Między fortepianem a wilkiem
Parafrazując określenie francuskie (entre chien et loup, co oznacza taką dziwną ciemnoszarą godzinę o świcie lub zmierzchu, kiedy to nie można odróżnić psa od wilka) daję oczywiście od razu do zrozumienia, o kim dziś wspomnę. Nie dlatego, żebym była zwolenniczką pianistyki Hélène Grimaud, tylko dlatego, że w moich ostatnich wojażach, we wrocławskiej Taniej Książce, trafiłam na jej autobiografię pt. Dzikie wariacje. Nabyłam ją więc, aby skrócić czas jazdy pociągiem, no i oczywiście z ciekawości, cóż ta pani ma do powiedzenia. Z okładki spogląda na czytelnika spod przymkniętych powiek, z uśmiechem, lizana po twarzy przez trzy wilki naraz, i nie jest to bynajmniej fotomontaż. Jej wilcza strona bardziej mnie w sumie ciekawiła niż pianistyczna.
I cóż, dziwna to jest osoba. Trochę to zresztą rozumiem. Opowiada o swoim dzieciństwie, o tym jak sama sobie od zawsze wydawała się inna. Większość dzieci przez to przechodzi, ale nieraz takim, które chowają się głównie wśród dorosłych, zdarza się pewien rodzaj dzikości, niezsocjalizowania. Wiem to aż za dobrze po sobie: też jak przyszłam do szkoły, byłam dzikim dzieckiem, które nie umiało się zachować; słowo krnąbrna odmieniane przez wszystkie przypadki słyszałam w odniesieniu do siebie wielokrotnie, aż je polubiłam (do dziś…). Jakoś się jednak społecznie dostosowałam. Pannie Grimaud było trudniej, jako że wykazywała pewne szczególne cechy, np. skłonności do masochizmu. Opowiada np. scenkę, jak niemal wystraszyła swoją matkę odczuwając przyjemność z bólu (musiała udać, że cierpi). Takich michałków jest więcej: Hélène opisuje też swą dziecięcą dewocję i skłonność do wprawiania się w stan egzaltacji. Jednym słowem wyszło na to, że kiedy zaczęła uczyć się muzyki, to stało się to dla niej wybawieniem – mogła wreszcie okiełznać swoją naturę.
Może i tak było. Dalsze przygody Hélène łączą się z jej nauką w konserwatoriach w Marsylii i Paryżu. Zdawała tam wcześnie, jeszcze praktycznie jako dziecko; traktowano ją ambiwalentnie, a ona i tu zachowywała się krnąbrnie. Upierała się np. przy określonym repertuarze i nie dało rady dyskutować. Wypisuje przy okazji różne górnolotne i pretensjonalne zdania o kompozytorach. Jest i o Chopinie: „Natychmiast poczułam jakąś naturalną sympatię do tego polskiego kompozytora, do jego wielkiej elegancji, wyrafinowania, umiłowania nocy, pory Objawień – Nokturnu. Nie lubił tłumu wokół siebie, wolał przyćmione światło i woń płynącą od bukietów kwiatów. Odtąd mam do Chopina dziwny stosunek, bardzo osobisty i prawie miłosny. A kiedy o nim pomyślę i nie mogę odpędzić od siebie tych myśli, widzę jego długą, łabędzią szyję i czuję jego obecność w lekkim podmuchu poruszającym woalem firanki. (…) Kocham Chopina za harmonię w asymetrii, za rozpiętość barw i nową pełnię brzmienia klawiatury. Dzięki niemu klucz basowy, uwięziony dotąd w ciasnych gamach, wydostaje się na otwarte przestrzenie. Uwalnia światy, do których zna tonację: oceaniczne otchłanie, diamentowe szczyty, wyspy olbrzymów; sugeruje chaos, odważa się na dysonans lub lubieżność, łącząc triole i tercje. A nade wszystko bierze ślub nocą, rozświetla jej tajemne mroki i w ten sposób ukazuje wszystkie dwuznaczności naszej duszy, naszego przeznaczenia”. Uff. Prawda, że śliczności?
No i oczywiście kwestia wilków. (Temat zresztą pojawia się wciąż, w formie przerywników, anegdot z życia wilków, czasem dość upiornych.) Po pierwszych spektakularnych sukcesach Hélène przenosi się do Stanów Zjednoczonych, gdzie wchodzi w związek damsko-męski z niejakim Jeffem i zamieszkuje w Tallahasee na Florydzie. Tam spotyka pewnego dziwnego sąsiada, który wychodzi na spacery po nocy z oswojoną wilczycą Alawą. Następuje coup de foudre między pianistką a wilczycą. „Bezszelestnym krokiem podeszła do mnie. Ręce miałam opuszczone. Zbliżyła się do mojej lewej dłoni i obwąchała ją. Zaledwie rozprostowałam palce, przytuliła do nich najpierw głowę, a potem kark. Przeszyła mnie gwałtowna iskra, prąd przebiegający przez całe ciało, wyjątkowy kontakt, który rozświetlił moją dłoń i całe ciało wypełnił słodyczą. Czy tylko słodyczą? Owszem, tak nagłą, że wywołała we mnie tajemniczy śpiew, zew o nieznanej, pierwotnej sile. W tym samym momencie wilczyca przewróciła się na bok, potem na grzbiet”.
No i już było po niej. Zakochała się w tych zwierzakach. Wywalczyła ośrodek New York Wolf Center, gdzie opiekuje się wilkami. Dotąd myślałam, że te wilki to ona sobie wymyśliła w celach wizerunkowych. Jednak kiedy przeczytałam ten grafomański epos i zobaczyłam ten filmik, stwierdziłam, że ona tak naprawdę na serio, że rzeczywiście ma na ich punkcie fioła (największe wrażenie na mnie zrobił moment, kiedy zaraz przed szóstą minutą przygryza wilkowi nos).
No pięknie. Na podstawie tych wszystkich opisów można by wywnioskować, że tak dzika osoba będzie też interpretowała muzykę żywiołowo i wyraziście. Niestety. Kiedyś byłam na jej występie w Warszawie; grała mój ukochany IV Koncert Beethovena i pozostawiła mnie całkiem obojętną. A Chopin, do którego niby taką namiętność czuje? No to proszę: oto kawałek Berceuse. Granie zimne i niemal mechaniczne, o błędach nie mówiąc. Jeden z komentatorów napisał (za przeproszeniem): fake orgasm. To jeszcze łagodnie powiedziane…
Komentarze
Entre chien et loup to jest podobno 25 tysięcy lat pracy nad udomowieniem, a nie żadna szara godzina. 🙂
A fioł na punkcie wilków wydaje mi się znacznie lepszy od fioła na punkcie narzędzi służących do ich zabijania, który w Ameryce znacznie częściej jest spotykany. 🙄
Tylko że faktycznie, od tego fioła nie gra się lepiej. 🙁
Pobutka! (Trochę może mroczna, ale grudzień jest…)
PS.
Pewna znajoma twierdzi, że Grimaud nie słucha przez wilki. A dokładniej przez wywiady we francuskiej telewizji o wilkach. Że to niehumanitarne, czy może nielupusne. Że wilk to dzikie zwierzę i należy mu dzikość oddać, a nie zabierać. Nawet jeśli zabiera się im ją w jakimś centrum…
Grudzień, ale pogoda listopadowa 🙁
A Sokołow niesamowity!
Wczorajsza dobranocka od mt7 mnie wzruszyła. Tę piosenkę śpiewało się w moim domu. Słowa – to przepiękny wiersz Icyka Mangera.
Czytałam w wakacje drugą część wspomnień Hélene, w wersji niemieckiej. Napiszę więcej po południu, jak tylko się wydobędę spod spraw „nie cierpiących zwołoki”. A co do pierwszej części – jej oryginalny tytuł brzmi „Variationes sauvages”, niemiecki – „Wolfssonate”, a angielski „Wild harmonies” 😆
Ciekawostka przyrodnicza. Jak spojrzałam na polski tytuł, to najpierw pomyślałam, że pewnie głupie tłumaczenie, no i okazało się, że (zbyt) dosłowne…
Nie tak dawno dyskutowaliśmy tu o tej szarej godzinie. A może to było w sąsiedztwie. Wspomnienia osób znanych czyta się zwykle dobrze. Z ostatnich bardzo mnie wciągnęła Anda Rottenberg. Pisze tam różne rzeczy. Niewątpliwie wybitna osobowość. Z przyjemnością czyta się uwagi, które są zgodne z własnymi. Inne są trudne do przyjęcia. Tragicznie zmarły sym pisał, że matka wpoiła mu niewłaściwe wartości. O naturze ludzkiej opowiadała rzeczy, które przy weryfikacji okazały się fałszywe. Nie bardzo moge zgodzić się z poglądem, że wychowała syna toksycznie. Raczej te zastrzeżenia do wychowania były pretekstem do usprawiedliwienia się z własnego postępowania i przerzucenia winy na matkę. Nie dziwię się jednak, że taki list wzbudził poczucie winy. Bardzo to tragiczne.
Też swoje dzieci wychowywaliśmy w przekonaniu, że ludzie są dobrzy. Wartości też chyba wpajaliśmy podobne. Tak samo nas wychowywali nasi rodzice i nie mamy do nich pretensji, że nie nauczyli nas zbyt dużo rzeczy praktycznych ani sprytu. Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Dzieci czasami dają nam do zrozumienia, że trochę mało praktyczne były nasze nauki, ale coraz częściej widać, że to akceptują. Wydaje się, że na tych blogach zdecydowana większość myśli podobnie, więc nie wstydzę się tego pisać.
Pisałem w sąsiedztwie, ale i tu wspomnę, że rymsnąłem wczoraj z mniej więcej 4 metrów (z drabiny) na plecy. Nic się nie stało, ale boli nieźle.
Aha, to moje rymsnięcie lepiej pasowało do poprzedniego wpisu PK, ale trudno.
🙂
Dobrze, że możemy teraz tylko z tego rymsnięcia żartować…
Co do syna Andy, miał on po ojcu obciążenia nałogowe. A nałogowcy bardzo sprytnie znajdują dla siebie wszelkie usprawiediwienia… 🙁
Pewnie, że pogląd, że ludzie są dobrzy, jest łagodnie mówiąc naiwny. Jak również pogląd, że są źli – cyniczny. Oba nieprawdziwe. Najtrudniej znaleźć ten złoty środek…
Oczywiście, że naiwny, ale lepszy od cynicznego. Zresztą dobrych ludzi jest całkiem dużo.
To dzięki książce pociąg jedzie szybciej? 😯 A niby parowozy zamieniono na lokomotywy elektryczne i już nie trzeba dokładać do kotła…
W sumie całkiem dorzeczny jest cytat „człowiek bardziej hołduje dobru niźli złu, ale warunki nie sprzyjają mu”. Słowo „bardziej” pozbawione jest tępej kategoryczności, ale pozwala zachować nadzieję, a uwaga o warunkach kieruje tok myślenia ku wymogom rzeczywistości. 😉
Niewazne jak gra. Wazne, ze kocha wilczusie. 😈
Inny Sokolow, nie ten co gra Szopena, tylko Sasza Sokolow, ktory napisal nieprzytlumaczalna na zaden jezyk powiesc „Miezdu sobakoj i wolkom” tez jest niesamowity. Czytalam to wiele, wiele lat temu, wtedy kiedy wyszla ( w Ameryce), z niemalym trudem, gdyz wymaga ona sporego, sporego bagazu solidnie przerobionej literatury rosyjskiej, z bardzo dziwna, magnetyczna wlasciwie narracja, gdzie jedna opowiesc przechodzi niezauwazenie w druga, opis przemienia sie we wspomnienie, wspomnienie sie odrealnia i zamienia sie w jakies majaczenie.
Otoz z tego co pamietam „miedzy psem a wilkiem” oznacza te godzine, kiedy przestaja wyc psy, a nie zaczely jeszcze wyc wilki. Powiesc te Sasza Sokolow pisal w Kanadzie, kraju swego dziecinstwa (ojciec byl bodaj radzieckim attache wosjkowym), wiec pewnie z wilkami sie tam zetknal 😆 .
Pierwsza powiesc Sokolowa – Szkola dla durakow byla przetlunaczona na wiele jezykow. Miezdu sobakoj i wolkom – nie dalo siem choc rozumiem, ze jakies proby byly.
Ja mam zbyt bliskie związki z wilczkami, żeby w tym temacie zachować obiektywizm. 😎
Ale chciałem jeszcze coś dodać do komentarza PAK-a z 4.48. Znajoma nie bierze chyba pod uwagę, że gdyby nie różnego rodzaju centrumy, wiele gatunków zwierzyny znalibyśmy już tylko z obrazka. Wizja dzikiej natury, od której człowiek ma się trzymać z daleka, powabna jest i romantyczna, tyle że w praktyce prowadzi nieraz prostą ścieżką do wymierania gatunków. Bo człowiek i tak się od natury nie trzyma z daleka i żeby ograniczyć spowodowane tym szkody jakiś inny człowiek musi się zagrożoną zwierzyną zająć.
Bobiku: znajoma bardzo kocha zwierzęta i chętnie by Cię przytuliła (no, może nie wszystkie zwierzęta, ciepłokrwiste w każdym razie, a już na pewno merdające) 😉 Nie czyta tego bloga (w ogóle, nie wiem, czy czyta blogi…), więc muszę próbować odpowiedzieć za nią… Powiedziałaby chyba, że jak istnienie narodów nie jest argumentem za męczeniem ludzi, tak istnienie gatunków nie powinno być argumentem za cierpieniem zwierząt. A zwierzę musi mieć gdzie żyć — chodzi o przestrzeń i warunki. Nie znam centrum Helene Grimaud — w każdym razie znajoma oceniała, że bardziej ono zwierzętom szkodzi, niż im pomaga.
Prawda, że śliczności? 😆 Bardzo prawda!
Chyba sie zgodzę z Bobikiem, że człek, jak ten kornik z kreskówek pożera drzewo w którym żyje, aż do skutku.
Natura nie nadąża za bezmyślnym niszczycielstwem. A może myślnym, lecz krótkowzrocznym.
Nie znam się na muzyce. Posłuchałam innych wykonań Berceuse, teraz wiem, o co chodzi. 😀
A, dodam jeszcze, że niektórzy hodują dziwność, inni chcieliby być mniej dziwni.
Wszelkie tłumaczenia sensu tego powiedzenia, jakie spotkałem, także francuskie, oznaczają porę, kiedy zarys psa czy wilka widać, ale się nie odróżni jednego od drugiego. Tłumaczenie Heleny wydaje się na pozór bardziej logiczne, ale inna logika pozwala sądzić, że widać coś pomiędzy psem a wilkiem.
Piozdrawiam
Ze strony ‚Centrum wilka’.
Ochrona wilka przez:
– promowanie i edukację
– wspieranie przywrócenia wilka w wyznaczonych obszach.
Chyba chodzi nie tylko o utworzenie obozów przetrwania.
Za mało wiem, żeby wyrobić sobie pogląd.
PAK-u, ja też nie znam tego nowojorskiego centruma, więc moje uwagi są raczej typu ogólnego. A jak Twoja znajoma kocha zwierzęta, to tym chętniej bym z nią podyskutował o ogólnych założeniach, bo wspólny cel mielibyśmy przed oczami. 🙂
Nie ulega wątpliwości, że już teraz wiele gatunków nie jest w stanie przeżyć bez intensywnego programu ich ochrony. Po prostu w praktyce nie da się inaczej ukrócić kłusownictwa, bezmyślności, uprzedzeń, a przede wszystkim niszczenia nisz ekologicznych. Są zamknięte ośrodki dla wilków, dla szympansów i dla różnych innych gatunków. I całe szczęście, że są. Bo jak są urządzone z głową, to zwierzyna wcale nie musi w nich cierpieć. Dużo gatunków ma swoje stałe rewiry, określonej wielkości, więc jeżeli da się zwierzom do dyspozycji odpowiednią powierzchnię i możliwość realizowania instynktownych zachowań, to pobyt w zamkniętym ośrodku nie jest żadną torturą. Nawet gdyby się zlikwidowało ogrodzenia, zwierzyna nigdzie by nie poszła, tylko dalej pilnowała swojego rewiru. Te ogrodzenia są nieraz tylko po to, żeby ludzi trzymać z daleka.
Oczywiście nie mówię tu o trzymaniu zwierząt w klatkach, czy na zbyt małej przestrzeni. To jest inna para kaloszy.
A w końcu zwierzę pt. człowiek też nie żyje w warunkach naturalnych i tylko niewielka część gatunku się na to uskarża. Niektórzy wręcz wolą nienaturalną willę z basenem od luksusowej sawanny czy jaskini. Więc może gdyby zrobić referendum wśród zwierząt w centrumach, to większość byłaby za pozostaniem tamże? 😉
Hahaha, pięknie napisane :o)
Ci vediamo oggi alla celebrazione di Stradivari?
Saluti da Arcadio
W Internecie jest filmik z Helene Grimaud, gdzie gra Sonatę księżycową. Korpus i głowa artystki wykonują etiudę aktorską pt. Olśnienie pięknem muzyki, podczas gdy niezależnie od popisów tamtych części ciała ładnej pianistki – ręce grają Księżycową, grają tak sobie, poprawnie, ale nie tak aby doznawać olśnienia. Jakoś nie trawię pianistów przyprawiających muzykę mimiką, to tak jak granie przymiotników przez marnych aktorów.
Co się zaś tyczy zwierząt i ich ochrony – polecam książkę Olgi Tokarczuk PROWADŹ SWÓJ PŁUG PRZEZ KOŚCI UMARŁYCH. Jest to świetnie napisany kryminał, spełniający wszystkie wymogi gatunku, łącznie z zaskakującym finałem – ale też coś dużo więcej. Mamy fascynujący opis okolicy (Dolina Kłodzka), mieszkańców – doskonałe typy, ale też szlachetny protest przeciw męczeństwu zwierząt, zgotowanym im przez ludzi. W każdym razie czytanie tej książki to duża przyjemność i ostatecznie satysfakcja.
W swojej drugiej książce Hélene Grimaud pisze o „urlopie od życia”, życia regulowanego kalendarzem, koncertami, przygotowywaniem coraz to nowych programów koncertowych. Wyprawiła się do Europy (kilka miast włoskich, przystanek w Szwajcarii i Hamburg) z nadzieją znalezienia odpowiedzi na nurtujące ją pytania i odzyskania wewnętrznej świeżości. Najważniejszymi przystankami tej podróży są jednak nie miejsca, ale ludzie, których spotyka po drodze. M.in. francuski nauczyciel, którego H. podwozi do Asyżu, młoda pisarka francuska, która uciekła na włoską prowincję i prowadzi ogród w klasztorze klarysek, wreszcie niewidomy skrzypek. Wszystko tu pachnie przeznaczeniem, a nitki prowadzą od jednej napotkanej postaci do drugiej. Nauczyciel po dwóch dniach od spotkania odnajduje ją w klasztorze w Asyżu, gdzie pianistka nocuje z braku miejsc w hotelach, i zostawia dla niej list, a także pozytywkę. Pozytywkę H. ma podarować skrzypkowi w Hamburgu, dawnemu uczniowi francuskiego nauczyciela, z którym przy tej okazji odbywa długą i owocną rozmowę. Sama zaś wysyła do młodej pisarki napotkanego w innej miejscowości włoskiej, poranionego uczuciowo młodego człowieka, z którym nawiązała przypadkową rozmowę w kawiarni. Te rozmowy, po długiej nitce do kłębka, prowadzą ją do wniosku, że wyjściem z jej sytuacji nie jest ani wycofanie się z życia i kontemplacja (przypadek pisarki-ogrodniczki), ani dążenie do doskonałości i gra tylko dla siebie (to przypadek skrzypka), ale wsłuchanie się w siebie samą, włączenie się symfonię życia, dzielenie się sobą prawdziwą i muzyką z innymi.
Najciekawsze w książce są te spotkania – poza czasem i życiową „bieżączką”. Rozmowy o sprawach życia i śmierci, możliwe tylko kiedy człowiek ma w sobie gotowość wydobycia się z rutyny, odświeżenia własnego spojrzenia na znajome niby sprawy. Właściwie to podróż edukacyjna, po to, by się dowiedzieć, że skarb nie jest zakopany gdzieś w dalekich krajach, ale pod własnym drzewem. Styl jest nierówny, zdarzają się zdania o mocy sentencji, ale sporo też mętnych dłużyzn, gadaniny w pozie filozofującej. Ujawnia się tu żywe zamiłowanie do literatury francuskiej i niemieckiej, Hélene chadza też śladami (czasem dosłownie, ale przede wszystkim duchowo) Liszta, Schumanna, Brahmsa. Momentami nie mogłam się opędzić od skojarzenia z „Biegnącą z wilkami” Clarissy Estés (spojrzenie psychoanalityczki, powieściopisarki, znawczyni legend i baśni na kobietę przez pryzmat archetypów) – Hélene przytacza kilka takich opowieści.
Bobiku, tego spotkania wirtualnego chyba nie załatwię… Dorosłą kobietę przymusić do dyskusji na blogu 🙂 I to jeszcze na odległość 🙂 (Geograficznie masz dużo bliżej niż ja 🙂 ) Może jak powiem, że z pieskiem, to się skusi 🙂
W każdym razie — to osoba zangażowana w psy i dobrze znająca ich wymagania. Właśnie o kwestię wielkości rewriru jej się rozchodziło…
***
A w ogóle, to zerkam, by wrzucić. Choć Pani Kierowiczna już zna, nawet recenzowała, ale czy video widziała?
A tytuł książki to „Leçons particulières”, po niemiecku „Lektionen des Lebens”.
Beato – dzięki za omówienie drugiej książki Helene Grimaud. Szczerze mówiąc mało znam jej nagrania, na zywo też jej nie słyszałem, słyszałem dotąd tylko o jej wilkach. Z Twojego streszczenia wynika jednak, że jej wynurzenia są pełne egzaltacji, jak książka, ktorą omówiła PK. Zatem Twoje omówienie zupełnie wystarczy i nie trzeba będzie jej samemu czytać, gdyby nadarzyła się okazja.
Dzięki PAK-owi za wideo (ależ ta Agatka…) i Beacie za streszczenie. Coś mi się wydaje, że HG miała ochotę na stworzenie wiekopomnej literatury… 😉
A ja wracam z – jak napisał Arcadio – celebrazione di Stradivari. Najbardziej mnie cieszy, że jeszcze dalszy ciąg jutro i pojutrze 😀
Piotrze, przyznam się, że ta książka mnie nawet wciągnęła, w księgarni, przeczytałam 1/4 i kupiłam. Ale ja mam nieuleczalną słabość do wspomnień artystów i jestem im w stanie wiele wybaczyć: akty samouwielbienia, czasem nieudolnej introspekcji, egzaltację, najmniej chyba przynudzanie 😉
No tak, też widziałam te omdlewające gesty, ponad przeciętną mowę ciała.
Wygladało to jak parodia występu, ale ja się nie znam, a przesada mnie drażni lub śmieszy.
Sama bywam nadmiernie emocjonalna, więc dodatkowe wydają mi się już nie do wytrzymania. 😆
Ja tu nie byłam, to nie wiem, gdzie tak sią cieszy PK. Może ktoś podpowie.
Też dziękuję Beacie za trud streszczenia. 😀
Gdzie byłam i z czego się cieszę, opowiem w nowym wpisie 🙂
Jeszcze a propos lizania po twarzy przez wilki: W tej drugiej książce Grimaud opisuje, jak zgodziła się wziąć udział w programie o wilkach kręconym u pewnego weterynarza, który trzymał w swojej posiadłości różne zwierzęta, m.in. również wilki. Przy pierwszym spotkaniu wszystko było dobrze i „po przyjacielsku”, ale przy drugim, tym rejestrowanym przez kamery, Grimaud kazano założyć koszulę pani domu. I w pewnym momencie wilczyca zaatakowała ją i pogryzła (dobrze, że Helene wiedziała, jak się zachować, jaką pozycję przyjąć i nie uciekała). Jakiś czas później, kiedy wróciło do niej wspomnienie pogryzienia, miała chwilę trudności z jednym ze swoich wilków, który ten strach wyczuł. Ona zaś wyczuła jego wrogość, szczęśliwie wycofała się z pomieszczenia, cały czas go obserwując. Pisze, że wtedy nie powinna była wziąć udziału w programie – była przemęczona, na antybiotykach, w kiepskiej formie. A wilki to wyczuły. Uświadomiła sobie też, że jak dotąd niepoprawnie mamiła się poczuciem całkowitej symbiozy z tymi zwierzętami. W pewnym sensie zachowywała się jak zwierze dominujące w stadzie. Odtąd traktuje relacje z wilkami jako przywilej, starając się wczuć w ich rytm, zachowanie i do niego dopasować. Zdaje sobie sprawę, że jest gościem w ich świecie, gościem tolerowanym, czasem z entuzjazmem, ale tylko gościem.
Ja właśnie to jej gryźnięcie wilka w nos odebrałam jako próbę przybrania pozycji zwierza dominującego. Dobrze, że w końcu nauczyła się, że to nie takie proste, bo to się mogło źle skończyć…
To ja bym to, o czym piszesz, odniosła do psów również.
Większość właścicieli psów uważa, że zna swojego psa i panuje nad nim.
Kilka dni temu spotkał mnie niemiły przygoda.
Czarny labrador z mojego piętra, którego często spotykałam i uważałam za miłego nieagresywnego psa, chyba się mnie przestraszył.
Stałam w oknie plecami do nieoświetlonego korytarza, pewnie widać było tylko ciemną sylwetkę na tle okna. Czekałam na windę i wyglądałam przez okno. Nagle usłyszałam za sobą kotłowaninę i wściekły warkot psa.
Obejrzałam się, a tu dzika bestia, oczy wychodzą z orbit, zęby obnażone i pies rwie w moją stronę ciągnąc właściciela.
Dziękuję. Akurat nadjechała winda i udało mi się odjechać.
Ani moja twarz, ani rozmowa z właścicielem nie uspokoiły psa.
Obawiam się, że teraz zawsze się będzie na mnie rzucał.
Tak zachowywała się ‚wilczyca’ mojej koleżanki, po tym jak zaatakowała moją twarz. Chciałam ją pogłaskać, a ona pilnowała pokoju swojej pani. Rzuciła się na mnie i zębami uszkodziła mi czoło i kość.
Od tej pory nie mogła na mnie patrzeć. Jej pani mówiła, że to z powodu wyrzutów sumienia.
Ja się raczej skłaniam do tego, że wiedziała, że się jej boję od tego wypadku.
Zaznaczam, że widywałam ją wcześniej i raczej uważałam za śmiesznego psa – była bardzo histeryczna. potrafiła nagle z piskiem zarzucać łapy z tylnego siedzenia na panią przy kierownicy, tak że zasłaniała jej oczy i z trudem dawała się odwieść od niewczesnych wybuchów miłości.
Miał być niemiły przypadek. 🙁
Mam nareszcie TV Kulturę. 🙂
Bardzo dziwne, bo znam wiele labradorów, wszystkie łagodne jak baranki 😯 No, jak im nadepnąć na odcisk, to warknąć potrafią, ale zwykle niewiele więcej…
Ano, właśnie!
Ja też tak myślałam, bo ta rasa ostanio jest w moim budynku coraz liczniejsza, od czasu jak mój sąsiad kupił sobie uroczego, przyjaznego światu labradora.
Właśnie przeczytałam w Wiki, że te psy bez odpowiedniej ilości ruchu mogą stać się agresywne.
No tak, one się muszą wybiegać.
Tu w moim sąsiedztwie na szczęście mają gdzie 🙂