Pasiecznik wspaniała jak zawsze
Bardzo ambitny był recital Olgi Pasiecznik z Maciejem Grzybowskim w Salach Redutowych Opery Narodowej: w pierwszej części César Franck, Debussy i Ravel, w drugiej Szymanowski i Strawiński. Kiedy potem rzuciłam taką uwagą, śpiewaczka powiedziała: chciałam, żeby ludzie posłuchali trochę dobrej muzyki. Dodam, że w fantastycznym wykonaniu. Publiczność nie przyszła bardzo tłumnie, ale też nie było tak źle, zważywszy, że Euro rozkręca się w najlepsze. Spotkałam Gostkostwo, a Pietrkostwo, choć jest w Warszawie, jakoś nie zdecydowało się przyjść (repertuar nie ten?). Teraz może żałować (pozdrowienia!).
Swego czasu Pasiecznik nagrała płytę z muzyką francuską, gdzie muzykuje nie z Grzybowskim, lecz z Ewą Pobłocką. Jednak jest na niej inna muzyka: najwięcej Francisa Poulenca i Henri’ego Duparca, i tylko kilka pieśni Debussy’ego było tych samych (na koncercie więcej). Powiem szczerze, że choć były zaśpiewane niezwykle zmysłowo, to ja za nimi specjalnie nie przepadam – jest to wyraźnie lżejsza muzyka od, powiedzmy, utworów fortepianowych. Za to wykonane na koniec tej części Trzy pieśni do słów Stéphane’a Mallarmé Ravela to jeden z najpiękniejszych cykli tego kompozytora, niełatwe zapewne w odbiorze dla kogoś nieprzygotowanego.
Po przerwie zostaliśmy przy zbliżonej epoce, ale w wersji słowiańskiej. Choć Pieśni księżniczki z baśni Szymanowskiego mają raczej charakter orientalny. Są piekielnie trudne dla obojga wykonawców, zostały pięknie wykonane. Na koniec pełne specyficznego humoru dzieła Strawińskiego: Pastorale – wokaliza (słyszy się ten utwór częściej w formie instrumentalnej), Dwie pieśni do słów Konstantina Balmonta i na koniec trzy z czterech Pieśni op. 10. z rozkosznymi bajkami, bynajmniej nie z happy endem. Na bis Mozart – Oiseaux, si tous les ans (co przypomniało, że Olgi Pasiecznik nie będzie na Festiwalu Mozartowskim) i jeszcze raz Pastorale. Po koncercie było jeszcze spotkanie promocyjne w kwestii wydanego właśnie przez NInA DVD z Orfeuszem i Eurydyką w wersji Trelińskiego. Nie zostałam – nie jestem zwolenniczką tej realizacji i nawet udział Olgi Pasiecznik i Wojtka Gierlacha nie jest dla mnie w stanie jej uratować.
Śpiewaczki nie będzie w Warszawie m.in. dlatego, że pod koniec lipca znów śpiewa na festiwalu w Bregencji, i znów poniekąd będzie to polski akcent, choć niemieckiego autorstwa: napisana na zamówienia festiwalu opera według Solaris Lema. Solistka dostała już nuty i mówi, że trudne, ale ładne. Zobaczymy.
Ciekawe też dziś usłyszałam wieści z NIFC. Kończy się seria niebieska: oprócz Khozyainova jeszcze Armellini i Koziak. Wyszedł Step Noskowskiego z Herreweghe plus Koncert f-moll Chopina z Lonquichem. Szykuje się wreszcie pierwsze z serii Requiemów ze św. Krzyża: Mozart pod Herreweghem (DVD), a także Kwintet Zarębskiego z Marthą. A co do Chopiejów, to… poczekajmy do końca czerwca, może się coś wyklaruje.
Komentarze
Szkoda, łamałam się od dawna, bo bardzo cenię i lubię Panią Pasiecznik, ale różne względy, w tym również finansowe, zaważyły.
Przyjemnie chociaż relację poczytać.
Pobutka.
Pobutka przepiękna, uwielbiam głos pani Olgi w tym utworze. Wybierałam się na recital, ale nie dało rady 🙁
Dzień dobry 🙂 Zupełnie mnie jakoś rozebrało. Już wczoraj walczyłam z katarem, a dziś to już w ogóle beznadzieja 👿
Żeby było milej, to jedna z piosenek Strawińskiego wykonanych wczoraj, ale w wersji z różnymi instrumentami:
http://www.youtube.com/watch?v=aryB1RQQ1gk
Bardzo ma zabawny tekst.
I jeszcze mój ulubiony cykl z tej rosyjsko-dziecięcej serii – Kocie kołysanki. Uważam, że do opowiastek o kotach rzeczywiście świetnie pasuje mezzosopran i trzy klarnety 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=OYMDHYYnptQ&feature=related
Szkoda, że nikt jeszcze nie wpadł na to, żeby to zilustrować na tubie rysunkami kotów z rosyjskich bajek…
Kwintet Zarębskiego z Marthą na DVD ? Świetna wiadomość! Zastanawiam się, czy będzie na tegorocznym festiwalu. W programie jej nie ma, ale wiadomo, że takie wiadomości trzymane są do ostatniej chwili, w zeszłym roku chyba w lipcu potwierdzili…
Ten ciekawski to ma nosa 😉 No bo to się zwykle decyduje po osobistych pertraktacjach w Lugano… Oczywiście zawsze Martha może powiedzieć nie, takie jej prawo 😉 Ale nas chyba lubi. Trzymajmy więc kciuki pod koniec czerwca 🙂
Kwintet będzie nie na DVD, ale na CD. A już na rynku jest wykonanie – dziś w Poranku Dwójki poszła I część – z Lugano. Składy łączą tylko osoby Marthy i jej córki Lydy (na skrzypcach grała Dora Schwarzberg i Lucia Hall, na wiolonczeli Gautier Capuçon).
http://wyborcza.pl/1,76842,11870504,_Martha_Argerich_And_Friends_Live_From_Lugano_2011_.html
Podobno Martha grała też Zarębskiego w Japonii, w jeszcze innym składzie, ale jakoś nie mogę znaleźć info.
A jeszcze news a propos NIFC, a konkretnie Muzeum: zakupiono rękopis Chopina, podobno jeden z późnych walców, i jeszcze parę listów. To chyba rzecz bardzo świeża, bo jeszcze tego nie ma nawet na stronie – tu wytyk do naszych przyjaciół: takie wiadomości powinny być upubliczniane natychmiast! Pan Kazio jedną rzecz umiał: piar, potrafił się chwalić; głównie zresztą tym, co zrobił kto inny (był jak widać skuteczny, bo ministerstwo omotał) 😈
Na medici wlasnie Operalia na zywo z Pekinu; dyryguje Domingo
A w radiowej Dwójce retransmisja recitalu Denisa Kozhukhina z Dusznik. Ciekawy pianista. W tym roku też ma przyjechać.
http://pl.chopin.nifc.pl/institute/events/news/id/2599
Pobutka.
Kozhukhina bardzo lubie. Tu cala pierwsza czesc Prokofieva z konkursu Queen Elisabeth
Gra tez duzo muzyki kameralnej (ostatnio z Narkiem Hakhnazaryanem). Co prawda gdy go slyszalam rok temu mial nie najlepszy dzien, ale sie zdarza. Na medici nadal mozna posluchac jego recitalu (etiudy transcendentalne)
Jego program w Dusznikach (10 sierpien 2012)
SCHUBERT: 4 Impromptus op. 90
HINDEMITH: Sonata No. 3
HAYDN: Sonata F Major HB 16/23
PROKOFIEV: Sonata No. 6
Dzień dobry.
Bardzo ciekawy program – jeszcze ciekawszy niż w zeszłym roku! A w zeszłym grał właśnie m.in. kilka Etiud transcendentalnych. Zabawne, że wczoraj zapowiadający rozwodził się nad tym tytułem, że słysząc go ma dreszcz, bo mu się z transcendencją kojarzy, ale że jednak chyba Liszt nie miał na myśli filozoficznego sensu transcendencji. No pewnie, że miał na myśli coś całkiem innego, bo właściwy tytuł brzmi Études d’exécution transcendante 😆
Sprostowanie do wczorajszej informacji: ciekawski dobrze napisał, Kwintet Zarębskiego będzie jednak na DVD. 😀
Witam po urlopie. Jak zazwyczaj przy tematach muzycznych, nie włączę się w dyskusję. Czyli off-topic. We Wrocławiu Król Roger. Spektakl w istocie na poziomie. Głosowo i reżysersko. Bachanalie czy też Sodoma i Gomora, jak to usłyszałem z boku, rewelacyjna. Śmiała, ale chyba bez przekroczenia granicy dobrego smaku. Skojarzenia hippisowskie nieuniknione. Ale oryginalne libretto przewiduje realny tłum upojony tańcem. Tutaj erotyka jest zdecydowana, za to mniej realna, bo te postacie wydają się baśniowe. Nie wiadomo, czy są prawdziwe, czy też to tylko zjawy z wyobraźni Rogera podnieconej charyzmą Pasterza. I wszystko byłoby super, gdyby nie trudność, z jaką trawiłem tekst Iwaszkiewicza. Muzyka cudowna, nie trudno uwierzyć, że upoiła i Rogera i Roksanę. Ale język się zestarzał. Stylizacja młodopolska i do tego mocno pretensjonalna. Nie winię specjalnie autora. W czasie, gdy pisał, ten język jeszcze w literaturze funkcjonował. Nie znam się na tych sprawach, ale może lepiej by było za granicą wystawiać w językach miejscowych, a potem przetłumaczyć na przykład z francuskiego na polski i zobaczyć, co wyjdzie. Jak to się ma do praw autorskich i literackich konserwatorów zabytków, nie wiem.
Wracając w sobotę w II PR wieczór z Gruberową. Nawet w samochodzie brzmiała cudownie. W nagraniach sprzed 20 lat była cudowna. Z ostatniego okresu głos zupełnie inny, ale przecież jej Roberta jest wspaniała.
Oczywiście nie jej partia Roberty tylko jej partia w Robercie
O, miło czytać Stanisława 😀 Mam nadzieję, że urlop się udał!
Ten język w Rogerze jest faktycznie straszny i tak naprawdę już wtedy brzmiał archaicznie, zważywszy choćby składnię. I to właśnie tekst był długo przeszkodą w spopularyzowaniu tego dzieła. Ale trochę to już zostało przełamane i coraz częściej ludzie na świecie starają się wyśpiewywać te dziwne słowa. W lipcu premiera w Santa Fe, co jest zasługą Mariusza Kwietnia 😀
Cieszy premiera w Santa Fe. Ta muzyka zasługuje na dalsze rozpowszechnienie.
Urlop udał się wspaniale. We Wrocławiu byliśmy jeszcze w teatrze na sztuce pt. „Hans, Dora i Wilk”. Dramaturgia Aśka Grochulska, reż. Michał Borczuk. Inspirowane Freudem. Bardzo dobry spektakl. Do nagości w teatrze już się przyzwyczaiłem, choć na ogół jestem przeciwny w konkretnych przypadkach. Tutaj ma swoje uzasadnienie. Ale ta nagość nie jest związana z seksem. Jest to właściwie anty Freud. Choć przyczyny problemów z nerwicą i psychiką mają tu związek z seksem, to na pewno nie wynikają z seksualności poszczególnych prezentowanych osób. Wręcz przeciwnie, uczucia lub ich niedostatek są najważniejsze, a w takich okolicznościach zranienie cudzą brutalną seksualnością rzeczywiście pozostaje ciężarem na całe życie. 4 świetne role kobiece. Męskie mniej się wyróżniają. Zazwyczaj jest odwrotnie za sprawą większości dramaturgów. Pani Grochulska zadbała o panie i dobrze. Scena na Świebodzkim pozwala na równoległą akcję w paru miejscach. Wykorzystanie kamery do eksponowania zbliżeń to już normalka u czołowych reżyserów. Przemieszanie wątków i czasów też. W sumie kawał dobrego teatru.
Tak, te kamery stały się już pewną manierą. Także w operze. Ale jak ktoś umie się tym środkiem posługiwać, to ma sens.
Właśnie, trzeba umieć. Chwaliłem kiedyś bardzo spektakl „Skarpetki Opus 124 w Teatrze Ateneum. Pokazali go w Teatrze TV z małym obrazem zbliżeń z kamery w rogu ekranu. To było zupełnie na chybił trafił i z reguły wychodziło na to pierwsze. Albo operowali tylko zbliżeniem, choć to było nie tylko zbędne, ale nawet szkodliwe. Widać, że coś takiego, jak „reżyseria telewizyjna”, poszło zupełnie w zapomnienie. Przypominam sobie nazwisko Barbara Borys-Damięcka. Poszła w senatory. Wolałbym, żeby nadal reżyserowała w TV.
Przykład złej roboty, choć znacznie lepszej niż w pierwszych dwóch spektaklach „na żywo” w TV. Śzkoła żon Moliera. Nasz bohater gra ciałem. Rozpościera szeroko ręce w półobrocie tworząc ciekawy obraz w połączeniu z otoczeniem. W tym momencie kamera robi zbliżenie. Cały efekt na marne. Opera właściwie teatralnie u nas raczkuje. Do trzydziestu lat wstecz mieliśmy właściwie śpiewalnie z dekoracjami, w których postacie niczego naprawdę nie grały. Mówiło się, że opera umarła jako teatr i chodzi się do niej tylko posłuchać śpiewaków. Wystarczyło trochę nowych oper i trochę śpiewaków obu płci, ktorzy zadali sobie trud wdrożenia rzemiosła aktorskiego, żeby okazało się, że opera znów żyje. Ale wdrożenie się wszystkich do nowej (?) sytuacji to przynajmniej 2 pokolenia. Na razie mamy parę w miarę przyzwoitych teatrów operowych, a tendencja pod względem poziomu wydaje się wzrostowa.
Ja miałam dobry przykład w Berlinie – wizualny efekt spektaklu w elektrowni, o którym tu pisałam, opierał się w głównej mierze na pracy kamer:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/2012/03/11/fabryka-budowa-te-rzeczy/
Nie wszedł niestety na papier mój tekst o tym spektaklu, gdzie opisywałam rzecz dokładniej. W skrócie: to, co działo się na scenie, widziało się tak naprawdę tylko na ekranie. Kilka wnętrz urządzonych z tyłu sceny byłoby kompletnie niewidocznych (całe wnętrze wielkiej hali turbin było ciemne); kamera kierowała się na jedno z nich, potem na inne. Efekt był właściwie filmowy, choć wszystko działo się na żywo.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Wszystko mi się przez to głupie słabowanie poprzestawiało. Przez ostatnie dwa dni dużo spałam w ciągu dnia i oczywiście w ciągu nocy, jak jakiś piesek czy co, i pokręcił mi się czas. Dziś obudziłam się jeszcze przed Pobutką (!), zakaszlana i całkowicie przytomna, zrobiłam sobie pić i zaczęłam czytać. Ok. 6 stwierdziłam, że to jednak nieprawda, nie ma takiej godziny, i padłam z powrotem. Obudziłam się dopiero teraz 😯
Mam nadzieję, że to już koniec tych ekscesów…
Spanie w nocy jak piesek? 😯 No, tu Kierownictwo chyba nieco przesadziło. Nie wszystkie pieski śpią po nocach. Niektóre mają kocie obyczaje. 😉
Ale pod nadzieją, że to koniec ekscesów, podpisuję się wszystkimi czterema łapami. 🙂
Eks-cesów. 😳 Zresztą, jak sama nazwa wskazuje, one już powinny być byłe. 😉
No, może nie wszystkie pieski. I większość raczej budzi się w nocy i kładzie z powrotem, tak przynajmniej bywało z tymi, które miałam w domu 🙂
Noo, ja się w końcu też kiedyś tam kładę. Najpóźniej wtedy, kiedy PAK gra pobutkę. 😆
Najlepiej jak cesy są eks.
A trącał je pies…
Zdrowia życzymy Pani Kierowniczce 🙂
Kierownictwo dziękuje i życzy nawzajem 🙂
Ooo,jak miło słyszeć,że Kierownictwo już wraca do zdrowia 🙂 i niech do niego wróci na dobre.
Witam Szanownych Blogowiczów! Szkoda to rzeczywiście, że coraz mniej Olgi Pasiecznik w Polsce, ale na Mozartowskim miałem mieszane uczucia. Słyszałem kiedyś jej partię w La finta semplice (bardzo przyjemna i mało znana opera..) i było bardzo pięknie, ale też dwukrotnie w Don Giovannim – i za każdym razem była to dla mnie nietrafiona decyzja obsadowa. Wrażenie było jakby głosu solistce brakowało… Wolę zdecydowanie jej barok oraz późniejszy repertuar – bardzo zjawiskowa w Królu Rogerze. Pamiętam też puszczane już dawno temu w dwójce jej nagranie pieśni (niech mnie zabiją, nie pamiętam co to był za repertuar!), które nagrała z siostrą przy fortepianie. Rzadko dobrze „trawię” pieśni z towarzyszeniem fortepianu, ale to było zdecydowanie to o co chodzi. Nie „napompowane” śpiewanie, prawdziwie wysmakowany kameralny klimat.
Przy okazji taki oto link z innej beczki. Posiedzenie sejmowej komisji kultury w sprawie WOK! To coś zupełnie jak z czasów słusznie minionych… Czy to dopiero nie będzie spektakl i to bynajmniej nie muzyczny? Muzyka jako argument polityczny – to raczej marny pomysł; a może zacznie jednak jakąś sensowną dyskusję nt funkcji i finansowania kultury w Polsce? Boje się jednak, że marne są na to szanse… Pozdrowienia.
http://www.sejm.gov.pl/sejm7.nsf/PlanPosKom.xsp#row1
bata1 – dzięki za link. Z początku nie znalazłam tego, ale okazuje się, że trzeba nakliknąć dalej i poszukać komisji kultury.
Co jeszcze utrudnia sprawę, to próba jej upolitycznienia. Ja ze swej strony, nawet w tekściku, który ukaże się w sam raz w jutrzejszym numerze, skrzętnie omijałam ten aspekt, bo uważam, że po prostu nie uchodzi. Niestety, za dużo już a propos WOK podniosło się krzyków o „niszczeniu kultury polskiej” i roszczeniowości w iście pisowskim stylu (ironia losu, bo dyr. Sutkowski zawsze starał się być politycznie neutralny). A tu trzeba myśleć szerzej jednak. Starałam się to dać do zrozumienia, może to do kogoś dotrze?
Pani Doroto, szybkiego powrotu do zdrowia!
http://www.youtube.com/watch?v=8pmMyR7Qcr4&feature=relmfu
Z ciekawością zagłębię się jutro w anonsowany artykuł. Pozdrawiam.
To niestety będzie pół artykułu, bo napisałam na dwie kolumny, a potem okazało się, że jest wolna tylko jedna i trzeba było skracać nawet ważne rzeczy 👿
Dzięki, lisku, za życzenia i pięknego Szostakowicza 🙂 Już mi lepiej.
Dobry wieczór, czy mogę troszkę się rozgadać?
Ależ zapraszamy nieustająco 😀
Chyba nie o meczu? 😉
– Proszę pana, natura jest piękna! – starsza pani z uśmiechem zwróciła się do mnie.
– No tak. Oczywiście. – odwzajemniłem uśmiech. Pogląd już niekoniecznie (w duchu, przecież nie będę robił miłej pani przykrości) – to znaczy niekoniecznie w tym kontekście, o który chodziło owej pani. Ale po kolei…
xxx
– Truda, Gizela, Wolfgang, Kurt, Fred, Elfride, Adela, Majkel – koniec tego lenistwa. Wstawać natychmiast!
– Mama, daj posiedzieć…
– Żadne mi tam takie. Idziemy. Grupą. Widzieliście to ogłoszenie: „zaginęła… jest niewielkiego wzrostu, ale dosyć okrąglutka”. Nie mam zamiaru z powodu któregoś z was wieszać podobne. I-dzie-my. A poza tym mam dosyć tego palanta. Od godziny gapi się na nas, biega z tym swoim aparatem i nawet nie zapyta czy wypada. Debil jeden. A gdzie wynagrodzenie. Null, ziro – a przecież ja, wy – cięgiem tylko łapka w lewo, dziubek w prawo, kuper w górę – i nic. Tylko szczerzy zęby. Szczeżuja jedna. Idziemy.
– Mama, ale dokąd?
– A w cholerę. W krzaki. Marsz.
Co zadysponowawszy kacza jejmość z całym potomstwem, bardzo jeszcze upuchowionym i niezdarnym, ruszyła w drogę, się znaczy w krzaki. Na placu ostał się jeno wspomniany szczeżuj, jego paszczęk wyszczerzony i zachwyt gadulstwem Trudy, Gizeli. Wolfganga, Adeli… całej tej jejmościnej progenitury.
Matka Gęś, opuszczając to atelier na świeżym lufcie, w swym świętym oburzeniu zapomniała, że na wodzie została jeszcze dwójeczka: Natasza i Żorżyk. Gdy to sobie uświadomiłem – zwiałem. Bo na kim wyładuje swoją złość pani gęsina, gdy nie doliczy się w krzakach stadka i przypomni sobie o Nataszy i Żorżyku? Wiadomo, wszystko przez debila. Znaczy się mnie. A wówczas poznałbym gęś, która ryknęła. O nie, nie.
– Proszę pana, natura jest piękna!
– Tak… w krzakach… Wiedersehen..
xxx
Bo i po cóż pogarszać sobie doskonałe samopoczucie zbudowane kreacjami London Symphony Orchestra w repertuarze rosyjskim – utworach Strawińskiego i Czajkowskiego. Moje pierwsze spotkanie z tą orkiestrą – i absolutny zachwyt. Granie tzw. hiciorów nie gwarantuje żadnego sukcesu – o czym można się przekonać po wielokroć w salach koncertowych. Po prawdzie jest wręcz zajęciem wysoce ryzykownym. Poziom ryzyka podnosi dodatkowo nazwisko i twórczość Strawińskiego. Londyńczycy (w ramach dwóch wieczorów) wykonali pełne wersje „Ognistego Ptaka” i „Święta wiosny”. Kontrapunktując te dwa balety utworami Czajkowskiego: pierwszego wieczoru arią Tatiany z”Oniegina” i fantazją symfoniczną „Burza”, a drugiego wieczoru fantazją „Romeo i Julia” oraz „Wariacjami na temat rokoko” na wiolonczelę.
Przyznam szczerze, że po raz pierwszy z niekłamaną przyjemnością wysłuchałem Gautiera Capucon – chociaż słyszałem go i w Warszawie na festiwalu ChijE, i we Wiedniu w koncercie Dworzaka (z Orkiestrą Paryską). Jednak dopiero tym razem doceniłem jego dojrzałość, jakość brzmienia, liryzm. Zwłaszcza w zagranym na bis Andante cantabile z kwartetu smyczkowego op. 11 (w oprac. na wiolonczelę i orkiestrę smyczkową) – subtelność tak orkiestry, jak i solisty były niebiańskie (bynajmniej nie ckliwe). Same wariacje zaś zagrane z pazurem, ale nie efekciarsko. Po prostu dojrzale. Drugim ogniwem solistycznym była laureatka ostatniego konkursu Czajkowskiego – sopran Sunyoung Seo. Śpiewanie solidne, solidnie wyciosane. Chwilami miałem wrażenie, że w scenie pisania listu nie do końca wie co śpiewa (co jest z pewnością krzywdzącą opinią, bo na pewno wie; tylko być może niekoniecznie wie kiedy i które zdanie/słowo co oznacza). W efekcie był czarnobiały efekt wokalny, bez jakiejkolwiek szczypatielnosti.
Natomiast wracając do samej orkiestry – perfekcyjny, idealnie zgrany, wyważony w proporcjach organizm. W zasadzie tylko takim zespołom powinno oddawać się partytury Strawińskiego – bo tylko przy takim poziomie – nazywając rzecz po imieniu – profesjonalizmu, słuchania „się” poszczególnych grup instrumentów – wyśrubowanym wymaganiom kompozytora może stać się zadość. I wówczas radość ze słuchania tej absolutnie cudownej muzyki jest wręcz dzika, rozkoszna, zapierająca dech w piersiach. W „Ognistym ptaku” LSO wykonała pracę za dwa zespoły – muzyczny i baletowy. Baletowy dlatego, bo użyte środki muzyczne pobudziły wyobraźnię w stopniu idealnie substytuującym najdoskonalszy corps de ballet i wyrafinowaną choreografię. Na poziomie wykonawstwa ofiarowali słuchaczom malarstwo dźwiękowe najwyższej próby.
A niech to gęś-matka kopnie. Zapomniałem dodać, że LSO prowadził Giergiev. Że tym razem dobrze, to na podstawie ww. opisu nie trzeba dodawać (z Giergievem bywa różnie, zwłaszcza gdy prowadzi Orkiestrę Maryjskiego)
Tę dobrą passę kontynuowałem trzeciego wieczoru na recitalu Murraya Perahii.
Ostatni raz słyszałem go w Warszawie 2 lata temu na koncertach urodzinowych Chopina – wówczas zostawił mnie z ambiwalentnymi uczuciami (na którą to ambiwalencję złożyło się przede wszystkim jego rozumienie Chopina), poza tym były to wówczas koncerty po jego kolejnej dłuższej przerwie spowodowanej chorobą ręki. I odczuwałem wtedy chwilami pewną nerwowość, niepewność w jego grze. Tym razem, w sali wiedeńskiego Konzerthausu, z niczym takim nie miałem do czynienia. Wieczór rozpoczął Suitą francuską G-dur BWV 816 Bacha, którego interpretatorem Perahia jest świetnym. Podszedł do niej w sposób tyleż prosty, co ujmujący – jak do zbioru tańców. Nie robiąc z niej żadnego traktatu (no, może w Sarabandzie trochę zamyśllł się) – tylko ukazując jej taneczność, urodę choreograficzną (gawocik był śliczny), by zabłysnąć wirtuozerią w końcowej Gigue. Zaskoczył mnie swoją interpretacją Sonaty cis-moll op. 27/2 (tzw. Księżycowej). Miałem zresztą okazję do porównań interpretacyjnych, bo raptem dwa miesiące wcześniej słyszałem ją w Musikverein w wykonaniu Kissina. O ile wówczas nie zdarzyło się nic szczególnego – znakomita, mainstreamowa interpretacja – o tyle tym razem miałem do czynienia z bardziej osobistym jej odczytaniem. Zazwyczaj sławetne Adagio sostenuto i Allegretto to wyraźnie odkreślone części – ale nie dla Perahii, który potraktował je jak spójną całość – przeciągając aurę pierwszej na drugą. Przy tym nie epatował żadną ckliwą romantyczną nostalgią. Podobnie zresztą w kolejnym utworze, Schumannowskim Faschingschwank aus Wien op. 26 – gdzie balans między wirtuozerią a nastrojowością był zgoła doskonały. Oczywiście z niepokojem czekałem na część Chopinowską – bo miałem w pamięci warszawskie rozczarowanie. Tym razem było zdecydowanie lepiej – Polonez cis-moll op. 26/1, Preludium fis-moll op. 28/8, Mazurek C-dur op. 67/3 i Scherzo h-moll op. 20 może nie tyle zachwyciły mnie, co jaśniej ukazały trakt, którym idzie myślenie Perahii o Chopinie. Przy tym myślenie osadzone na tyleż szczerym, co głębokim i przemyślanym uczuciu do tej muzyki. Tym razem nie stracił przez chwilę panowania nad graną materią (a takie wrażenie miałem po warszawskim koncercie).
W bisach też sprawił sporo uciechy, grając Impromptu Es-dur Schuberta, późne Intermezzo C-dur Brahmsa i na dobranoc Nokturn F-dur op. 15/1, by zejść z estrady z tym swoim nieśmiałym, zawstydzonym uśmiechem, ale i radością w oczach, że jest tak serdecznie przyjmowany. Swoją drogą, gdy przed koncertem, snując się po jeszcze pustawej sali, zbliżyłem się do fortepianu i zobaczyłem pustą przestrzeń wokół instrumentu – ciarki przeszły po plecach. Zapominamy – zbyt często – czym dla solisty jest pustka estrady. O jego samotności – wystawionej na widok publiczny.
Z Wiednia kurzgalopkiem udałem się do Pragi na koncert Mahler Chamber Orchestra/bi> z Leif Ove Andsnesem – w roli pianisty i dyrygenta. Orkiestra sprawna, zgrana, istna międzynarodówka muzyczna (muzycy z 20 krajów), solista świetny bez dwóch zdań, program też (I i III koncert fortepianowy Beethovena) – czyli było fajnie… Podejrzewam, że mam w tej kwestii wątpliwości oraz dziwną jakąś pewność, że fajnie to… będzie. Otóż koncert (w ramach festiwalu „Prażskie Jaro”) był kolejnym w turze koncertowej MCO, z tym, że w właśnie w Pradze był nagrywany przez Sony Classical w sali Rudolfinum – o akustyce b. dobrej, ale niewybaczającej odstępstw od pewnych zasad. A takim było zdjęcie klapy fortepianu, co nawet przy nieco ograniczonym (do 45 osób) składzie orkiestry odbiło się na jakości i proporcjach brzmienia w sali. Zresztą sam Andsnes w wywiadzie zamieszczonym w gazetce MCO przyznaje, że może być z tym problem, ale dla niego szalenie istotny jest kontakt wzrokowy z orkiestrą w trakcie dyrygowania znad klawiatury, swego rodzaju intymność współmuzykowania. No, ja kocham pana, panie Andsnes za więzi emocjonalne z orkiestrą, ale czy ja i moje więzi z muzyką to pies?
Na podstawie tego co słyszałem, wydaje mi się, że koncepcja dyrygencka Andsnesa polegała w największym skrócie na dostrzeżeniu w tych koncertach swego rodzaju symfonii koncertujących – co jest podejrzeniem tyleż interesującym, co może nieuprawnionym. Aby mieć pewność, musiałbym siedzieć koło solisty-dyrygenta i dokładnie słyszeć partię fortepianu (zresztą modelu świeżutko sprowadzonego z Hamburga specjalnie na potrzeby tego nagrania; tak na marginesie: nie dość, że dwa(!) mikrofony wisiały nad czeluścią instrumentu, to jeszcze jakieś dodatkowe „cóś” było przyklejone nad klawiaturą, poza tym oczywiście gąszcz mikrofonów wiszących i stojących niemal przy każdym muzyku – jakiś obłęd). Oczywiście gra Andsnesa była od strony technicznej perfekcyjna, trudno mi jednak powiedzieć coś o jakości brzmienia, tych wszystkich subtelnościach, odcieniach – one na pewno będą… w nagraniu. Generalnie to pierwsza odsłona tzw. projektu kompletu koncertów Beethovena (pierwsza płyta z nagrania w Pradze będzie już we wrześniu, pozostałe po kolejnych Praskich Wiosnach). Na każdej płycie dopełnieniem będzie utwór Strawińskiego – tutaj był nim Apollon Musagete – przeurocza suita baletowa na orkiestrę smyczkową, świetnie zagrana przez smyczkowców MCO (bez dyrygenta).
Trochę się poirytowałem, ale czy nie miałem po części racji? Z powodu durnej klapy egzalty mi klapnęły.
No i na razie to by było na tyle.
Znowu sobie pomilczę.
I znowu o kaczuchach 😀
LSO to wspaniała maszyna do grania. Miałam przyjemność jakiś czas temu w Warszawie i w maju w Brukseli i też dawałam wyraz.
Cieszę się, że Perahia wrócił do formy.
Pobutka.
Samotność solisty wystawiona na widok publiczny… – aż się wzruszyłam
Dzień dobry 🙂
Pobutka 😀
Żeby tylko tak nie lało…
Serdeczne życzenia powrotu do zdrowia. Mam nadzieję, że nasze życzenia w tym względzie już stały się faktem jeszcze przed pobutką.
Dziękuję Jerzemu za obszerne relacje.
Przylaczam sie do podziekowan Jerzemu za piekna relacje, a takze za sliczne slowo „upuchowione”, ktore skrzetnie zachowam sobie na zime 🙂
„Upuchowione” – w istocie piękne słówko, które w pierwszym rzucie niejako mi przeleciało 😆 Bardziej zachwyciłam się „klapniętymi egzaltami” (a cóż to jest w istocie? 😯 ).
Mnie klapnięte egzalty pasują. Egzaltacja się zwykle nadyma albo napusza – w różnym kierunku iść może, ale zawsze mamy nadmiar emocji w stosunku do bodźca, który je wywołał. A potem uchodzi powietrze i zostają klapnięte egzalty. Dobrze, gdy egzalty klapną u słuchacza. Podejrzewam nawet, że u Jerzego emocje nie były przesadzone, tylko po prostu słusznie tak wielkie, że dały się nazwać egzaltami. A że klapły za sprawą klapy, to cudowne. Nomen omen po prostu. Gorzej, gdy egzalty klapną u wykonawców, a też tak bywa, niestety.
Na przykład gdy na widowni zadzwoni telefon komórkowy.
No pasują, ale brzmią tak jakoś przedmiotowo, że aż człowiek się zastanawia, co to za przedmioty 😉
Bardzo trafna uwaga. Klapnięty egzalt może przypominać obsuniętą perukę na przykład.
http://www.youtube.com/watch?v=LIUZgeKWg88
zwycięzca Operliów…
No fajny 🙂
A Domingo trochę już dziadunio zaczyna się robić…
Ale wdzięku ma wciąż na pęczki:
http://www.youtube.com/watch?v=bv1dE5q3hXw&feature=related
Dziadunio na pewno. Dwa i pół roku starszy ode mnie nawet. Ujmuje mnie jego kultura i dobry warsztat, który się nie starzeje.
I jak ładnie się wypowiedział po chińsku! „Ni hao” to i ja zrozumiałam 😉
E tam, dziadunio.
DOSTOJNY PATRIARCHA, o!
No właśnie jak tak siedział za tym pulpitem dyrygenckim, to wyglądał nie na patriarchę, a na poczciwego dziadunia 🙂
Budząc tym większą sympatię 😉
Jedno drugiego nie wyklucza, tylko ukazuje z różnych punktów widzenia. Aparycję ma wyjątkowo szlachetną (baskijskie geny?).
Baskijskie, katalońskie czy aragońskie – w każdym razie dobre 🙂
Pobutka…
Chyba wszyscy dzisiaj zaspali, a Vivaldi bardzo dobry na poranne wstawanie i w Dwójce też był fajny 🙂
Już wiadomo, co się dzieje, nawet hasło się dostosowało: 5ZL4
😉
Mnie do dzisiejszej, szarej, ale nie deszczowej pogody pasuje to, co zamieściłam pod swoją Pobutką 🙂 Jeden z moich najukochańszych utworów zresztą.
Wzrost wyraznie po Baskach 🙂
Witam slonecznie
Dostalam dzis pisemko tresci nastepujacej. Moze kogos to zainteresuje?
Drodzy Panstwo,
Serdecznie zapraszam na pokaz prac dyplomowych studentow Wydzialu Multimedialnego Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie:
„Multimedia over/underground”
W piatek 15.06.2012 od 18:00 do 21.00
w pomieszczeniach Wydzialu Rezyserii Dzwieku (studio S1, S2, 108, 448)
ul.Okolnik 1
Warszawa
Wykonawcami sa studenci II roku st. II stopnia w ramach Miedzywydzialowych Specjalnosci Multimedialnych.
Pokazy obejmuja:
– koncert przy uzyciu telefonow komorkowych z interakcja ruchowa
– mapping na papierowej bryle
– instalacje oparte na Kinect’cie (ruch uzytkownika wplywa na dzwiek)
– quizy multimedialne
– improwizacja na motywach haiku z przetwarzaniem glosu na zywo
– pokaz rejestracji koncertow UMFC na duzym ekranie
Licze na liczna obecnosc Panstwa i prosze o przekazanie tej wiadomosci osobom zainteresowanym tematem multimedia.
Sa to bardzo ciekawe realizacje swiadczace o zaawansowanych umiejetnosciach ich autorow (m.in moich studentow).
Serdecznie pozdrawiam,
Elzbieta Sikora
@lisek: Baskach po kądzieli, dodam, pięknej i pięknie śpiewającej „królowej zarzueli” Josefinie Embil Echaniz, powszechnie znanej jako Pepita Embil…
Słoneczka tu niestety dziś nie widać, ale nie pada.
Zawiadomienie też dostałam, chyba się wybiorę. Jak będzie ciekawie (a pewnie będzie), to opowiem.
Przyszła oficjalna informacja o tym, że NIFC zakupił rękopisy Chopina:
Kolekcja Muzeum Fryderyka Chopina wzbogaciła się w ubiegłym tygodniu o niezwykle cenny eksponat. Dzięki finansowemu wsparciu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego 6 czerwca w domu aukcyjnym J.A. Stargardt w Berlinie Narodowy Instytut Fryderyka Chopina zakupił chopinowski rękopis Walca f-moll op. 70 nr 2 (1841) – autograf-podarunek dla Anne Caroline Oury pozostający dotychczas w kolekcji prywatnej. Na liście nowych nabytków znalazł się również bilecik Chopina do Marie de Rozières oraz niedatowany list kompozytora do nieznanej adresatki.
Brawo! 😀
Tu można obejrzeć, jak ten walczyk wygląda:
http://pl.chopin.nifc.pl/institute/events/news/id/2613
@PK 16:02 i 16:22
Bardzo dobra wiadomośc 🙂
A co do Placido,całkowicie zgadzam się z opiniami przedmówców na temat genów, niech sobie one będą baskijskie czy aragońskie, grunt że dobre 🙂 A z tą jego patriarchalnością czy ewentualnie dobrodziaduniowatością to też trzeba ostrożnie, bo on jakoś znakomicie umie się przeobrażać stosownie do okoliczności. Miesiąc temu miałam okazję oglądać go jako Cyrana de Bergerac ( niestety tylko w transmisji kinowej z Madrytu) w operze Alfana, którego do tej pory kojarzyłam tylko z dyskusyjnym dokończeniem „Turandot” . Domingo wygrzebał tę operę z zapomnienia i słusznie wprowadził znów na sceny ( pewnie z myślą o sobie w głównej, bardzo efektownej i fizycznie wymagającej roli ). Jest bardzo wierna pierwowzorowi Rostanda ( pamięta ktoś spektakl teatru TV z Piotrem Fronczewskim z 1981 ?) Tytułowy bohater jest prawie cały czas na scenie, ma sporo do zaśpiewania a jeszcze więcej do zagrania – łącznie z kilkoma scenami pojedynków na szpady – no i pięknie umiera na końcu w objęciach Roksan .Mówiąc współczesna polszczyzną ,Placido w tej roli wymiatał 🙂 Widać było, że nie ma już lat dwudziestu, ale też nie odnosiło się wrażenia, nawet w nieubłaganych zbliżeniach kinowych, że jest do tej roli za stary ( rzeczywisty Cyrano zmarł z ran odniesionych w zasadzce nie mając chyba czterdziestki ). http://www.youtube.com/watch?v=2567szzXtms&feature=relmfu
Miało być – Roksany.
Nie tylko mnie przedstawienie się podobało 😉
http://www.youtube.com/watch?v=e7iglcvXVUw&feature=relmfu
No bo na scenie to zupełnie inna bajka. On się STAJE tą osobą. Widziałam go dobrych kilka lat temu w roli Hermana w Damie pikowej, też był już dużo starszy niż rola przewiduje, ale był nieprawdopodobnie magnetyczny, nie tylko w śpiewie, ale i w geście. Fantastyczna osobowość aktorska. Dlatego mnie zaskoczyło, jak bardzo inaczej wygląda w roli dyrygenta.
Świeżo po lekturze „szeleszczącej Polityki” i chyba nie po raz pierwszy naraziła się Pani Kierowniczka marszałkowi Struzikowi. 😎
Wiem, że to żart primaaprilisowy i to lekko starszawy:
http://sharkonarts.blogspot.com/2010/04/domingo-becomes-fat-man.html
ale chętnie bym go zobaczyła ( i usłyszała) w tej roli ;-).
W wypadku Dominga wiek ma takze plusy. Na ktoryms filmie dokumentalnym opowiadal ze w wieku prawie emerytalnym zauwazyl ze obniza mu sie glos, co otworzylo przed nim caly nowy repertuar.
Anno, za jego Mama jakos nie przepadalam, ale gdy on sam spiewa zarzuele… 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=L2omWhWvleo
(tz za paroma nagraniami Mamy ktore slyszalam)
Jako mysz siedząca pod miotłą merytoryzmu 🙂 pozwolę sobie nieśmiało pisknąć.
Placido Domingo.
Pierwszy raz usłyszałem to nieznane nazwisko u kolegi w latach 70-tych. W „Don Carlosie” Verdiego. Odtwarzana na Dualu winylowa płyta… wzbudzała szafę w rezonans małego pokoju w blogowisku w Poznaniu.
No przecież nie o wzbudzaniu szafy.
Dziś mam tę płytę kupioną poprzez Allegro za jakieś śmieszne pieniądze (z wyprzedaży zbiorów z obszaru niemieckiego w bardzo dobrym stanie, wręcz nówki – czasem się trafiają w płytach bilety, programy…)
Potem bodajże w 1976 lub 77 (dziś już nie pamiętam w którym roku, ale mam przed oczami artykuliki w Expressie) miał przyjechać do Warszawy.
hmmm – czas biegnie.
Ale chyba tylko on, z wielkich tenorów końca XX wieku obronił formę wokalną do dziś.
Zawsze ponoć był drewniany aktorsko (recenzje), co potwierdzają zamieszczane tu linki, jak i czytywane kiedyś recenzje w „Ruchu Muzycznym”.
Jako dyrygent… dobrze, że orkiestra wie, co grać.
Dobry wieczór,
zapewniam, że Domingo nie był (i nie jest) drewniany aktorsko. Komuś się chyba pomyliło z Pavarottim 😛
Irku, pewnie, że nie pierwszy raz, ale co mi może pan marszałek. Przecież nie napisałam nieprawdy.
Jednego i drugiego nie widziałem na żywo.
Wtedy, czerpałem swą wiedzę z recenzji.
Ale oglądając dziś różne filmy, jutubki… jest drewniany, choćby w moim ulubionym filmie Rosiego Carmen i linku liska.
Ale lubię jego śpiew. Nie lubię tych innych.
No cóż… kiedy dla mnie największym tenorem XX wieku jest Jussi Bjorling. 🙂
Na filmie to każdy jest drewniany…
a… – Jussi Bjórling – ten to dopiero był drewniany – chyba w jakiś klikach z Jego muzeum kiedyś przeczytałem Jego relację z rozmowy z szefem MET. To było bardzo śmieszne.
Ależ Pani Kierowniczko (pozwoli Pani, że się tak do Pani tu zwrócę)… będąc ubiegłowiecznym, nie mam zbytnio wygórowanych oczekiwań, co do wyglądu i gry śpiewaków.
I do nazwisk.
Kiedyś tam dawno byłem w Łodzi na Cyganerii – dziś już nie pamiętam, kto śpiewał Collina (pewnie do odnalezienia w necie), ale nigdy już potem nie słyszałem tak zaśpiewanej arii Filozofa o starym płaszczu. I na płytach i w jutubku.
To nawet nie chodzi o wygórowane oczekiwania, ale ja do dziś pamiętam dreszcz, gdy w ostatnim akcie Damy pikowej Liza (Angela Denoke) czekała na Hermana i nagle on się pokazał, zaszedł ją od tyłu i schwycił za ramię…
Nie pamiętam Cyganerii w Łodzi.
A bo to było dawno.
Ale takie właśnie dreszcze pozostają w pamięci na całe życie.
A łódzki Teatr Wielki miał w repertuarze takie pozycje, jak Wolny Strzelec (chyba w scenografii Starowieyskiego – z zawodnej pamięci), że chciało się wtedy tłuc pociągiem na spektakl do Łodzi.
Ale to oczywiście wspomnienia „kościanego dziadka”
Ale o ten dreszcz chodzi.
Czy to starość? Czy może mniej okazji do dreszczy?
Czy może opera się też jakoś „usupermaketowiła”?
Jak nazwać to, co się dzieje w operze, nie wiem.
Jak czyta się coś takiego, to ręce opadają:
http://www.rp.pl/artykul/467802,891573-Krzysztof-Warlikowski-i-Koronacja-Popei-w-Teatro-Real.html
Nie wybrałam się tam, bo za bardzo kocham Monteverdiego. Podobnie jak nie wybrałam się do Berlina, kiedy Warlikowski robił Żywot rozpustnika, bo za bardzo kocham Strawińskiego.
Dla odmiany, Strawińskiego pewnie grali na lirach korbowych i innych pomortach? 😈
Nie, w drugą stronę to nie działa 🙂 Tylko jakieś Myszki Miki i takie tam… 👿
A propos tej Poppei: „W Madrycie nowa instrumentacja Belga Phillippe’a Boesmansa, choć nie zmieniała linii melodycznych, nadała muzyce Monteverdiego filmowo-soundtrackowy klimat…”
no i cyk. myslałem że wersja Dies Irae z Requiem Verdiego wzbogacona o gitary elektryczne to granica…
Nie, granic nie ma
Tak wyglądały kawałki tego Strawińskiego:
http://www.youtube.com/watch?v=XEdTgUbK_0M
To prawda, że tam jest dużo rozpusty, jak sam tytuł wskazuje. Ale przecież nie cały czas, jakieś kontrasty są potrzebne. Ja do Warlikowskiego mam pretensje także o totalny bałagan – tak było też np. w Królu Rogerze.
w Królu Rodżerze…:p
Rodżer. No jasne. 😀
lubicie Matthiasa Goerne…? będzie w grudniu w Warszawie 🙂
On jest OK 🙂
Dobranoc 🙂
W linkowanym przez Panią artykule:
„Żeby zaś widz nie musiał mieć interpretacyjnych rozterek, wykładnię swojego teatru Warlikowski przekazał w specjalnie napisanym prologu, mającym formę wykładu w collegeu.”
To jest jakaś padaka, kiedy trzeba przekazywać wykładnię w specjalnie napisanym prologu, aby widz nie musiał mieć interpretacyjnych rozterek.
A kiedy ja lubię mieć interpretacyjne rozterki… bo mi pomagają znaleźć swoją interpretację.
Czasem sobie myślę, że te „muchy” zlatujące” się do tego „archaicznego” i „wygasłego” gatunku Sztuki nic, a nic nie rozumieją z tego, co w sobie niesie muzyka i że nic nikomu nie trzeba interpretować staroświecko, czy nowocześnie.
Tylko, że to już tyle razy już zostało powiedziane, że trudno coś nowego wymyślać. A tylko w najlepszym razie tylko truizmy.
To wszystko to są jakieś nadinterpretacje.
Martwiło mnie kiedyś jedynie uzasadnione reżyserowanie w TW, obecnie nie chce się chodzić do TWON, bo terlikowszczyzna, jak włoszczyzna płatna od pęczka tych samych mięci.
Jedno i drugie to samo. Rozumiem kadencyjność w Teatrze Wielkim i TKM, ale to jest tak nudne w odbiorze – jak w kolejnym spektaklu gra krzesło obrotowe.
Ale dziś sąsiadka mnie sprowadziła na ziemię -„Sąsiad, co ty chcesz, rozejrzyj się dookoła”
Pobutka.
Chyba przez ten cichy wstęp znów zaspałam 😳 😆
Pytanie do klakiera – co to jest terlikowszczyzna? Bo nie pamiętam, żebym Terlikowskiego kiedyś spotkała w teatrze 😉
Dzień dobry 😀
😳 – ale plama – 😳
To tak to jest, jak się nie przeczyta przed wysłaniem. 🙁
Miało być „trelińszczyzna”.
A może Pani Kierowniczka donieść pokrótce co napisała w szeleszczącej o marszałku; bo tu – furt – takie niuspejpers nie dochodzą.
Ciągle ino Vent venturuje się..
W La Monnaie uważany przez niektórych za geniusza Czerniakow wystawił „Trubadura”. Sądząc po fragmentach w sieci znowu o tym samym : obcym (obcej) prześladowanym przez opresyjne społeczeństwo.Nudne to okropnie, a na dodatek źle śpiewane.
Domingo nie jest ( i nie był) wielkim aktorem, ale pod tym względem standardy niepomiernie wzrosły i nie ma co go porównywać z niektórymi współczesnymi tuzami.Za to głosem i sceniczną charyzmą mógłby obdarować z dziesięciu kolegów i jeszcze by dla niego sporo zostało. Stąd pewnie te dreszcze.
To kiedy do Krakowa, Pani Kierowniczko?
Do Krakowa w niedzielę. To jest tzw. premiera prasowa i na nią nas zaproszono 🙂
O marszałku, lesiu, napisałam pokrótce mówiąc, że wykazał totalny brak klasy zwalniając dyscyplinarnie dyr. Sutkowskiego, do którego parę miesięcy wcześniej wysłał list gratulacyjny z okazji półwiecza WOK. Tym bardziej, że dyr. Sutkowski sam złożył dymisję i marszałek mógł ją po prostu przyjąć z podziękowaniami za tak owocną działalność. Ale napisałam też, że WOK była zarządzana archaicznie. W dłuższej wersji były konkretne przykłady, nawet osobowe, ale musiały zostać wycięte.
Dopiero wczoraj wieczorem przeczytalem Pani artykul o WOK. Rzadko bywalem w Warszawie w czerwcu, ale kilka razy udalo mi sie trafic do Opery Kameralnej i mam mile wspomnienia. Jednak nic nie trwa wiecznie i byc moze odejscie dyrektora Sutkowskiego stanowi naturalny koniec. Oczywisce skandalem jest dyscyplinarne zwolnienie kogos tak zasluzone.
Przy okazji mam pytanie, ktore wlasciwie powinno byc skierowane do prof. Miodka. Pani artykul zaczyna sie od stwierdzenia, ze WOK otrzymal „dwa razy mniej pieniedzy” tzn. 14,8 mln zamiast 27 mln, choc chyba powinno byc „o polowe mniej”. Nie Pani jedna uzywa podobnego zwrotu, bo coraz czesciej czytam, ze ktos zarabia n.p. „piec razy mniej” lub wydal „dziesiec razy mniej” (zamiast 1/10). Czy jest to jednak zwrot poprawny? Co na to korekta? Nie zadaje tych pytan ze zlosliwosci tylko z ciekawosci.
Warlikowski jest bardzo dobrym reżyserem teatralnym. Robi spektakle autorskie, przez co rozumiem, że niezaleznie od intencji autora, przekazuje swoje idee, nieraz z intencjami autora sprzeczne. Wystawia dramaty, w których mamy do czynienia z tekstami różnych autorów, ale wszystko wiąże się w jakąś logiczną całość. Jednym z takich spektakli jest świetny moim zdaniem „Koniec” w Teatrze Nowym. Co taka osobowość chce osiągnąć w operze, nie wiem. W operze najważniejszy jest kompozytor i wykonawcy. Reżyser może swoimi pomysłami coś nam przybliżyć czy uwydatnić. Nie może chyba jednak tworzyć nowego dzieła czy czegoś co za dzieło tylko uważa w opozycji do autora muzyki. Powinien wtedy dać inny tytuł, wyraźnie wskazać, że jest to coś tylko inspirowane określoną operą. Ale zgrabnie trzeba to zrobić, bo wykorzystując oryginalną muzykę i libretto w całości nie wolno nadawać temu innej wymowy. Pokazywanie fobii i obsesji też nie jest tym, co lubię. Obsesje homoerotyczne stają się powszechne i bardzo nachalne. Wielu ludzi teatru i opery takie obsesje posiada, ale nie wszyscy widzowie chcą się im poddawać i twórcy powinni to brać pod uwagę. Rozumiem, że każdy artysta ma prawo do pokazywania tych obsesji, które go dotyczą, ale jakiś umiar też obowiązuje. Zdąrzyłem się przyzwyczaić na tyle, że często pokazywane mnie już nie drażnią, ale za to nudzą. Akurat tak się składa, że obsesje homoerotyczne występują w większości najlepszych spektakli, a na takie najchętniej chodzimy. Przenoszenie tego do opery wydaje się całkowicie zbędne, skoro autor libretta o czymś takim nie pomyślał. W Króru Rogerze jeszcze to trawię, bo rozumiem, że mogło coś takiego autorom po głowie chodzić, a dzisiaj pewnie byliby bardziej jednoznaczni. Ale w Neronie i Pompei, zupełnie nie rozumiem. Było na cesarskim dworze wszelkie wyuzdanie, ale po co się wpychać z czymś więcej, niż wynika z libretta.
Pofolgowałem sobie, ale już się uspokajam. Filmy z opery nie są miarodajne. Opery wystawia się na wielkich scenach, prawdziwe postacie kreuje się innymi środkami niż np. w teatrze telewizji. Śpiewak może stworzyć na wielkiej scenie bardzo wiarygodną postać, która pokazana przez kamerę w zbliżeniach będzie wydawała się drewniana. Zwracałem uwagę na dobry warsztat PD mając na myśli wszystkie jego aspekty. Wokalny wręcz rewelacyjny, aktorski bardzo przyzwoity. Oczywiście warsztat aktoeski śpiewaka jest inny niż aktora teatralnego. Osiągnięcie złudzenia prawdy jest trudniejsze. Przecież nikt nie wypowiada pewnych kwestii śpiewając. Z góry zakłada się pewne umowności, ale z tego punktu wychodzi i śpiewak i widownia. Jak to się robi, wiedzą fachowcy, a śpiewacy się tego uczą albo nie. Nie studiowałem specjalnie biografii PD, ale na podstawie tego, co widziałem i słyszałem, musiał być pracowity, inaczej by sobie takiego warsztatu nie przyswoił. Warsztat nie przychodzi sam, choć jednym może przyjść łatwiej, innym trudniej.
Myślę, że „dwa razy mniej” jest poprawne. To bardziej arytmetyka niż polszczyzna. Wynik 10 mln można uzyskać mnożąc 20 mln przez 0,5 albo dzieląc przez dwa. W pierwszym przypadku wiemy, że pieniędzy jest o połowę mniej, w drugim, że dwa razy mniej.
Snif…
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114883,11940824,Stefan_Stuligrosz_nie_zyje__Mial_92_lata.html
@Urszula
Za to podobno dobrze zagrane, choć, również podobno, kręci się nosem na niezdecydowanie co do temp. Można dziś sprawdzić – wieczorem transmisja w Mezzo.
Ps. Dyryguje Minkowski.
Odszedł kolejny kawał historii…
Urszula, bazylika – w Brukseli jakoś strasznie się nastawiano, że to będzie przebój. Tym większe więc zapewne było rozczarowanie. Nie wiem, czy uda mi się rzucić okiem na Mezzo, bo wybieram się na pokaz Wydziału Multimedialnego UM.
Miałam dziś popołudnie fana. 😛 Oficjalna dyskografia Maestra, zamieszczona na jego stronie internetowej, liczy 14 pozycji. Jednej z nich przez lata nie udawało mi się kupić – zdaje się, że zniknęła ze sprzedaży, zanim Maestro w ogóle wpadł mi w uszy. Płacz i zgrzytanie zębów. Ale wreszcie mam! http://www.anderszewski.net/discography/view_disc.cfm?disc_id=11 Płyta ponownie jest dostępna i po miesiącu oczekiwania nareszcie ją dostałam. Rana mojej kolekcji została uleczona. Po pierwszym przesłuchaniu coraz bardziej żałuję, że tak rzadko miałam dotąd okazję słuchać Doroty Anderszewskiej. Chyba padłam ofiarą rodzinnej magii. 😆 (Po pierwszym przesłuchaniu nagrań z Viktorią Mullovą byłam poirytowana, że skrzypce przeszkadzają mi w słuchaniu fortepianu. Ta irytacja przeszła mi dopiero po wielu miesiącach.) Producentem tej płyty, podobnie jak płyty z utworami Jana Sebastiana, Beethovena i Weberna był, jak się okazuje, Stanisław Leszczyński.
Wędrując dziś po internecie zauważyłam, że właśnie pojawiło się parę kilkupłytowych wydawnictw z nagraniami Jacqueline du Pre, o której była tu jakiś czas temu mowa – może to kogoś zainteresuje.
Ale łabędzie! 😯 http://multikino.pl/pl/muzyka/jezioro-labedzie-matthew-bournea-3d/
Ha! Ja też nie mam płyty z Dorotą, za to słuchiwałam ich razem w realu. Oczywiście było to bardzo dawno temu. Pamiętam taki koncert w dawnej jeszcze siedzibie Instytutu Węgierskiego, na którym było chyba z pięć osób publiczności, w tym rodzice i mój ulubiony prof. Bardini, z którym jak się zobaczyliśmy, ogromnie się ucieszyliśmy, że oboje wiemy, co dobre 😀
Grali wtedy m.in. Sonatę f-moll Prokofiewa – bez porównania lepszy był ten duet niż z Mullovą. Cóż, czuło się, że rodzeństwo rozumie się bez słów.
Po latach usłyszałam ich razem w Łodzi, grali Mity Szymanowskiego.
Chciałam wejść na to Multikino, a tu mi mówi, że został wykryty koń trojański 👿
Koń w kinie? 😯 Te łabędzie co prawda nietypowe, ale konia wśród nich jednakowoż nie było. Chyba. Mój program antywirusowy ani pisnął, a raczej czujny jest. 😉 A może tu się uda: http://www.operawkinie.pl/
Mity w Łodzi też słyszałam… :rozmarzona emotka:
O, teraz się udało. Niezłe te łabądki 😉
Włączyłam na chwilę Mezzo, żeby zobaczyć tego Trubadura, i po chwili wyłączyłam znudziwszy się śmiertelnie 😈
Dobry wieczór!
Dziś ruszyły rezerwacje i sprzedaż na nowy sezon w TWON. Nie sposób się było dodzwonić. Bilety na Beczałę 24 listopada prawie całkowicie się posprzedawały. Jeszcze jest do kupienia przez stronę ze dwadzieścia sztuk niedobitków. Może swoim zwyczajem TWON z miesiąc przed koncertem jeszcze coś dorzuci. Ale poza tym warto zawczasu porezerwować inne rzeczy, np. recital Ewy Podleś 22 lutego albo Rigoletto z Kurzak i Dobberem 14 i 16 czerwca.
Pozdrawiam!
No no… 🙂
A Trubadur z La Monnaie nie był wcale taki zły. Trzeba było tylko obejrzeć w całości, bo po rozwodnionym początku spektakl nabierał tempa. Koncepcja Tcherniakova z zamknięciem całej 5 protagonistów w jednym pomieszczeniu (przepisaniu ról służącej, posłańca i sługi na „tych” głównych) i wywaleniu chóru ze sceny (vide Macbeth Warlikowskiego) było przemyślanym zabiegiem. Misha Dydyk zaszokował mnie swoim zaangażowaniem scenicznym. I cóż, że nie miał C w „Di quella pira”, ale wyrazowo był świetny. Hendricks, którego widziałem 3 razy live zaczyna być do siebie podobny – wszystko w grze wychodzi jakby z jednej matrycy. Jego Roger był bardzo dobry, Gerard średni, Macbeth zjawiskowy, ale Luna jest już kompliacją tych grepsów i chwytów scenicznych. Poplavskaya (najsłabsza według mnie scenicznie) nie wyszła do finalnych ukłonów. Ciekawe, czy na znak protestu? Jest wszędzie tak samo zimna i obła scenicznie, choć głosowo ciekawa (czasami). Popisem aktorskim wieczoru był Furlanetto w roli Ferranda – nie do poznania w charakteryzacji i głosowo świetny. Sylvie Brunett (warszawska Cassandra z TWON) po kiepskim początku rozkręciła się i 3 oraz 4 akt były całkiem całkiem. Publiczność nie była zbyt rozentuzjazmowana (nie emitując jakiegoś jadowitego buczenia), ale ponoć była para królewska. Minkowski per saldo na plus, ale z radości nie ściągnąłbym bielizny przez głowę…
@ Ago, Jezioro Bourna bardzo polecam, spektal ma już lat parę, znakomity.
Trubadur – jak u Orskiego wrażenia mieszane, ale raczej na plus; finał w napięciu. Hendricksa widziałam pierwszy raz, więc nie sprawiał mi problemów. Minkowskiego słuchało się dobrze.
Oddalam się, po inne emocje.