągnięcia w tych warunkach sukcesu muzycznego. I to zmarnowanie szansy wprawiło mnie w największą irytację.
Może i w drugim spektaklu pani Lindstrom śpiewała lepiej, tego nie wiem, ale na premierze – po prostu trudna do zniesienia żyleta, a w niektórych rejestrach za to mało słyszalna.
Ja siedząc na drugim balkonie słyszałem ją cały czas świetnie. Ostrość barwy wcale mi nie przeszkadzała za to podziwiałem swobodę w atakowaniu najwyższych dżwięków.
Pani Doroto, siedziała Pani na „jaskółce”? Nie myślę, by TWON tak traktował czołowych recenzentów. Na parterze podczas premiery Lindstrom brzmiała jak tornado we wszystkich rejestrach.
Siedziałam, Panie Pawle, w XVI rzędzie. Zapewne parokrotny zanik jej głosu, który wyraźnie słyszałam, mógł być związany, jak zresztą w przypadku innych śpiewaków, z wejściem w jakąś dziurę akustyczną, których na tej cholernej scenie nie brak (Iza Kłosińska zawsze mówiła, że przez te wszystkie lata nauczyła się, których miejsc unikać, i nigdy nie dała się w nich ustawiać).
Barwę głosu w ogóle ma nieprzyjemną. Guciowi może to nie przeszkadzać, ja okropnie się w takich sytuacjach męczę, bo boli mnie gardło.
Scena istotnie cholerna. Jak się nie stanie we właściwym miejscu to dramat, ale wszystkie nasze opery tak mają. A Lindstrom i tak lubię 🙂
W przedwojennym TW ponoć miejsca akustyczne były zaznaczone na deskach sceny. I ponoć Dygas miał zwyczaj ciągnąć partnerkę przed jej arią w miejsce, z którego nie było słychać.
Ale przecież jest nagłośnienie. Dawno dawno temu podczas występów Opery Sofijskiej (chyba) w Andrea Chenier z Nikola Nikolovem wyraźnie było to słychać, że dźwięk jest wzmacniany. Jerzy Bojar zapytany o to na dniu otwartym TW tajemniczo się uśmiechał i mówił o „sekretach kuchni”.
TWON badaje się do remontu. Może powinni zapytać Gergieva, jak się buduje dobrą akustykę.
A Gergiev już za tydzień! ;-D