Lutosławski do emocji rozebrany
Krystian Zimerman przytacza od pewnego czasu zdanie, które wypowiedział do niego Lutosławski o dedykowanym mu Koncercie fortepianowym, zaraz po prawykonaniu: „Ciekaw jestem, jak ten utwór będzie brzmiał za 25 lat”. Teraz mija właśnie tyle czasu i niestety On tego nie słyszy, ale my słyszymy (i – uwaga, uwaga – usłyszymy Koncert w wykonaniu Zimermana na Warszawskiej Jesieni, wiadomość potwierdzona!) i z kolei ja jestem ciekawa, co powiedziałby na aż tak zwiększoną dawkę dramatyzmu w jego muzyce.
Bo Zimerman gra dziś ten utwór zupełnie inaczej niż ćwierć wieku temu. Kiedy usłyszałam tamto wykonanie (pierwsze polskie, także na Warszawskiej Jesieni), miałam mieszane uczucia: ogólnie odbierałam go wtedy jako artystę perfekcyjnego, niesłychanie eleganckiego i trochę przy tym chłodnego. Pamiętam, że nawet pomyślałam wtedy o nim i Lutosławskim: trafił swój na swego. Otóż dziś jest zupełnie inaczej. Pianista powiedział nam, że gdy po dłuższym czasie wziął nuty do ręki, dopiero odkrył, ile w tej muzyce jest dramatu. I choć w Royal Festival Hall z Philharmonia Orchestra pod batutą Esy-Pekki Salonena (poprzedni raz grał z nim ten koncert 20 lat temu w Sztokholmie) zaczął delikatnie, poetycko i refleksyjnie, taką szmerowo-nokturnową muzyką, to potem nastroje wielokrotnie się zmieniały, gęstniały (i tu było, jak u Ohlssona, słychać, że ten utwór wywodzi się z wielkich tradycji pianistycznych, ale Zimerman do tych romantycznych dodał jeszcze bartokowsko-prokofiewowskie), a ostatni fragment był pełny ogromnego napięcia, którego nie rozładował nagły koniec.
Znamienne, że i pianista, i dyrygent, a zarazem promotor cyklu koncertów Woven Words z muzyką Lutosławskiego w Royal Festival Hall, uznają dziś, że kompozytor odzwierciedlał w swoich utworach dramatyczne dzieje Polski w XX w. Gdy spytałam Salonena, czemu robi dla Lutosławskiego tak wiele, bo nie tylko koncerty, ale przecież i stronę internetową, gdzie jest wiele materiałów biograficznych, powiedział wręcz, że to nie tylko dlatego, że uważa Lutosławskiego za jednego z największych twórców XX w., który miał też osobisty ogromny wpływ na jego życie. Także ponieważ nowe pokolenia, którym potrzebna jest muzyka Lutosławskiego (tak wyczuwa dyrygent), pełniej ją poznają, gdy będą znali jej kontekst historyczny. Kiedy zwróciłam uwagę, że kompozytor zwykle się zżymał, gdy mu imputowano, że jego dzieła ilustrują aktualne wydarzenia (często mawiano tak np. o III Symfonii, która powstawała podczas stanu wojennego), odparł, że jest przekonany, że w istocie było inaczej, Lutosławski zaś był osobą bardzo prywatną i skrytą i choć odnosił się do ludzi przyjaźnie, nie ujawniał swych najgłębszych myśli. A jeśli przeżył tak tragiczne wydarzenia jak śmierć ojca i stryja rozstrzelanych przez bolszewików w Moskwie czy śmierć dwóch braci podczas II wojny światowej, to trudno, by nie miał wielkiej traumy i by nie odzwierciedlała się ona w jego twórczości. „W jego utworach słychać katastrofy, klęski, nostalgię. Tragedie, których był świadkiem. Słychać walkę indywidualnej osoby z totalitaryzmem [tak właśnie określał Koncert wiolonczelowy Mścisław Rostropowicz mimo protestów ze strony kompozytora; zapowiada się więc interesujące wykonanie tego koncertu pod batutą Salonena w marcu w Warszawie – DS]. Lutosławski nigdy nie był typem wojownika wymachującego sztandarami, jego opór był innej, bardziej subtelnej i intelektualnej natury. Ale był, i to jest bezsprzeczne”.
Dodam jeszcze anegdotkę: Zimerman wymaga przed koncertem trzech prób, ale Salonen z orkiestrą miał tylko dwie. Pianista namówił więc dyrygenta, żeby ten przyjechał do niego do Paryża (gdzie właśnie zagrał ten utwór z Paavo Järvim), poszli do knajpy na Montmartrze i do północy próbowali sobie „na sucho”: Salonen dyrygował, Zimerman grał na stole. A słuch wewnętrzny obu artystów robił resztę.
Jeszcze parę słów o koncercie w RFH. Pierwszym utworem była Muzyka żałobna, poprowadzona przez Salonena dość solennie, masywnie (orkiestra niestety była za duża) i trochę sztywno; bardziej odpowiada mi taka interpretacja jak orkiestry AUKSO, którą słyszałam w tym dziele tydzień temu, bo była bardziej żywa, miała energię. Natomiast muzyka baletowa Dafnis i Chloe Ravela w pełnej wersji, która wypełniła drugą część koncertu, ukazała wirtuozerię i orkiestry, i dyrygenta. Był to wspaniały, mocny akcent na koniec i publiczność długo nie chciała wypuścić artystów z estrady.
Tak rozpoczął się londyński cykl Woven Words. Dalszy ciąg w lutym i marcu.
Komentarze
Pobutka.
Witam Kierownictwo ze smętnej warszawskiej szarówki, ale po lekturze nowego wpisu raźniej mi się na duszy zrobiło. Dzięki za informacje oraz anegdotki. Smakowite, no, jak zawsze u PK. Zamiast orkiestry i klawiatury stół? – to chyba tylko artyści mogą wpadać na takie pomysły. Czekam cierpliwie na kolejne odsłony Lutosa. :))
Znakomity tekst Pani Kierowniczko. Aż się chce pobiec do Filharmonii. O, sorry, udać się do Filharmonii 🙂
Uff! Z opóźnieniem, ale już w Warszawie.
Cieszę się wciąż ogromnie z tego, czego byłam świadkiem, ale także na zapas, z myślą o jesieni (i Jesieni). Podobno Krystian Zimerman też jest „ogromnie szczęśliwy”. Będzie przepiękny koncert. Nie wiem tylko jeszcze, z kim i pod kim.
Może ktoś był wczoraj w FN i opowie, jak tam było?
Nikt nic nie chce opowiedzieć 🙁
Trudno.
To ja tylko wrzucam garsteczkę zdjęć.
https://picasaweb.google.com/110943463575579253179/LondynStyczen2013#
Ja nie byłam. 🙁
Dzięki za zdjęcia, zaraz obejrzę. 🙂
Aparatka dobrze się spisała. Przyjemnie pooglądać. 🙂
Aparatka jest fajna. Użyłam jej po raz pierwszy, więc jeszcze nie poznałam jej możliwości. Trochę to taka zapgrejdowana moja poprzednia, bo też Canon z serii PowerShot, jakoś przywiązałam się do tej marki.
Wrzucili na stronę Dwójki radiowej rozmowę z Zimermanem:
http://www.polskieradio.pl/8/410/Artykul/772777,Po-smierci-Lutoslawskiego-dostalem-od-niego-list
Dobrze bylo przyjsc tamtego wieczoru do Royal Festival Hall. ‚That was powerful!’, skomentowala kolezanka-rodaczka dyrygenta, ktora jako zywo nigdy nie slyszala ani Lutosa ani Zimermana. Kierowniczka napisala w podobnym tonie, prawda? 🙂 Milo bylo spotkac, swiat jest maly, a jezyk polski teraz na drugi miejscu w Anglii i Walii.
W programie cyklu Lutosowego ‚Woven Words’ , zreszta bardzo dobrze skonstruowanego dla kazdego, kto dopiero poznaje tworczosc kompozytora, znalazlam informacje o koncercie mlodych polskich kompozytorow, m.in. Agaty Zubel. W Polsce to juz firma, w Anglii jej muzyka bedzie wykonywana w ramach darmowej ‚imprezy towarzyszacej’. Mozna wpadac w kompleksy narodowe, mozna sie tez cieszyc, ze jest w dobrym kontekscie i miejscu. Mozna tez powtarzac, ze brytyjski rynek trudny jest. A mnie jednak przykro…
Pobutka.
Dobranoc 🙂
W ramach festiwalu La Folle Journée w Nantes dzis i jutro na ARTE Live Web beda transmitowane m.i. cztery koncerty Simfonii Varsovii
http://liveweb.arte.tv/fr/cat/Classique/
PAK uraczył nas bajeczką na dzień dobry 😀
Jolu, a ja dodam, że bardzo miło było Cię spotkać na tym koncercie! A z tym polskim to prawda. W Londynie gdzie się nie obejrzeć, można usłyszeć polski. I spotkani Polacy są jacyś tacy fajni, pomocni, mili i konkretni. Aż żal, że ich nie ma w Polsce, w związku z czym odsetek ponurych świrów bardzo tu podskoczył 👿
Koncert Agaty z Czarkiem Duchnowskim i Andrzejem Bauerem (21 marca, program El Derwid, czyli Plamy na słońcu), jak też wcześniejszy koncert zespołu Kwartludium (7 marca), są organizowane przez Instytut Adama Mickiewicza. Mam nadzieję, że ludzie zaciekawią się i przyjdą, a jak przyjdą, to docenią 🙂 Będzie też sympozjum Explore Lutosławski (16 marca), w którym wezmą udział czołowi muzykolodzy specjalizujący się w muzyce Lutosławskiego, ze Stevenem Stucky na czele, który był doradcą przy układaniu programu całej serii Woven Words.
Brytyjscy recenzenci zachwyceni:
http://www.telegraph.co.uk/culture/music/classicalconcertreviews/9840424/Philharmonia-Orchestra-Royal-Festival-Hall-review.html
http://www.guardian.co.uk/music/2013/jan/31/philharmonia-salonen-review
http://www.theartsdesk.com/classical-music/zimerman-philharmonia-salonen-royal-festival-hall
http://www.edwardseckerson.biz/reviews/philharmonia-orchestra-zimerman-salonen-royal-festival-hall-review/
Lubię historie miłosne, które się dobrze kończą. 😀
I wysiłki animatorów kultury, które przynoszą dobre owoce i uznanie. 😀
To ja dorzucę jeszcze Financial Times na temat obchodów roku Lutosia.
http://www.ft.com/intl/cms/s/2/2425834c-6958-11e2-9246-00144feab49a.html#axzz2JegDmM4m
Wlasnie wysluchalam w monachijskim radio, jak krytycy i dziennikarze nie zostawili suchej nitki na pewnym dyrygencie i „Jego” Brucknerze na wczorajszym koncercie.
A pan wlasnie na dluzej zwiazal sie z Monachium:
http://www.faz.net/aktuell/feuilleton/buehne-und-konzert/muenchner-philharmoniker-ein-diamant-fuer-den-zaren-12044891.html
Dzięki Mar-Jo, przeczytałam z zainteresowaniem i podzielam sceptycyzm pani Büning i komentatorów 😉
Inna rzecz, że ostatnimi czasy Münchner Philharmoniker żegnali swoich szefów mało elegancko, delikatnie mówiąc. W każdym razie Christian Thielemann miał rację, że się związał z Dreznem, ma tam b. dobre warunki do pracy… Od tego roku zresztą będą rezydować, Thielemann i Staatskappelle Dresden, również na Festiwalu Wielkanocnym w Salzburgu, Filharmonicy Berlińscy zaś przenoszą się na Festiwal Wielkanocny w Baden-Baden. I tak się kręci. A ja już się cieszę na ich wspólnego (Dresdner Staatskapelle i Thielemanna) „Parsifala”, który ma być za czas jakiś również w Semperoper. No a jak się ta współpraca Gergiev-Monachijczycy ułoży, to się okaże nieprędko, początek kontraktu w 2015 roku.
PS. Piękna ta historyjka z wiernie czekającą dwie godziny przed zamkniętymi drzwiami publicznością w Sankt Petersburgu… W Niemczech to by nie przeszło, nie im Leben!
Der falsche Mann für München – mocne słowa 🙂
Zapewne idąc do Monachium VG rozstanie się z Londynem. Już go tam ponoć mają z lekka dosyć.
Thielemann wydawał mi się kiedyś nieciekawy, ale może się rozwinął… Dawno jakoś nie słyszałam. Drezno mamy nie tak daleko, fajnie by było na jakieś atrakcje powpadać. A te komórki do wynajęcia to zabawna sprawa 🙂
Dwóch godzin ja też bym wiernie nie czekała. Raz już na tego pana czekaliśmy z kolegami dziennikarzami godzinę. Przyszli z Waldim w momencie, kiedy już ostatecznie się zbierałam do wyjścia. Wrrr… nie znoszę, kiedy nie szanuje się czyjegoś czasu 👿
Thielemannowi w Wagnerze, moim skromnym zdaniem, mało kto jest obecnie w stanie dorównać. Chodzi mi również o poziom zgłębienia materii. Trudno sobie zresztą w tej chwili wyobrazić bez niego festiwal w Bayreuth. Podobnie jak w Wagnerze wymiata w Straussie, Ryśku oczywiście. Za fenomenalną „Frau ohne Schatten” na Festiwalu w Salzburgu w 2012 roku został Dyrygentem Roku w głosowaniu kilkudziesięciu krytyków (opernwelt). Thielemann specjalizuje się w niemieckim repertuarze XIX-wiecznym, bywa do bólu bezkompromisowy i niedzisiejszy. Reprezentuje rzadką już dziś cechę: najpierw jest solidnym kapellmeistrem a potem artystą (a jedno nie wyklucza drugiego). Wie że na trwały efekt trzeba zapracować. Jest przeciwny muzycznej globalizacji, gonitwy od samolotu do samolotu, z kontynentu na kontynent, zanikowi specyfiki narodowej brzmienia orkiestr itd. Taka solidna niemiecka szkoła, którą ja akurat bardzo cenię, dziś już raczej niepopularna.
No właśnie, za mało słucham Wagnera, żeby się orientować 😉
Taka postawa ma swoje racje oczywiście.
Idę nadal się lutosować 😉 Choć dziś słucham nie utworów Lutosa, lecz jego stypendystów.
Jeszcze uzupełnię historię monachijską. Thielemann z hukiem zakończył współpracę z wspomnianymi dzisiaj Münchner Philharmoniker w 2011 roku (pracował z nimi od 2004). Nie zgodził się na zapis w kontrakcie, według którego jako Generalmusikdirektor miałby wpływ na kształt tylko 30 koncertów z 90 w sezonie, mianowicie tych prowadzonych przez niego samego. O dyrygentach, repertuarze, solistach pozostałych miał decydować Dyrektor Orkiestry – była to próba wzmocnienia jego pozycji. No i Thielemann uznał, że w takich proporcjach odpowiedzialności za orkiestrę wziąć nie może, stałby się w ten sposób kimś w rodzaju dyrygenta gościnnego własnej orkiestry. Tafiła kosa na kamień, do przedłużenia kontraktu nie doszło. A Thielemann zdecydowanymi wypowiedziami utrwalił swój wizerunek osoby trudnej i bezkompromisowej. Drezno go przywitało b. ciepło, takie plakaty wisiały na mieście: http://1.bp.blogspot.com/-iSQ0hk_dmPE/UEdhUbv6guI/AAAAAAAAEPo/Fe_E-gEUCB0/s1600/CT_Angekommen_600.jpg Od tego czasu zaczął się ubierać na sportowo, żeby móc przejść niezauważony ulicą 😉
I jeszcze na deser zapowiedź pierwszego Festiwalu Wielkanocnego w Salzburgu bez Filharmoników Berlińskich:
http://www.youtube.com/watch?v=1bcrzdeRSq4
Miejmy nadzieję, że duch Karajana nie będzie ich po nocach straszył, Berlińczyków znaczy, bo przecież nie Thielemanna 😉
Bardzo ciekawa historia z tym Thielemannem. Już mi się podoba 🙂
„GW” wrzuciła wywiad z Zimermanem:
http://wyborcza.pl/1,75475,13335508,Ja_bym_napisal_koncert__Czy_pan_by_go_gral_.html
Jedna uwaga: byłam przy tej rozmowie, moim zdaniem zarówno lead, jak i analogiczne sformułowanie wewnątrz wywiadu jest niesłuszne. Lutosławski nie napisał do Zimermana, że musi umrzeć – to w ogóle niewyobrażalne, żeby on mógł coś takiego napisać – tylko po prostu przeprosił go, że nie może z nim wystąpić. Słowa „bo musi umrzeć” wypowiedział Zimerman jako dopowiedzenie treści listu.
Pani Doroto, wklejam spisane dokładnie z dyktafonu słowa Krystiana Zimermana: „Wróciłem do domu i w skrzynce pocztowej znalazłem list od niego. To był horror – list od człowieka, który nie żyje. Otworzyłem – przepraszał mnie, że nie może zadyrygować. Bo musi umrzeć.”
pozdrawiam
asd
Der falsche Mann für München
Nie mogłem się z linkowanego artykułu rozeznać dlaczego miałby być zły dla Monachium. Ale skoro Go tam nie chcą, to może by Go tak zaprosić do Warszawy.
Objąłby triumwirat – TWON – FN – WOK.
Sądzę, że jeśli miasto Monachium stać na kontrakt z Nim, to stolicę jednego z większych europejskich krajów również.
Na rezydencję oddałbym Mu Belweder.
Tfu!
A czemuż to?
Czytałem, że np. Beniamino Gigli w Nowym Jorku miał zawsze asystę policji, jak jechał samochodem.
To też by się dało chyba załatwić w Warszawie.
Nie spóźniałby się na konferencje prasowe. 😉
Nie chcę chałturnika w Warszawie. A muzykom też się ktoś taki nie przyda. Chyba że raz na jakiś czas. Dłuższy.
I może już nie rozwijajmy tematu.
Oczywiście Pani Kierowniczko.
Porzućmy temat.
Ja tak tylko tak sobie – „klakiersko”.
Z takim pewnym żalem, że nie znikąd nie widać „despoty”.
No proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Polska włączona w jakiś tam sposób w obieg europejski nie potrafi być sprawna jak wielkie miasto niemieckie.
I tu już otwieram dwie budki : jedną dla miejscowych – tylko Polacy i drugą inną – dlaczego nie CAR?
Mówiłam – nie rozwijajmy już tematu. Proszę. Bo to już zmierza do granic obsesji.
To odwróćmy jednak rozmowę.
Ja dość świadomie i konsekwentnie w rozmowach na „Co w duszy gra” wciąż wskazuję na Petersburg.
Nie jest to obsesja.
Raczej dość wyważone postrzeganie założeń „administracji” Gergieva utworzenia z Petersburga Europejskiej Stolicy Kultury Muzycznej.
I chyba takiego „mrugania” w stronę Warszawy.
Można to akceptować, można (tak, jak Pani) nie.
W tej kwestii szanuję Pani zdanie – akurat Walerego Abisałowicza nie postrzegam za „chałturnika”.
Ma genialne nagrania i występy – i ma takie sobie.
Tak wtedy można napisać – chałturniczo, przyjechał zadyrygować dla „piniondzy”[by line KM].
i może mam takie ubiegłowieczne umocowanie – w jakim kręgu powinna się mocować moc Polskiej Kultury?
Naprawdę nie chcę rozmawiać na ten temat. Tym bardziej, że wychodzę.
Pani Aniu @15:32 – byłam przecież przy tym. Moim zdaniem ten równoważnik zdania „bo musi umrzeć”, wyraźnie oddzielony (sama go Pani napisała od kropki), nie był cytatem z Lutosławskiego, tylko dopowiedzią Zimermana.
Zresztą wydaje mi się, znając Lutosławskiego, że on nigdy by czegoś podobnego nie napisał: „przepraszam, że nie mogę z Panem wystąpić, bo muszę umrzeć”. To po prostu w ogóle do niego niepodobne.
A klakier podobno jest na urlopie. To proszę urlopować się zdrowo i nie zawracać głowy jakimiś niestworzonymi pomysłami 😈
Osobiście nie znam żadnego „genialnego” nagrania Gergiewa, żadnego z tych, które znam, nie poleciłbym jako pierwszego do nabycia. Co więcej, we wszystkich francuskich Trybunach i polskich Trybunałach, które pamiętam i gdzie jego nagrania porównywano z innymi w uczciwej, „ślepej” konkurencji, odpadały – w najlepszym razie w drugiej turze, często w pierwszej.
Stanąłem wobec betonowej ściany jadącej naprzeciwko mnie.
Dwa Największe Autorytety polskiej sceny krytyki muzycznej negują Walerego Abisałowicza.
No cóż – muszę przegrupować argumenty.
I tak się zapytam – a dlaczego nie po drodze z Nim?
Długo by wyliczać przyczyny natury estetycznej, które zawsze przecież można sprowadzić do „kwestii gustu”.
Zatem tylko konkret, wskazujący na niefrasobliwość Maestra, której dowodzi również, wspomniana w artykule i skądinąd notoryczna, niechęć do prób.
W roku 1998 ukazał się u Philipsa szeroko reklamowany album, zawierający rzekomo obie oryginalne wersje Borysa Godunowa, pierwotną z 1869 roku i ostateczną z 1872 roku. Było to pierwsze takie przedsięwzięcie, wywołało więc znaczne, zrozumiałe zainteresowanie.
Po uważnym przestudiowaniu obu nagrań z partyturą, musieliśmy stwierdzić (z pewnym francusko-rosyjskim kolegą, który się tymi sprawami zajmuje naukowo), że Gergiew wykonał nabieranie gości, a Philips go nie sprawdził : żadna z tych wersji nie była „czysta” i poprawna z tekstowego punktu widzenia. Szczególnie w rzekomej wersji pierwotnej są liczne rzeczy, które powstały później.
Ad Piotr Kamiński 2 lutego o godz. 18:27
Nie mam wykształcenia muzycznego – stąd też może nie mam prawa oceniać.
Mam nagranie Borysa pod dyrekcją Gergieva.
Ale zawsze (na ucho) wydawało mi się, że coś tam brzmi nieprawdziwie – nie lubię tego nagrania, jest jakoś fałszywe.
A tak tylko wspomnieniowo 😀 , mam takie wrażenie, że na „Cosi fan tutte” w Sali Kameralnej FN, co to Pani Kierowniczka śpiewała w chórze, siedział Pan jeden rząd za mną i w pod koniec antraktu wyśpiewywał Pan znajomym (z którymi Pan był) – wyśpiewywał, czy wyświstywał – arie Mozarta.
A tak jeszcze i z innej strony – z zamieszczanych tu informacji, wiem że jest Pan bardzo zajęty.
Ale, czy nigdy nie miał Pan potrzeby mieć swego bloga?
O, jak to dobrze, że PMK również wystawił swoje argumenty 🙂 tym bardziej, że elegancko użył słowa niefrasobliwość (co ja nazwałam ostro i dużo mniej elegancko chałturą 😆 )…
Nie da się ukryć, Pani Kierowniczko, nie lubi Pani Maestra.
Herr Kamiński. Nie była poprawna z tekstowego punktu widzenia. Proponuje niech Pan sformułuje list do Phillipsa. Dostanie Pan Nobla a Gergiev naganę! A może Phillipsowi zależy poprostu na dobrym temacie i nie byl zainteresowany wchodzeniem w te kwestie VG jako artysta ma prawo zrobić z partyturą na co ma ochotę. Toscanini rekomendował Horowitzowi przerobienie 31 sonaty Beethovena i też miał do tego prawo. Po tylu latach w tym zawodzie,artyście który
utrzymał się na rynku ponad 20 lat naprawdę więcej wolno bo ma poza świetną edukacją ogromne doświadczenie. Zazdroszczę wszystkim muzykologom tej pewności swoich poglądów i nieomylności…
Po pierwsze, nie jestem muzykologiem, a też mam zastrzeżenia do Gergieva. Inne, ale istotne.
Po drugie, tu się zgodzę z PMK, że jeśli nawet artysta może (w nagraniu) zrobić z partyturą, co ma ochotę, to niech nie wciska ciemnoty i nie pisze, że to jest jakaś tam wersja autentyczna, może napisać, że jego własna 😛
Po trzecie, klakierze, mam tego po dziurki w nosie. Im więcej widzę „klakierstwa” dla Gergieva, tym bardziej go nie znoszę
Rozumiem Pani uczucia i odczucia.
„Podziurkiwnosie” – to niestety deklaracja z Pani strony nietolerancji i groźba represji.
Już nie napiszę nigdy na Pani blogu ani jednego słowa na temat Maestra.
Problem może leżeć w kwestii Phillipsa i innych mainstreamowców, którzy chwycą się każdego chwytu byle tylko sprzedać ” new product”. Poza tym Phillips już padł 🙂 może antagoniści Gergieva i wujka Putina pomogli?
p.s. Nie należy VG do moich idoli. p.s. 2 rację z reguły ma ten kto ma pieniądze a Gergiev pare rubli posiada… to i Phillips szczęśliwy jest a raczej bywał!
Philips już dawno padł 🙁
Trzymam za słowo, klakierze.
Dobranoc.
Szanowny Panie Kisling,
Przede wszystkm – czemu zawdzięczam ten agresywny ton? Co do zaskakującego nagłówka „Herr Kaminski”, pozwalam sobie podkreślić, że mieszkam w Paryżu, więc odpowiedniejsze byłoby „Monsieur Kaminski”. Chyba, że chodziło Panu o jakieś ukryte treści, których sensu nie dociekam.
Na zasadnicze Pańskie argumenty odpowiedziała Pani Dorota: Gergiew dobrze wiedział, co robi, bo nagrał tego Borysa dwukrotnie, w dwóch różnych obsadach. Odpowiedzialność Philipsa (który znał lepsze czasy) polegała wyłącznie na tym, że nie sprawdził, co namotał Maestro. Przypuszczam, że firma sama dała się zwieść własnemu marketingowi, ale to dyrygent ma nos w partyturze i on decyduje, co się gra. I on ponosi za to odpowiedzialność.
Toscanini nie takie rzeczy robił, ale nie zapewniał nikogo, że to jedynie słuszna wersja oryginalna.
Czyli Gergiew wykazał się… niefrasobliwością wobec kompozytora, pracodawcy, a przede wszystkim – Klienta, któremu z całym spokojem wcisnął kit. Wykształcenie i doświadczenie nie ma tu nic do rzeczy: nie chciało się Maestrowi porządnie obejrzeć partytury i sprawdzić materiałów.
Ponadto: ja również nie jestem muzykologiem, z całą pewnością nie jestem nieomylny, a w tym wypadku, wbrew temu, co Pan pisze, nie chodzi o „poglądy”, ale o proste, sprawdzalne fakty. Warto to rozróżniać.