Z blogowego życia francuskich krytyków
Dyskusja z ostatnich paru dni, a także rzucone mimochodem wyznanie Anka, że podoba mu się Yuja Wang, no i przede wszystkim fakt, że dziś w końcu nie wybieram się na żadne wydarzenie muzyczne, sprawiły, że wreszcie mogę tu wspomnieć o książeczce, o której chciałam już napisać od pewnego czasu, bo jest w sam raz dla nas.
Wydawnictwo Noir sur Blanc wydało Chiński fortepian Etienne’a Bariliera. Książka jest pisana w formie dialogu dwóch krytyków muzycznych, najpierw na prowadzonych przez nich blogach, potem w korespondencji mailowej. Jeden z nich, starszy, który kiedyś był mentorem młodszego, prowadzi blog zatytułowany Przy muzyce (od tego wiersza Arthura Rimbauda) i podpisuje się Frédéric Ballade – wiadomo oczywiście, w nawiązaniu do kogo (a gdyby ktoś miał wątpliwości, jego adresem mailowym okazuje się fredball52@chopin.net). Drugi, młodszy o dwie dekady, podpisuje się Léo Poldowsky, co ma być, jak się dowiadujemy w trakcie czytania, nawiązaniem do Leopolda Godowskiego, a jego blog nosi tytuł Żegnajcie, fortepiany. Ma to być, jak czytamy w przypisie, ironicznym nawiązaniem do nazwy Sonaty op. 111 Beethovena, która ma brzmieć Adieu au piano. Oczywiście jest to wierutna bzdura, sonata nie ma nazwy, a Francuzi nazywają ją potocznie „pożegnaniem (w domyśle Beethovena) z fortepianem”, ponieważ jest to jego ostatnia sonata fortepianowa. (Żenujących błędów w tłumaczeniu jest więcej, np. gdzieś tam jest mowa o „genialnych dziełach Goldberga” – mowa oczywiście o Wariacjach Goldbergowskich Bacha, nazywanych przez Francuzów w skrócie Goldberg; owszem, Goldberg był również kompozytorem, ale wątpię, by autor znał jego utwory…)
Krytycy najpierw wiodą blogowy spór o pryncypia, ale gdy temperatura sporu się podnosi, bo w tle są różne zaszłości między panami, rzecz przenosi się na priva i z czasem poznajemy „prawdziwe” ich nazwiska: François Barrière i Léon Godin. (Dla mnie to wszystko ma jeszcze dodatkowe przypadkowe, acz zabawne konteksty: Poldowsky to jedna z form pseudonimu córki Henryka Wieniawskiego, Reginy, również kompozytorki, istnieje też kompozytorka Françoise Barrière, zajmująca się muzyką elektroniczną. Wątpię jednak, by autor miał to na względzie.) Dowiadujemy się o niezbyt chlubnych wypadkach z przeszłości, kiedy to młodszy był świadkiem, jak podczas festiwalu, wieczorem w restauracji starszy uwodził młodą rosyjską pianistkę w obecności swej niedługo już rozwiedzionej żony; oburzony Léon (ale czy tylko oburzony?) sam z kolei zaoferował wsparcie owej rozwodniczce in spe. Najpierw obaj wypierają się swoich czynów, później się w końcu do nich przyznają…
Ale od czego cała rzecz wychodzi. Na blogu Frédérica Ballade’a ukazuje się namiętna, entuzjastyczna recenzja z występu młodej chińskiej (fikcyjnej) pianistki Mei Jin na znanym festiwalu w La Roque d’Anthéron. Starszy pan egzaltuje się jej grą oraz urodą z iście francuską emfazą: „…to właśnie ona przywraca Chopinowi, Brahmsowi, Scarlattiemu, Strawińskiemu ich pierwotny splendor, rozświetla ich muzykę jak wschodzące słońce. Jak światło Orientu, skąd przybywa do nas Mei Jin, której radosny temperament niczym magiczne lustro odmładza nasz stary europejski geniusz i sprawia, że staroświeckie zamiłowanie do muzyki umarłych staje się mniej kłopotliwe. (…) Tylko nieliczni wykonawcy osiągnęli te klarowność geniuszu: prócz Rubinsteina i Lipattiego, Clara Haskil, Światosław Richter, Rudolf Serkin. Na pewno nie Glenn Gould, z pewnością nie Horowitz, by wspomnieć tylko najbardziej hałaśliwych narcyzów fortepianu. Również nie Argerich, zanadto lunatyczna, i nie Pollini, nadmiernie surowy”.
W tym samym czasie Léo Poldowsky na swoim blogu znęca się nad tym samym koncertem niemiłosiernie. „Młoda, dwudziestodwuletnia Chinka ze Stanów Zjednoczonych, o której krążyło wiele pochlebnych opinii. Namaszczona przez słynnych starzejących się dyrygentów, obdarzona godną uwagi techniką (wiemy, że w Chinach kształci się najlepszych artystów cyrkowych) i ujmującą buzią: Mei Jin to bez wątpienia produkt wysokiej klasy, prawdziwy kondensat pianistycznej high-tech, w dodatku podany w pociągającej formie, całkiem jak nowe komputery i telefony, które faszeruje się elektroniką, dbając zarazem o atrakcyjny design”. (a później jeszcze: „I oto proszę: my, Chińczycy, by wam dorównać i prześcignąć waszych znakomitych atletów, wysyłamy sprytną pchełkę, która was czaruje, szeleści suknią, trzepoce rzęsami i wystukuje na klawiaturze wasze posągowe dzieła, których nie sposób zagrać (…) To, zachowując proporcje, trochę tak, jakby ktoś wystawił Misterium Męki Pańskiej na scenie operetki, z kobieta w roli Jezusa, mizdrzącą się podczas tortur, po czym samodzielnie uwalniająca się z krzyża, żeby wam ogłosić, że jesteście zbawieni, ale jedynie do następnego spektaklu; więc jeśli wam zależy, by zbawienie wieczne zostało przedłużone, będziecie musieli znowu sięgnąć do portfela”.)
Obaj brną dalej, z początku niezależnie od siebie, lecz w końcu młodszy odkrywa wpisy starszego i zaczyna się bezpośrednia rozmowa. Pomińmy prywatności (fi donc), choć tak całkiem pominąć się nie da, ponieważ pan Ballade ewidentnie nie jest obojętny na kobiece walory młodej Chinki i choć z początku się tego wypiera, w końcu jednak przyznaje, że istotnie tak jest. Ale są tu ciekawsze aspekty. Pan Ballade przekonuje o wyższości muzyki europejskiej i o tym, że i muzycy azjatyccy ją zrozumieli i pokochali, może nawet bardziej od nas. Pan Poldowsky jest zdania, że to, co uprawiają dalekowschodni artyści, to dobrze zaprojektowana i wykończona imitacja bez zrozumienia istoty oryginału. Pan Ballade podaje przykład tego filmu, pan Poldowsky oburza się protekcjonalnością ze strony Isaaca Sterna i jest po stronie prawdziwej sztuki chińskiej. Pan Ballade na to przypomina tę postać. Itd. itp.; w końcu do pana Ballade’a dociera, że faktycznie niezdrowo zadurzył się w młodej Chince, przestaje chodzić na jej koncerty i zamyka blog. Z kolei pan Poldowsky stwierdza, że Mei Jin wcale nie gra źle i że wygodniej mu będzie chwalić lub ganić, i to on przejmuje pałeczkę chwalcy Chinki…
W sumie czyta się miło, ale zastanawia mnie jedno, w kontekście czysto techniczno-blogowym. Pisze Poldowsky: „…jest prawdą, że kiedy recital czy koncert na to zasługuje, blog pozwala poświęcić mu taką liczbę linijek, jakiej dzienniki od dawna nam nie oferują, a nawet pisma fachowe nie zawsze udostępniają nam tak wiele miejsca”. Tak więc krytycy we Francji mają takie same problemy jak w Polsce. Ale blog jest formą interaktywną. Jest także po to, by do wpisów pojawiały się komentarze i dyskusja toczyła się dalej. Bohaterowie książki Bariliera na swoich blogach najwyraźniej komentarzy nie mają. Być może świadomie rezygnują z ich wpuszczania; znamy oczywiście i takie postawy krytyków, przykładowo tak właśnie jest na blogu Aleksa Rossa. Z kolei krytycy brytyjscy, jak cytowany tu wielokrotnie Norman Lebrecht czy też związani z „Guardianem” Andrew Clements i Tom Service, dopuszczają komentarze i przyznaję, że czasem czytuję je z równą ciekawością jak same wpisy. (U naszego przyjaciela prof. Adriana Thomasa czasem się pojawiają, choć rzadko.) Rozumiem jednak, że obecność komentarzy zepsułaby Barilierowi literacką formę powieści…
PS. Wątpię, żeby prototypem powieściowej Mei Jin była Yuja Wang.
Komentarze
Ciekawe, że autor jeszcze pamięta aferę z filmem o Sternie w Chinach (1980…), bo wtedy ukazał się – chyba w Le Monde de la Musique i chyba pod piórem dyrektora France-Musique, Louisa Dandrela – artykuł w takim właśnie, wściekle anty-eurocentrycznym tonie. I była ideologiczna awanturka w czysto paryskim stylu.
Wykluczone, żeby to była Yuja Wang i wypraszam sobie!
Ponieważ poprzedni wpis o psach wciąż czeka na moderację, to przeklejam go tutaj:
@Gospodyni
Nigdy w życiu nie obraziłem nawet ostatniej sobaki (mój na taki epitet warczy, bo zna języki), bo pies to też człowiek, tylko lepszy. Oportunista, ale przynajmniej szczery. Mój Felicjan, dla przyjaciół Feluś, nie śpiewa, bo… patrz Gałczyński „Dlaczego ogórek nie śpiewa?”. Jego życiową ambicją jest udawanie labradora. Ale za to z Bemolem, dla przyjaciół Moluś (kot), śpiewamy koci duet Rossiniego (podobno to nie Rossiniego?) i nieskromnie powiem, że odnosimy sukcesy na tournee u sąsiada Generalissimusa (tak się nosi), który słucha na zmianę „Uwertury 1812” Czajkowskiego i „Bitwy pod Vittorią” Beethovena, no to mu podsunąłem „Bitwę pod Możajskiem” Kurpińskiego i woła o jeszcze. A ja się już wyczerpałem, więc proszę o podpowiedzenie jakiejś Bitwy, tylko muszą być armaty. „Pojedynek Tancreda”, wszystkie „Battalie”, w tym mojego ukochanego Bibera, są dla niego „nieprzekonujące”. Tylko, żeby nie było ze szrapnelami, bo jeszcze sam oberwę.
Jeszcze o psie. Stefan Kisielewski długo szykował swojego spaniela do wystawy i mówił, że to murowany champion. Po wystawie wrócił wściekły i przez kilka dni się nie odzywał, tylko mruczał „kupa idiotów!” Wreszcie pani Stefanowa zdradziła, że jurorzy uznali, iż X (ochrona danych osobowych) ma tylko jedno jądro „i Stefan odebrał to bardzo osobiście”.
Jak Gospodyni ocenia „Utwory fortepianowe” Kisiela w nagraniu Magdaleny Lisak? Koncert fortepianowy mnie swego czasu wzruszył, bo biedak słuchał już tego w szpitalu.
I tutaj też utknęło w moderacji
Płytę Magdaleny Lisak oceniam dobrze.
Ja dostanę wściku z tym ginięciem komentarzy. Co jakiś czas melduję działowi internetowemu, ale bez skutku.
Teraz poszło, dziękuję.
Co mnie obchodzi, co Yuja gra, „percypuję” estetykę i kinetykę grania, a gra ładnie. I nie robi cierpiętniczych grymasów.
Kto to ze starych powiedział, że dyrygenci dzielą się na suchych i mokrych?
Bierdiajew. A zacytował go Henryk Czyż. Chodziło o to, że nie powinien być dyrygent mokry, a orkiestra sucha, tylko odwrotnie.
Właśnie zrobiłam sobie przegląd francuskich blogów o muzyce klasycznej i rzeczywiście, komentarzy tam na lekarstwo (co kraj, to obyczaj) – więc Barilier chyba wiedział, co robi…
Nie wiedzą tam, co tracą 😉
Proszę bardzo, ja mogę podsunąć Bitwę, która Felusiowi powinna spasować, bo nie musi się tam śpiewać, wystarczy szczekać. 😈
http://www.blog-bobika.eu/?page_id=289
Ja zrozumiałam, że nie chodzi o Felusia, tylko o sąsiada Generalissimusa. Nie wiem tylko, czy to ludzki sąsiad, czy psi 😉
Faktycznie, teraz też widzę, że chodziło o Generalissimusa. To niestety, dla niego mam już tylko bitki: 🙄
http://www.blog-bobika.eu/?page_id=1920
No widzicie, jakie to trudne, a ja muszę z tym żyć!
Osoby, podaję w według hierarchii ważności:
Felicjan (Feluś) – sobaka, niemuzykalna, i ten sobaka nadgryzł mi Cecilię Bartoli, no booklet.
– Bemol (Moluś) – kot, wybitny talent muzyczny, sopran heroiczny. To z nim, jak poproszę, wykonujemy „koci duet” Rossiniego (pytałem, czy to rzeczywiście Rossiniego?)
– Generalissimus – homo podobno sapiens, sąsiad, miłośnik muzycznych bitew z armatami. I tu prosiłem o pomoc, bo już więcej nie znam.
– Żona, która to wszystko znosi, bo jako bzikolog musi.
– No i Ja, czyli ten, którego obsobacza Piotr za tępotę operową.
Rozumiecie już? Wygląda to na operetkę, ale w Krakowie wszystko jest „z Mrożka” albo „z Gombrowicza”
Ps.
Zastrzelę się, byłbym zapomniał! Do tego wszystkiego przygrywa Yuja Wang.
W Krakowie może być jeszcze z Piwnicy. Zwłaszcza jak to jest słój Wecka (nie mylić z weką). 😈
Bobik, świetne ale dla mnie. Generalissimus musi mieć utwór muzyczny z armatami i to nie armaty w kwiatach. Nie mam letko!
W Wiki tak piszą o kocim duecie:
http://en.wikipedia.org/wiki/Duetto_buffo_di_due_gatti
Anku, a ta bitwa?
http://www.youtube.com/watch?v=1TjR3W_O1pk
W sąsiedztwie był jeszcze Andrzej Warchał z Piwnicy pod Baranami (ten z trybunką), ale powiedział, że umrze, no tośmy się śmiali, a ten drań nam to udowodnił!
Tak, ratuje nas kanon Piotra Skrzyneckiego „jest dobrze, ale nie tragicznie” i „jak się sami nie zabawimy, to nas nikt nie zabawi”.
Piotra zatrzymało MO i napisało w protokole, że „obywatel się nielegalnie zgromadził i na wezwanie MO nie rozszedł”.
Pani Kierowniczko, znowu się moderuje i nie mogę podziękować. Może trzeba tych moderatorów wmorderować?
Już OK, ale teraz się Moluś obudził i trzeba go uśpić – Ojesu – utulać
Ładne hasło w Wiki przy okazji znalazłam 😉
http://en.wikipedia.org/wiki/Cat_communication
Droga Gospodyni
Dziekuje za recenzje ksiazki.
W jaki sposob mozna najszybciej „wejsc w jej posiadanie”?
Drogi Anku
W temacie zwierzakow-
Wczoraj sie troche troche najezyles (a moze i skurczyles, bo napisales „Kurcze” )
po moim pytaniu co to jest ta slynna „niepoprawnosc polityczna”…
Odpowiedz naprawde nie jest taka oczywista… To co jest niedopuszczalne w Petersburgu ma wyrazny poklask w Paryzu i odwrotnie!
Fajnie, ze jestes (jak sam piszesz) przekorny… Ja tez! 🙂
Bardzo chcialabym poznac (chociazby tytuly) Twoich ulubionych niepoprawnych politycznie oper! Bardzo prosze…
Ooo… mnie Łotr też przestał lubić i do ciupy posłał? 😥
Kierowniczko, widzę w podglądzie, że Łotr jeszcze jeden brzydki numer mi wykonał i pożarł znaki, które były konieczne, żeby całego sensu szlag nie trafił. To wobec tego bardzo proszę o wywalenie tego zatrzymanego komentarza do kosza. Spróbuję jakoś inaczej.
Okej, zobaczymy, czy teraz wyjdzie. 😉
Całkiem nieaproposowo przypomniałem sobie, że postanowiłem Anka skutecznie nauczyć kursywienia. Uwaga, lekcja pierwsza i ostatnia:
<i>tu się wpisuje tekst, który chce się skursywić<⁄i>
Zamiast i można między strzałkami pisać em i dokładnie na to samo wyjdzie. Takie triko.
A teraz jeszcze tylko ze 20 godzin ćwiczeń i kurrr…sywa przestanie być problemem. 😀
Wyszło, ale nie weszło. 🙁
@Gospodyni
„miau (Belarusian, Croatian, Hungarian, Dutch, Finnish, Lithuanian, Malay, German, Polish, Russian, Portuguese, Romanian, Spanish and Ukrainian)” – no proszę z iloma się dogadają w jednym języku, a my z tym polskim to gdzie? Koty są jednak inteligentniejsze.
Kot nad mysia norą: hau, hau! No to mysz wychodzi sobie spokojnie, kot ją w łapy i mówi: a widzisz, głupia, jak to dobrze znać języki obce!
Domingo, który śpiewał w tylu językach
Urwało się. Jak Domingo usłyszał, że miałby wymówić „wszak się przyrzekło żyć w bezżennym stanie”, to zaproponował, żeby to raczej obój zagrał.
Anku, o 23.44 wrzuciłem coś specjalnie dla Ciebie, ale wredny Łotr zatrzymał. Jak Kierowniczka wróci i wpuści, zajrzyj tam, bo może Ci się przydać. 😉
Bobiku, nie widzę 23,44, poszukam jeszcze rano, a teraz w kocim eurojęzyku „miau” Wam wszystkim na dobranoc.
Ank
A, jak Pani Kierowniczka wróci. To Kierowniczka się tak na noc, by tak rzec, udała? Późno są te koncerty w Warszawie. Może nam jutro opowie, jak było?
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Pani Kierowniczka, wstyd się przyznać, ale po serii wojaży i koncertów gdy na chwilę znajdzie się w domu, bywa, że kładzie się przed 23 😳
Tak więc wybaczcie wszyscy straty moralne z powodu wrednego Łotra – teraz dopiero mogłam je naprawić.
@ Joanno, tu można porównać ceny:
http://www.ceneo.pl/31890203
A propos „wszaksięprzyrzekłożyćwbezżennymstanie” – dziś mam to oglądać w Łodzi w reżyserii Krystyny Jandy. Hmmm… ciekawe.
A jutro do Katowic. Będzie zlocik! 😀
Armaty w kwiatach ? Chyba aromaty 🙂
„to właśnie ona przywraca Chopinowi, Brahmsowi, Scarlattiemu, Strawińskiemu ich pierwotny splendor, rozświetla ich muzykę jak wschodzące słońce”
O, i po tym poznać, że to fantastyka. Tak wszechstronnie genialny, zwłaszcza w tak młodym wieku i w dzisiejszych czasach, może być tylko cyborg z wymiennym programem 🙂
Hoko, absolutnie się zgadzam z tobą.
Rozumiem, że mocno się narażamy sympatykom rzeczonej
Nie inaczej, lesiu. Przy okazji ujawniam się publicznie jako wielbiciel Yuji W. i jej długich, niebywale sprawnych paluszków – bo się chyba wcześniej nie złożyło. Choć przyznaję, że słuchanie np. II Koncertu Rachmaninowa w jakimkolwiek (nawet jej) wykonaniu to dla mnie jednak spore poświęcenie…
@lesio
Z całym szacunkiem, ma być „armaty” i zgadnij, Lesio, dlaczego?
Odpowiedzi na inne interpelacje napiszę wieczorem, bo teraz idę do jednego z licznych tutaj (w liczbie 2) sklepów płytowych, gdzie czeka na mnie „Fantasia” Yuji Wang, niestety tylko CD. A potem idę denerwować kumpla pijanistę koncertowego, niech posłucha, jak tańczą paluszki. Yuja (kto wie, jak się po chińsku spieszcza imię?) ma wiele wspólnego z Hofmannem, np. małą łapkę.
@Ścichapęk
Toś mi, Ścichapęku Drogi, brat! Ale z wyżej wyłożonych powodów muszę już wyjść, a nie lubię pisać w smartfonie.
Ja tam nazywam ją – pieszczotliwie a swojsko (niezbyt przy tym daleko od oryginalnej wymowy) – Józią.
Hihi, Józia 😆
Ja za nią specjalnie nie przepadam jakoś, ale niech jej będzie na zdrowie.
Z jednej strony zgadzam się z Hoko, z drugiej jednak biorę poprawkę na zadurzenie krytyka – w takim stanie niejedno jest możliwe 😉
Osobiście nie bywałam w takiej sytuacji, ale mogę to sobie wyobrazić. W końcu krytyk też człowiek…
Drogi Anku, doprawdy nie mamy się czego wstydzić; zresztą jest nas Józiofanów wcale, wcale… Nawet pojawiający się tu okazjonalnie pianofil, który wieeeeeelu pianistów w życiu słyszał, nie zdołał się oprzeć wdziękom młodej Chinki (nb., gdyby to kogoś interesowało, w przyszłą sobotę – tym razem we wcieleniu skrzypcofila – będzie on mówił w dwójkowej Dużej czarnej o Dawidzie Ojstrachu).
A jak przy okazji popatrzymy, kogo też szacowna DGG kontraktowała w ostatnich czasach (Blechacz, Wunder, Lisiecki, Ott, Tristano…), to wielbię Józię tym bardziej. Nie znam wprawdzie najnowszej wspólnej płyty dwojga ostatnich z wymienionych artystów („Scandale”), a płytę Alice Sary Ott z Walcami Chopina wyjątkowo (w obu znaczeniach) sobie cenię, czemu dawałem wyraz już wcześniej, ale na ogół nagrania przywołanych pianistów są – przynajmniej dla mnie – zadziwiająco słabe, a w najlepszym razie średnie lub nierówne. Na takim tle gwiazda Yuji Wang świeci najjaśniejszym blaskiem.
Mała statystyka płytomaniaka: liczba CDs Blechacza dla DGG w mojej kolekcji – dwie (ściślej: pierwsze dwie); panny Ott – jedna; Wundera, Lisieckiego, Tristana – zero (choć proponowano mi nawet darmo!).
A Yuji Wang – proszę zgadnąć…
@Pani Kierowniczka
Matkoboskaczęstochowska, Nieświęta Doroto Krynico Muzyczna, Piotrze Wielki Egzekutorze Operowy, Janda robi „Straszny dwór”!?
Tfu, tfu, kopnijcie mnie przed wyjściem na scenę, obym się mylił, ale może być strasznie. A czytam jeszcze na afiszu: kierownictwo muzyczne… i się ucieszyłem, że to ten pan, który w GW pisze o źwierzakach, niestety – nie. Oczywiście Obydwu najmocniej przepraszam za głupią pomyłkę, nie te oczy.
Taka wspaniała aktorka! Ech, ten jej marsz w holu telewizyjnym w „Człowieku z marmuru”! Potem wszystkie studentki tak wchodziły na egzamin.
Nie mogę się doczekać relacji Pani Kierowniczki!
Ps.
Tak, krytyk też człowiek, tylko że krytyk.
@Joanna Curelaru
Piszesz, Droga Joanno: „To co jest niedopuszczalne w Petersburgu ma wyraźny poklask w Paryżu i odwrotnie!” Bo ja wiem, może byś rozwinęła tę myśl? O Rosji trochę wiem, ale o Paryż, to spytaj Piotra Kamińskiego albo Panią Kierowniczkę.
„Niepoprawne politycznie opery”? Właściwie to prawie wszystkie z przeszłości. Bo chociaż się kłócę z panem Piotrem o prawo do itd., to jednak do pewnej granicy eksperymentu twórczego. Jako człowiek, powiedzmy, dojrzały, przywiązałem się do takich banalnych relacji, że to raczej Don Jose rżnie sztyletem Carmen, a nie odwrotnie. Tym niemniej, jak to powiedział pewien pan ze znamieniem: process poszoł!..
Pozdrawiam najcieplej,
Ank
@Bobik
Dziękuję za instrukcję kursywowania (bez rymów?), będę studiował, to musi potrwać. Swoją drogą, sprawa musi być niełatwa, bo nie widzę, żeby ktoś to robił.
Tępym jest, a wytłuszczenie jak? W blogu nie mam dostępu do tego typu szykan, a ctrl+I, B, U nie działa. Pani Kierowniczka to robi, ale pewnie zna jakieś czary. Po przeklejeniu z Dokumentu też wszystko się robi na jedno kopyto.
A przeciem nie całkiem tuman, bo komponuję sobie (a Muzom) na komputerze symfonie, trzyminutowe. Oper jeszcze nie, bo się boję Piotra.
@ścichapęk
Dobre, niech będzie chińską Józią. Krzysztof Penderecki jest zafascynowany Chinami, ale Pani Elżbieta (Wiki: „polska działaczka kulturalna” – to brzmi!) chyba Józi nie sprowadzi na Festiwal, musimy sobie sami radzić.
I i II Koncert z Zimermanem i Ozawą też nie? Jerzy Maksymiuk opowiadał raz z werwą, jak to on, o swojej miłości do Rachmaninowa.
Ale dziś w tym „Strasznym worze” będzie podobno śpiewał Tomasz Konieczny!
Dorobiłem sobie z tymi rymami. Teraz nawet jak wiem, że mówię prozą, to nie pozwalają mi się nią odezwać. 🙄
Trudno, mus to mus. 😎
Nawet wżdy narodowie postronni poznali,
że i trzeba wziąć w karby, iżby mieć italik,
ale w te same karby Tristan czy Izolda
muszą b upakować, by otrzymać bolda.
@Ścichapęk
Druhu miły, pardon, przeoczyłem ostatni Twój wpis, i to o Józi – niewybaczalne! Józię z DG mam jedną, właśnie tę dzisiejszą „Fantazję”, co to z kolegą pijanistą koncertowym słuchaliśmy aż do wyczerpania trunku. Więcej z nim nie gadam!
Wiele innych znam z Mezzo i mam na video, m.in. z Verbier, bo przecież Wielka i Nieobliczalna Martha wie, co dobre, i co potwierdziła chociażby w wyborze piano i forte partnerów. Przeurocza jest w Sonatach Brahmsa z Kavakosem, bo Józię trzeba odbierać, że tak powiem, w całokształcie.
A tym wszystkim sceptykom, to Józia jeszcze pokaże! Ale się będą mieć z pyszna! Nie wiem jak Ty, ale choćby przyszli na kolanach, to ja się im dam przeprosić!
@ścichapęk
Tfu, ma być: NIE DAM SI Ę PRZEPROSIĆ!
Ale niech próbują, trzeba dać szansę ludziom.
@Urszula
To jeszcze w Tomaszu Koniecznym nadzieja, że widzowie wyjdą zdrowi na dwór/na pole – do wyboru.
Anku, zgoda. Chociaż ja nie byłbym chyba tak zatwardziały, coby się aż nie dać przeprosić… A sceptycyzm wobec Y.W. w pewnych wypadkach (zrozumieć to wybaczyć) bierze się pewnie stąd, że słucha się jej w niedostatecznych dawkach, a niekiedy może nawet z niewłaściwym nastawieniem – dobrze je oddaje choćby słówko „cyborg”, jakie tu wcześniej padło, a które akurat do Yuji nie pasuje kompletnie. A przywołana pani Elżbieta Penderecka zapewne – wierzę w to głęboko – chętnie zaprosiłaby i Yuję Wang, i innych znakomitych pianistów ze świata, którzy u nas jeszcze nie grali; sądzę, że w takich wypadkach chodzi zdecydowanie bardziej o dopięcie budżetu, niż o jakieś osobiste sympatie czy antypatie. Pamiętam anonsowane w sieci, jakże obiecujące programy festiwali pianistycznych przez nią organizowanych, które nie doszły do skutku lub zostały drastycznie okrojone wyłącznie z finansowych powodów – w ostatnich latach również przy innych okazjach poznaliśmy to aż nazbyt dobrze, niestety.
Co zaś do meritumu, czyli wpisu PK, dołożę może pewien detal: otóż owych Barrière’ów, od których rzeczony krytyk mógł był zaczerpnąć swe „prawdziwe” nazwisko, znalazłoby się nawet więcej – począwszy od Jeana-Baptiste’y Barrière’a, słynnego wirtuoza i kompozytora późnego baroku (zmarł w Paryżu, ledwo przekroczywszy czterdziestkę), ojca-założyciela francuskiej szkoły wiolonczelowej. Piękną płytę (dla PanClassics), od której zaczęła się moja z tym kompozytorem znajomość, poświęcił mu niegdyś Ivan Monighetti; są też i inne nagrania, m.in. Szwajcara Jonasa Itena dla Sony’ego.
A w naszych czasach działa również kompozytor (i do tego jeszcze artysta multimedialny, a przy tym człowiek ogólnie świetnie wykształcony) o tym samym imieniu i nazwisku – młodszy od przywołanej przez PK Françoise o kilkanaście lat (choć nie wiem, czy z nią spokrewniony). Tego Barrière’a znam z kolei głównie ze współpracy z Peterem Greenawayem (w roli kompozytora) oraz Kaiją Saariaho (tu wystąpił – jak się łatwo domyślić – jedynie w roli artysty multimedialnego).
Zatem, przyznajmy, w muzycznym świecie zacne i rozpoznawalne to nazwisko…
kursywa dlaczego się nie kursywi?
bobik
Haha! To po wysłaniu
No, ślicznie. 😀 A teraz, Anku, zmieniając i na b, zrób z postnego piątku Tłusty Czwartek. 😈
O, spóźniłem się z zadaniem, ale za to jakąż mam pedagogiczną satysfakcję. 😆
bobik
No pochwalże człowieka</i.
Pies człeka chwali z założenia
i zawsze to otwarcie powie,
bo któż jest dawcą pasztetówki,
jeśli nie On, nasz Sponsor – Człowiek? 😀
bobik
służę, Czarodzieju
Nieśmiałą taką mam nadzieję,
żem dziś robotę dobrą zrobił,
a gdyby jeszcze co do czego,
polecam się na przyszłość.
Bobik 🙂
Brawo! Bobikowi za pedagogikę, i to wierszem, Ankowi za pojętność 🙂
Wróciłam ze Strasznego dworu. Nawet nie będę robić osobnego wpisu, bo wszystko było tak po bożemu („na kolanach”, jak ponoć wyraziła się sama Janda, zresztą uczciwie stwierdziła, że otrzymała takie zamówienie), że aż nie ma o czym pisać. Tyle że akcja działa się po Powstaniu Styczniowym, więc było szaro-czarno a la Grottger, w strojach i w dekoracjach (w końcu zima – co zresztą wiązało się z groteskowymi efektami, jak donośne syczenie maszyny do dymków); wyłom robiła tylko fioletowa Cześnikowa (Małgorzata Walewska), kontuszowy Miecznik (Stanisław Kuflyuk), groteskowy Damazy (Karol Bochański), a na koniec mazur w kolorach – jak się wyraził kolega – papuzich, na happy end.
Dobre były dziewczyny (Agnieszka Adamczak – Hanna, Elżbieta Wróblewska – Jadwiga), bardziej rozczarowujący kawalerowie (Konieczny jakoś się w Moniuszce nie znalazł, Bartmiński śpiewał siłowo). Rozłaziło się, jak to na premierze. Ale może się jeszcze uleży. W każdym razie udziwnień ani śladu i nie ma się na co wyzłośliwiać, może na to, że trochę nudno… No i że bardzo nabożnie, bo tylko w II akcie u Miecznika nie było jakiegoś księdza 😈 Wręcz rozpoczyna się od mszy. Znak czasu czy jak?
@bobik
Z kursywą bądź bez italika
Chwalę ja Bobika!
Jeszcze pytanie o Rachmaninowa – dopiero je, Anku, zauważyłem. Tę akurat płytę Zimermana ma kolega i od zawsze sobie obiecuję, że w końcu kiedyś pożyczę i się zapoznam. Czy rzeczywiście do tego dojdzie, nie mam jednak pewności, bo z pięciu dzieł w koncertowym gatunku stosunkowo najlepiej (obok nienumerowanej Rapsodii) znoszę Trójkę, a tej kreacji artysta nam na razie poskąpił.
W wypadku K.Z. zawsze wszakże mogę się pocieszyć choćby op. 4 Brahmsa, a w porywach nawet op. 27 Weberna. I Ravelem (który z kompozytorów na R jest mi, nie kryję, zdecydowanie bliższy). A jeśli idzie o partnerstwo pianisty z Ozawą prowadzącym Bostończyków, skromnie poprzestanę na – znacznie dawniejszym – Liszcie.
W sprawie kursywy (czy jak kto woli – italiki): jeszcze mi tutaj nigdy nie wyszła, chyba że bokiem – nawet jak sie raz wziełem na sposób i przeniesłem gotowca z już zaznaczonemi pochyłościami, to sie samo sprostowało (!!!???).
Naiwnie sądziłem, że do wykursywienia winien wystarczyć kursor, a tu się okazuje, że już raczej kurs…
Zeitgeist bywa, panie bracie,
perwersyjnych pełen żądz:
nie masz niewiast w naszej chacie,
ale semper jest w niej ksiądz. 😯
Gospodyni
Czy Pani Kierowniczka zjadła kolację? Bo jak mawiał Szwejk Jak jest msza, to nie ma zupy.
ścichapęk
Polecam dydaktykę Bobika, bo ja bym pewnie znowu poplątał.
Wcale tak bardzo nie namawiam do Rachmaninowa, lepiej Skriabina w wykonaniu przypadkowo trzeźwego jego zięcia.
Dobrej nocy, bo jutro pewnie znowu będzie huzia na Józię!
Ścichapęk
No właśnie, teraz wyszło tam, gdzie nie chciałem, czyli rzeczywiście pora spać!
Bobik,b>
Bobiku, masz prawo spać, bo dydaktyka wyczerpuje, ale na jutro proszę o protekcję dla mojego współwyznawcy Józi. Mądry człowiek nie może bezkursywnie cierpieć! Lepiej zacząć od prozy i sam się zdziwisz, że mówisz prozą.
Dobrej nocy
Pani Kierowniczko,
dziekuje za namiary.
Myslalam, ze bylà to recenzja nà podstawie oryginalu 🙂
Moze Ank zalozy wlasnego blogà?
Skoro sie Anku wykrecasz i odpowiadasz ogolnikiem- to ja tez!
Mam wrazenie, ze tworczosc w jakis sposob dotykajaca erotyki lub religii (czyli spraw najbardziej intymnych i waznych) jest postrzegana bardzo roznie w Rosji i wé Francji.
Naprawde trudno wytlumaczyc Francuzowi, ze obrzucenie ikony eksrementami podczas spektaklu moze byc widziane jako nie do konca correct. Rzecz ktora w Rosji wydaje sie oczywista…
Film francuskiego rezysera, gdzie jedna z glownych postaci jest biseksualista napotkal wielkie problemy w uzyskaniu zgody nà dystyrybucje w Rosji…
Piszesz Anku o Giergievie „Osetyniec tak jak Stalin” … tu nikt sie nie obruszyl, ani nie zdziwil… À ja mialam ochote odpowiedziec :
To tak jakby napisac o Schubercie: „Austriak tak jak Hitler ”
W dzisiejszej Polsce lufa humoru wycelowana jest na wschod- mozna wystrzelic zart wszelkiego kalibru… (gdzie sie podziala, Anku, Twoja przekora?)
Nie wiem czy udalo mi sie uzasadnic, ze kryteria poprawnosci politycznej sa rozne w zaleznosci od kraju…
À teraz prosze o przyklady tych niepoprawnych oper
P.S. Nie wyszlo jednak tak ogolnikowo…
Och, ile ja się w mym psim życiu dyskursywnie nacierpiałem… 🙄
Ale lekcji kursywienia dla Współjózia chyba nie mam co ekstra kombinować. Wszystko wyłożyłem w jednym krótkim szczeknięciu 16 października o 23.44 i obawiam się, że ani jaśniej, ani krócej bym już i tak nie potrafił. 😉
Tym, co by się im marzyło zrobić „Huzia na Józię”, mówimy nie!
Pobutka!
http://www.youtube.com/watch?v=7qv-W5NsekA
Wiersze Bobika na biezace tematy, czesto pisane pod muzyczny podklad, mogly by byc genialna podstawa do dobrego kabaretu. Az dziw ze nikt jeszcze nie probowal go do tego zaprząc…
ścichapęku
a nawet możecie dać odpór
Dzien dobry 😀
Piesek swietnie podsumowal wczorajszy spektakl 😉
Ja zmierzam na sniadanie (wczoraj zupy nie bylo, ale kanapki i owszem) i do pociagu! Na wszelki wypadek sugeruje zlotowiczom spotkanie w hallu przed koncertem 😉
Drogi Anku, pozwolisz, że sprecyzuję: nie przypominam sobie, byśmy się kiedykolwiek kłócili o prawo do, czy o granice eksperymentów twórczych. Ze mną kłócić się o to nie ma powodu, ani potrzeby – chyba, że ktoś zamierza granice takie postawić.
Mam nadzieję, że Kierowniczka się na mnie nie wkursywi za postępujące skursywienie blogu, ale dla sprawiedliwości teraz Ścichapęka też muszę pochwalić. 😆
Dziś w Dwójce „Agrippina” z Łazienek. Posłuchajcie, jaką mamy utalentowaną młodzież!
Posłuchajcie – oczywiście poza szczęściarzami, którzy dziś będą w NOSPR 🙂
Pozdrowienia z Katowic 😉
Z tak wspaniałym preceptorem jak Bobik (grazie!) to może się nawet kiedyś nauczę boldować i buźkować – och, jakież by to było uuubogacenie palety…
A odpór, lesiu miły, daję wyłącznie wrażym siłom, tych zaś na blogu – przyznasz chyba – jak na lekarstwo. Choć nie ukrywam, że w ostatnim z komentów bardziej może skupiłem się na formalnym eksperymencie (było to w końcu me pierwsze publiczne skursywienie), niż na sensie – co bez trudu wychwyciłeś.
Czy to wszystko rzeczywiście miało być kursywą? O kursywa…
Nie mogę znaleźć „Agrippiny” w programie. Na wieczór zapowiadają Schuberta.
Po prawdzie tylko grazie, Pani Kierowniczko, ale uczymy się na błędach…
Gorzej, że podobnie jak jan też nigdzie nie mogę odnaleźć owej anonsowanej przez Urszulę Agrypiny – z dwójkowej ramówki wynika bowiem, że dzisiaj w paśmie operowym idzie Fierrabras, a za tydzień Alcide Bortnianskiego. Ponieważ na wszelki wypadek sprawdziłem też Dwójkę telewizyjną (swoją drogą, może byłoby jednak naiwnością oczekiwać tam nadania długiego operowego spektaklu) –
wychodzi, że ten Handel to chyba jakiś utajniony…
@Piotr Kamiński
Drogi Piotrze, to weźmy już przykład tego przytoczonego przez Ciebie nieszczęsnego „zegarka”, bo na konkrecie może będzie mi łatwiej, ale powtarzam, że Czerniakowa nie widziałem, więc teoretyzuję, a w takich okolicznościach przyrody strony zwykle się rozchodzą w miłym poczuciu swojej racji. Jeśli odrzucasz, i zapewne słusznie, taki greps reżyserski, to znaczy, że stawiasz percepcyjną granicę dla takich gierek. Nie?
Piotrze, to może krakowskim targiem nazwiemy to szlabanem?
Z niezmienną atencją,
Ank
@Joanna Curelaru
Nie będzie kursywy, bo to pracochłonne i mylę się jeszcze, więc strach mnie bierze, że Bobik da mi po łapach!
Droga Joanno, bardzo mi się podoba, że bronisz swego, więc iżby Ci dowieść, że jestem ostatni, który by nastawał na cnoty Rosjan, to muszę dokonać częściowego coming out’u. To nie jest reklama, bo rzecz jest stara i dawno nie ma jej w księgarniach, a nazywa się toto „Lach i Moskal. Z dziejów stereotypu” (1990).
Ksiądz Tischner przywiózł raz Wałęsie encyklikę papieską i spytał później, jak mu się podobało, na co ten: no dobre, dobre, tylko żeby tak przyp… Więc ja – oczywiście toutes proportions gardées – nie chciałem przyp… – i teraz też nie – tylko w owych gorących czasach starałem się na zimno zbadać i opisać źródła powstawania idiosynkrazji, w tym mechanizmy, właśnie mechanizmy, językowe. I to z obydwu stron. Ha, żebyś ty, Joanno, wiedziała, co się wtedy zaczęło! I choć – no, pochwalę się – naukowo oceniono to wysoko, więc się nie skarżę, ale jednym brakowało „żeby przyp…”, inni uważali mnie za zaprzańca. Rosjanie też się obrazili.
A ile ja się naprosiłem moich rosyjskich przyjaciół, ileśmy bakałów wychylili, żeby mi opowiedzieli jakieś polish jokes – okazuje się, że prawie nie ma, więc musiałem sięgnąć m. in. do sprośności z czasów Katarzyny. Z tego też wyciągnąłem wnioski.
Bo te nasze wspólne dzieje toczyły się jakoś tak – miagko wyrażajas – niekompatybilnie, i z racji ostatnich wydarzeń pewnie nieprędko to się zmieni.
Potępiłem szczeniacki wygłup Pussy Riot, bo wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby coś takiego się zdarzyło na Jasnej Górze przed Obrazem czczonym ikonicznie również przez prawosławnych. Ale również protestowałem przeciwko wymiarowi kary. Bo jakkolwiek żaden system penitencjarny nie pieści, to – chyba nie zaprzeczysz – że rosyjski jest wyjątkowo niepieszczący, żeby już nie sięgać do nie tak znowu dalekiej przeszłości. I sympatyczna była mi dedykacja IV Symfonii Arvo Pärta, choć symfonia taka sobie – swego czasu mnie poraziły utwory Fratres (z Kremerem i Jarrettem) i Tabula Rasa (koniecznie musi być Kremer, Grindienko i preparujący Schnittke (tak) – nie słuchajcie w innych licznych wykonaniach).
Przyznaję, że postawienie obok siebie G. i S., choć to miała być taka sobie blogowa informacyjka, wypadło niefortunnie, więc mi odpaliłaś „Schubertem, Austrią i Hitlerem” – ech, kobieta to potrafi przywalić! He, He, a to przecież mnie tu uważają za fana Walerego Abisałowicza.
A zasadę poprawności politycznej to dobrze wyłożył niedawno pewien profesor w GW. Przy staraniu się o granty zachodnie muszą być w zespole zachowane parytety, czyli ma być gej, Arab i kobieta. W efekcie, zdarzają się uczeni, którzy na ochotnika deklarują się jako geje. I niech się nikt tutaj nie czepia, przykład nie mówi źle o składnikach parytetu, tylko o uczonych.
Pozwolisz, Joanno, że na tym zakończę, bo choć skracałem, to obawiam się, że zanudzimy blogowiczów. Ale to też jest muzyka dziejów, bo wierzę w taką, a o innej to już innym razem.
bobik
Bobiku, dałeś popalić! Doprowadziłeś do tego, że wszyscy teraz kurrrsywują, a nawet – fi donc! – Pani Kierowniczka. Teraz kursor patrzy na mnie podejrzliwie, pewnie boi się, że zrobię z nim to, no to, co powiedziała Pani Kierowniczka.
Na tym polega nieporozumienie : artystom wolno oczywiście eksperymentować bez żadnych ograniczeń i do głowy by mi nie przyszło komukolwiek czegokolwiek tu zabraniać.
Ale wyłącznie, kiedy to czynią na własną odpowiedzialność i na własnych dziełach. Gest Czerniakowa (jeden z tysiąca podobnych w przedstawieniach stu reżyserów – ale prosty, więc praktyczny jako przykład w tym kontekście) to nie eksperyment artystyczny, ale niczym nie uprawniona ingerencja w cudze dzieło, którego autor i tytuł figurują na afiszu.
Zachowując to nazwisko i ten tytuł, Czerniakow definiuje sam siebie jako wykonawcę, nie jako twórcę. Wolność wykonawcy kończy się zaś tam, gdzie zaczynają się prawa twórcy.
Stąd moje ponawiane w nieskończoność pytanie: w imię czego prawa reżysera wobec cudzego utworu miałyby być szersze, niż prawa dyrygenta wobec tego samego utworu.
Moim zdaniem (do odwołania – wystarczy mnie przekonać, że rozumuję błędnie), jeżeli Czerniakow, lub ktokolwiek inny, chce dysponować nieograniczonymi prawami do eksperymentu, winien zdefiniować siebie jako twórcę: „Dymitr Czerniakow : La Traviata, wg. opery Verdiego”. I wtedy cały problem natychmiast się rozwiewa.
Nie można żądać dla reżysera nieograniczonych praw twórcy – bez związanej z tym autorskiej odpowiedzialności. Albo – albo.
@Joanna Curelaru
Joanno, odpowiedziałem, ale utknęło w moderacji.
Już wydobyłam 🙂
Szanowna Pani Redaktor !
Czy słyszała Pani premierowe nagranie Kwintetu smyczkowego Krzysztofa Pendereckiego ?
Nie tylko nie na temat, ale nawet nie w aktualnym wątku (postaram się bodaj wpleść kursywy, by tym odkupić wtargnięcie 😉 ) —
— W Smoczogrodzie otwarto właśnie Centrum Kongresowe a w nim między innymi Salę Teatralną (na chwilę obecną najpojemniejszą w Krk – 600 miejsc) oraz Salę Audytoryjną po smoku czyli na 2000-2100 miejsc (sławetne dzieło prof. Chromego będzie mieć z nowym obiektem dobry kontakt wzrokowo-chuchowy 🙂 )
Koncerty inauguracyjne zostały odegrane z pełnym sukcesem; teraz powszedniość czyli z jednej strony wkroczenie „na obiekt” festiwali (Unsound, Conrad Festival) a z drugiej dni otwarte dziś i jutro.
Dla mnie to inwestycja poddomowa…
Dystyngowana pani zwiedzająca ICE w mojej grupie zapytała, czy aby ta sala wystarczy na Wagnera… 😀 Ja zastanawiam się, jak by się (będzie się) słuchało dajmy na to MM w finale dajmy na to MP w towarzystwie dwóch tysięcy melomanów, iwentowiczów, vipów, zaciekawionych nowym obiektem, fanów dopracowanej akustyki i „dostrajania sali do wydarzenia”, … – Ukochane KBF, operator obiektu, ma w nim swą gawrę 🙂
Dzieki, Bobik, za notatke instruktazowa w sprawie kursywy. Zaraz pojde cwiczyc u Bobika, zeby tutaj nie kruszyc.
A co do uwagi Liska, ze Bobik powinien byc w kabarecie, to pelna zgoda. Problem jednak polega na tym, ze Bobik przy licznych swych zaletach jest zyciowa oferma, jak to psy zazwyczaj. Bobele Szlimazl – tak to sie fachowo nazywa. Moglby kase ciac jakby mu kto zaproponowal. Zawsze to powtarzalem. Z takim talentem!
A nie stanal na jego drodze zycia zaden Wasowski, ktory by mu ladnie wiersze poprzerabial na piosenki. Bo ludziska wierszow sie bojom, a piosnke – prosze bardzo.
Piotr Kamiński
Przecież autorzy inscenizacji odpowiadają, bo ich oceniamy i, chociaż muzykę opery najczęściej znamy, to również poddajemy weryfikacji pracę orkiestry i dyrygenta. I każdy z tych składników niesie podmiotową i imienną odpowiedzialność, a nie autor dzieła. W dość powszechnym kodzie porozumienia melomanów mówimy np. o „Strasznym dworze” Krystyny Jandy. Stary Ingarden się tu kłania.
Pani Kierowniczka reżyserkę oszczędziła, ale pewnie się jej (reżyserce) dostanie, choćby tylko od troskliwej braci aktorsko-reżyserskiej. Ja nie oceniam, bo nie widziałem, wcześniej wyraziłem tylko duże zaskoczenie, że podjęła się tego wybitna, ale aktorka, bo owszem reżyseruje, ale całkiem co innego.
Starając się, o ile to możliwe, nie sugerować Waszymi opiniami, obejrzałem w końcu na video „Le Roi Roger” Warlikowskiego (właśnie: Warlikowskiego) i co? Oceniam właśnie reżysera, a przecież nie Szymanowskiego. I nie potrzebuję informacji że to według. Wdał się w bardzo popularny teraz postmodernistyczny bełkot, przy czym postmodernizmu nie używam jako deprecjonującego epitetu, bełkot – wiadomo. No i tyle. Pewnie, że szkoda Szymanowskiego, bo znowu miał pecha (Rattle tylko nagrał, nie koncertował?). A zatem znowu, tak jak chcesz, Warlikowski o d p o w i a d a za swój czyn, w tym wypadku przede mną. I ponosi straty, bo więcej t e g o spektaklu nie obejrzę, więc pewnie się nieszczęsny zamartwia jak diabli. Teraz Wy, recenzenci, wymyślcie inny wymiar kary. A ja, jak będę miał okazję, to może obejrzę następny spektakl Warlikowskiego , żeby się przekonać, czy to nie recydywa – pewnie odpowiesz, że tak – i kara za czyn popełniony w warunkach recydywy będzie bardziej dotkliwa. Więc w t y m wypadku, to ja wypowiem słowa, przed którymi się tak bronisz: dla t e g o W a r l i k o w s k i e g o granica, szlaban itp.
Za rozstrzelaniem nie głosuję, wystarczy chłosta, tak jak to drzewiej było – przed Kościołem Mariackim w Krakowie. A spory o to, jak daleko może się posunąć wystawca, to – jak sam najlepiej wiesz – toczyły się, toczą i będą się toczyć, ale chyba nie ma innego sposobu, jak tylko, Drogi Piotrze, sprawdzać to na praktyce i na wrażliwości odbiorców danego czasu, bo to się przecież zmienia.
Ogłaszam dzisiejszy dzień Dniem Bobika, a ponieważ już się powoli kończy, to Wieczór i Niedziela (tego jeszcze nie było) Bobika. Kto za – policzone, kto przeciw – nie widzę, reszty też nie widzę. Przegłosowano!
Ale wtedy mnie z wrodzonej skromności nie będzie wypadało się odzywać. 🙁
Popieram – godne to i sprawiedliwe!
Re p. Joanna C. 1:40 o Schubercie: “Austriak tak jak Hitler ”
Moj Ojciec mawial, ze najlepszy interes, jaki kiedykolwiek zrobila Austria, to, ze wymienila z Niemcami Hitlera na Beethovena. 😉
PS U nas w Toronto Ben Heppner, ktory zrezygnowal z kariery scenicznej i prowadzi z werwa kacik muzyczny i operowy w CBC, rozwodzil sie o nowo odkrytej operze Korngolda „Die tote Stadt”. Odkrytej, wskrzeszonej, czy odrestaurowanej?
Musiałem się wyrazić nie dość precyzyjnie, ponieważ miałem na myśli nie odpowiedzialność wykonawcy za kształt interpretacji, ale odpowiedzialność twórcy za kształt utworu. Odpowiedzialność twórczą za Straszny Dwór ponoszą, na wieki wieków, Stanisław Moniuszko i Jan Chęciński.
Potoczny, językowy skrót, który każe nam mówić o „mazurkach Rubinsteina” niczego tu nie zmienia.
Wykonawca zobowiązuje się wobec publiczności – milcząco, gdyż to rozumie się samo przez się – do wykonania tego utworu, którego autor i tytuł figurują na afiszu. Dyrygent, który prowadzi Straszny Dwór to milczące zobowiązanie wypełnia.
Dlaczego reżysera miałoby ono nie dotyczyć?
Między Traviatą Czerniakowa i Rogerem Warlikowskiego jest tylko różnica stopnia, teren subiektywnej dyskusji o tym, czy ładne-brzydkie, mądre-głupie, pomysłowe-banalne.
Czy moglibyśmy już do tego nie wracać?
Istota rzeczy jest bowiem w tym, że zarówno Czerniakow, jak Warlikowski, zrobili tutaj (i robią zazwyczaj) CO INNEGO, niż utwór wypisany na afiszu i wykonany przez cały zespół muzyczny. To NIE JEST Traviata i to NIE JEST Król Roger.
Oto jedyny „szlaban”, bardzo obiektywny: w obu tych przedstawieniach i w większości podobnych produkcji aż się roi od sprzeczności między tym, co słychać (słowa i muzyka) i tym, co widać. I to jest sedno sprawy.
Dlaczego, Anku, muzycy muszą grać i śpiewać to, co napisane, a reżyser może inscenizować i reżyserować coś innego?
Czy moglibyśmy, w dalszym ciągu dyskusji, skupić się wyłącznie na tej kwestii?
„Agrippinę” zapowiadała GW – jak zawsze wiarygodna … Wybaczcie!
Re: Pietrek
To Heppner jest ignorantem i tyle. Oczywiście należy sięgnąć do leksykonu Piotra Kamińskiego albo on sam zabierze głos. A ja o tyle dziękuję, że dzięki Tobie odkryłem brak, bo pamiętam, że mam nagranie, sięgnąłem na półkę i… i nic, nie ma i w ogóle gdzieś wcięło Korngolda. Każdy wie, jak to człowieka wkursywia!
Kto wie, gdzie ja to mam?
Płytomani i Płytomanki, jak układacie płyty? Karol Radziwonowicz mówił, że układa wytwórniami.
Urszula
Sabała jak przy pięknej pogodzie szedł w góry i wkładał ciepłą gunię, to mówił: wierz w Boga, ale mu nie wierz. Ale wyszło porównanie! Ja już się wiele razy naciąłem przy tym programie tygodniowym, dlatego najpewniejsza ramówka na stronie Dwójki.
a capella
Świetna prezentacja, zwiedzałeś? Ale za to mamy – chyba współziomku? – Haaalę i Filharmonię z łaski biskupiej. Dla nieszczęsnych niekrakusów: budynek Filharmonii jest własnością Kurii. No, miarkujcie se, bajoki!
Do Haaali zapraszałem Panią Kierowniczkę na mordobicie Adamka ze Szpilką (chyba dzisiaj?), ale dostałem kosza, La donna e mobile… Może wybrała Gołotę? To w takim razie doniosę, że to był idol Wisławy Szymborskiej.
Re Ank Moze Heppner jest ignorantem, moze nie, a moze to ja sie zle wyrazilem. To co mowil, to o naglym wzroscie zainteresowania Die tote Stadt – za wystawienie wziely sie dwie opery – nie pamietam jakie.
Jesli idzie o ustawienie plyt na polkach, to ja generalnie ide kompozytorami. W przypadku skladanek (Roztropowicz, Britten Schubert/Schumann/Debussy) plyta stoi pod Debussy; chyba, ze zostala kupiona tylko dla jednego utworu np Arpeggione, wtedy stoi pod Schubert. Nie mam tylu plyt co Gostek, ale i tak trace kontrole nad tym co stoi na polce, a nie daj Boze jak goscie cos przestawia – nie do odnalezienia.
Może Anku ta dwójkowa ramówka i wiarygodna, ale przy tym jednak wciąż zadziwiająco dziurawa. Zawartość niektórych audycji (choćby wspominanej przeze mnie wcześniej Dużej czarnej) zaczęto regularnie podawać dopiero od niedawna – lepiej późno niż wcale. Inne wszakże od zawsze, rzec można tradycyjnie, nie przynoszą żadnych szczegółów; przynajmniej w wypadku audycji autorskich nadawanych w cyklu tygodniowym lub rzadziej trudno to zrozumieć. Ten brak przeszkadza mi może najbardziej w Płytomanii, ale i takiemu np. Chopinowi osobistemu też przydałaby się choćby najskromniejsza informacja o programie. Rozumiem, że to utrudnia życie prowadzącym, rozumiem też wszelkie problemy z tym związane, ale pożytek słuchaczy byłby chyba dostatecznym uzasadnieniem owego wysiłku. Gdyby nawet w pewnych sytuacjach szczegóły audycji zostały ostatecznie ustalone na krótko przed emisją (np. wobec nagłej zmiany programu), to uważam, że powinny się wtedy niezwłocznie znaleźć na stronie ramówki – przecież dzisiejsza technika chyba nie stoi temu na przeszkodzie…
A tego idola noblistki nie brałbym aż tak poważnie – było to bardziej na zasadzie: Muzo, nie być bokserem to jest nie być wcale…
Sądziłem, że to oczywiste.
Pobutka.
Dzień dobry 🙂
Tu rozkręciła się rozmowa, że ho ho, a w Katowicach również życie towarzyskie kwitło – do drugiej w nocy. Wybaczcie więc, ale wpis zrobię już w domu – zbieram się do podróży powrotnej 🙂
Odpowiem tylko Krzysztofowi Korzeniowi, że nie słyszałam owego Kwintetu, był wykonany na Festiwalu Pendereckiego, a ja na nim w ogóle nie mogłam być.
A Die tote Stadt mam na półce i jakoś nigdy mi się nie chciało przesłuchać w całości, choć muzyka Korngolda nie jest trudna w słuchaniu. Ale ja w ogóle nie mam cierpliwości do długofalowego słuchania w domu. Opery na płytach to wynalazek nie dla mnie.
Ben Hepner oczywiscie ignorantem nie jest a za „Umarłe miasto” biorą się teraz różne opery. Ostatnio było wystawiane bodajże w Dallas, ale zapowiada je także La Monnaie w kooprodukcji z …. TWON. Są dwa nagrania na DVD – z 2001 , Strasburg (Torsten Kerl i Angela Denoke) oraz nowsze, z 2010, Finnish Opera (Klaus Florian Vogt i Camilla Nylund). Starsze jest dużo lepsze wokalnie. Duet zaś nagrał z Julią Kleiter Jonas Kaufmann, na swojej płycie operetkowej. Można też znaleźć na CD inne opery Korngolda „Violante” pod Markiem Janowskim, (Eva Marton i Siegfried Jerusalem), „Das Wunder der Heliane” (Tomowa-Sintow, w epizodach Gedda i Pape) i jeszcze „Der Ring des Polykrates” (Wottrich).
Pani Redaktor !
Kwintet Śląskich Kameralistów, w którym gram na kontrabasie właśnie wydał płytę z Kwintetami smyczkowymi Pendereckiego oraz Dworzaka ! Czy mógłbym prosić o jej zrecenzowanie ? Bardzo chętnie wyślę płytę pocztą.
A kto z bywalców „dywanu” był wczoraj na „Weselu Figara” z Met (nowa produkcja)? W nawiązaniu do poprzedniego wpisu Pani Kierowniczki o dwóch obozach operowych i problemie wiernej/niewiernej reżyserii to wczorajsze „Wesele” było moim zdaniem pokazowym przykładem że mozna… zrobic po bożemu i nie bożemu jednocześnie (akcja przeniesiona w lata 30-te XX wieku), bez koronek, ale jednak kostiumowo, bardzo uważna reżyseria, pełnokrwiste postaci nie zawsze oczywiście naszkicowane, bardzo dopracowane w kazdym gestie, a swobodne. Nic nie przeszkadza spiewac, a jednocześnie dodają mase drobnych psychologicznych niuansów do interpretacji np. w finale hrabina rozumie, ze po prostu bezwarunkowo kocha tego łajdaka hrabiego i nie ma w niej nic z triumfalizmu…. No i jak zabawnie, wesoło, w dobrym guście i ze smakiem. Miły wieczór!
Nie widziałem tego Wesela, wierzę, że bardzo ładne przedstawienie, ale przeniesienie akcji w lata 30. (post Downton Abbey?) stwarza ten sam problem, co w przepięknym na oko spektaklu McVicara z Covent Garden, który dzieje się w czasach Dickensa.
W tym kontekście historycznym – rozmowy w I akcie o „diritto feudale”, czyli prawie pierwszej nocy, nie mają sensu. Chyba, że realizatorzy zmienili tekst.
I to są właśnie owe sprzeczności.
Wątpliwy jest też akt III, gdzie Hrabia używa swojej władzy sądowniczej, której już nie ma w wieku XIX ani XX, no, ale tu ostatecznie można wykręcić, że ma sędziego w kieszeni…
Zgoda, to był podstawowy i bodaj jedyny – acz przeciez istotny dla całej intrygi – motyw nie pasujacy do interpretacji rezysera, choć o dziwo az tak to nie raziło, jakos przyjęłam ze to „prawo pierwszej nocy” jest tu traktowane jako „chętka hrabiego”, a nie prawo zwyczajowe i stanowione. Aż sama mnie to zaskoczyło
@Scichapęk
Święte słowa! Dwójko, słuchaj i ucz się, bo nigdy nie jest za późno na naukę. A jako kombatant niegdysiejszych walk o pokój, czyli o miejsce w eterze (tfu, tfu, oby się to nie powtórzyło!) mam chyba prawo dbać o dobre prowadzenie się Starszej Pani.
Najlepsze są odsyłacze do danej audycji, a tam często wyczerpująca informacja: autor audycji taki a taki i tyle! I może byś, Dwójko, trochę posprzątała w swojej internetowej chałupie, bo chyba już, tak jak ja z płytami, nie bardzo wiesz, gdzie co masz!
@Bobik
Wściekle serdeczne życzenia z okazji Dnia Bobika, pomyślności!
Gratulantki i Gratulanci, zważcie, że Bobik, chocia natura poetycka, ale kwiatów nie jada, dlatego doradzałbym przelewanie gorących uczuć w postaci przelewu.
@Krzysztof Korzeń
Panie Krzysztofie, pardon, że wchodzę nie w swoje, ale melomańsko sądzę, że trzeba grać, grać, grać, a recenzent się znajdzie. Sam chętnie posłucham Kwintetu Krzysztofa Pendereckiego, bo nie słyszałem (pierwsze nagranie?), ale Autor tak często recyklinguje, że już się pogubiłem.
Kto wie, ile Krzysztof Penderecki skomponował symfonii? Oczywiście oprócz Dziewiątej, której nie będzie.
Z najlepszymi życzeniami,
Ank
@Urszula
Dziękuję za informacje, to ja już nie będę szukał. Ale Kwartety, to bym sobie jeszcze posłuchał. Nie wiesz, Droga Urszulo, gdzie ja to wcisnąłem? Przecież Korngolda, to chyba mi nikt nie wyprowadził?
Dzis od rana jestem w wyjatkowo pogodnym i zgodnym nastroju 😀
Re ścichapęk 19 października o godz. 1:57 „Ten brak [informacji] przeszkadza mi może najbardziej w Płytomanii, ale i takiemu np. Chopinowi osobistemu też przydałaby się choćby najskromniejsza informacja o programie.”
WLASNIE!
Dorota Szwarcman
19 października o godz. 8:57 „Opery na płytach to wynalazek nie dla mnie.”
Zgoda, choc w moim przypadku to bardziej odnosi sie do oper napisanych po polowie XIX w.
Ścichapęk
Moi znajomkowie podarowali śp. Wisławie Szymborskiej Gołotę naturalnej wielkości. Stało to w przedpokoju, dopóki sekretarz nie zaczął wynajmować Szymborską na empikowskie gadgety, więc może już nie ma. Katarzyna Kolenda zaaranżowała nawet swego rodzaju telemost (podobnie z Woody Allenem, z Ellą Fitzgerald się nie dało), Andrzej Gołota (na wszelki wypadek wolę z szaconkiem, bo sie może skończyć źle) powiedział, że czytał i że owszem, owszem.
@Ank
Gramy, gramy i gramy… 😉 Jednak muzyka kameralna w tym kraju nie jest ulubioną ze sztuk… a Penderecki, wbrew pozorom, wyjątkowo mocno uczęszczanym przez melomanów kompozytorem… Zresztą bardzo niesłusznie, bo od blisko trzydziestu już lat, po okresie młodzieńczej awangardy jego muzyka jest wspaniała !!! Niestety melomanom kojarzy się wyłącznie z „Trenem Ofiarom Hiroszimy”… Na usprawiedliwienie dodam, że mój zespół kojarzy się z zupełnie innym repertuarem, a płyta ukazała się w malutkim nakładzie 400 egzemplarzy w do tego niezbyt „pasującej” wszystkim wytwórni Acte Préalable… Stąd moja prośba do Pani Redaktor ! Z której wypowiedzi wywnioskowałem, że nie wie o ukazaniu się premierowego nagrania Kwintetu smyczkowego „Kartki z nienapisanego dziennika”, a jedynie o prawykonaniu… Kto inny prawykonywał, a kto inny nagrał 🙂 Pozdrawiam !
O, przepraszam, to to teraz jest kwintet? 😯
Bo wedle mojej pamięci był to kwartet…
Zapewne kolejny recykling 😉
I ten bukiet od A.G. na pogrzebie – ładny gest. Znam owe historie może nie z tak bliska jak Ty, Anku, bom nie krakus, ale wypierać się fanatycznego uwielbienia* nawet nie próbuję.
* Mam na myśli boks, oczywiście…
Anku, a kota pytałeś? Skoro jest melomanem i wybitnym sopranem, to może chciał spróbować, czy mu partia Marietty odpowiada i odłożył w niewiadome miejsce?
Albo już stwierdził , że i owszem a teraz uczy się w ukryciu? W takim wypadku należy poprosić o potwierdzenie sąsiadów, zwłaszcza tych, którzy są w domu kiedy wychodzisz.
@Urszula
Moluś patrzy niewinnie, no i czy te oczy mogą kłamać? On ma bardzo wyrafinowane gusta, szczególnie gastronomicznie, stąd to zamiłowanie do Rossiniego. Korngold jest dla niego zbyt filmowy.
@ Urszula (9.02)
Tych nagrań Zamarłego miasta na DVD mamy do wyboru nawet więcej, bo co najmniej cztery: poza wymienionymi to jeszcze berlińska inscenizacja Goetza Friedricha pod dyrekcją Hollreisera (1983) oraz znacznie nowsza wersja, dyrygowana przez Eliahu Inbala (Dynamic, 2009).
Co zresztą niekoniecznie musi wpływać na zmianę podanej rekomendacji (czyli nagrania pod batutą Lathama-Koeniga sprzed 13 lat).
A Violanty na DVD nie ma, o ile się nie mylę, wcale…
Czy ten Moluś to bardziej książkowy, czy płytowy?
Wrzuciłam nowy wpis o wczorajszym wydarzeniu, ale jeśli chcecie tu dalej gwarzyć, proszę bardzo 🙂
@Pani Kierowniczka
Bo ktoś powiedział (kto?), że Krzysztof Penderecki tworzy muzykę współczesną dla tych, którzy nie lubią muzyki współczesnej.
ścichapęk
To jest Bemol, dla przyjaciół Moluś.
Moluś i Feluś w jednym stali domu,
obydwaj mieli oczęta niewinne,
aliści Moluś cichcem, po kryjomu,
trenował arie i piosenki inne.
Ciągle nad jakimś górnym c się biedził,
wciąż meandrował po koloraturach,
nisko, wysoko, w molach oraz w durach,
forte i piano, aż bledli sąsiedzi.
Kiedy Personel pilnie ćwiczył bolda,
Moluś, miast łazić po płotach lub drzewach,
kradł jakąś płytę, na przykład Korngolda,
i unisono z kimś po kątach śpiewał.
Znosił to Feluś, wreszcie się wkursywił
i do Molusia skomli: odpuść nieco,
już od tych arii wszyscy ledwo żywi,
weź połap myszy, czy poleż na piecu.
A Moluś na to: jeśliś Kotem, żyj z polotem!
Cóż było robić, Feluś ani szczeknął,
włożył słuchawki i posłuchał techno.
Nazajutrz Moluś jeszcze rozespany,
a tu walenie słychać w tarabany,
czmychnął z posłania, do Felusia pędzi,
a tam tabliczka: nie oddam ni piędzi,
ani guzika, skrawka ani-ani,
bo mam ochotę sobie tarabanić.
„Zmiłuj się, Feluś, nie bądź takim zbójem,
bo od tych dźwięków mózg mi się lasuje!“
A Feluś na to: wolnoć pieskiej braci za nadobne odpłacić!
Z tej to powiastki morał się pokaże:
dobre są arie, ale nie w nadmiarze. 😈
@Bobik
No, odetchnąłem, bo już się obawiałem, że Bobik leży przywalony bukietami i liścikami od pięknych dam i ledwo zipie, a tu widzę, że jest w świetnej formie. Czy mogę to dać Molusiowi i Felusiowi do percepcji, czyli do zjedzenia?
A proszę bardzo, niech konsumują na zdrowie. 🙂 Mogę z dobrego serca dorzucić jeszcze wszystkie liściki od dam, bo prawdę powiedziawszy (mam nadzieję, że damy nie słyszą) znacznie mniej z nich (tzn. z liścików, nie z dam) pożytku niż z pasztetówki, a od zapachu perfum notorycznie dostaję głowabólu.
Ledwie wczoraj wyrzekałem pod tym wpisem na pianistów kontraktowanych przez Deutsche Grammophon. A tu nagle – rzec by można, ścichapęk – taki as z rękawa: http://www.deutschegrammophon.com/en/gpp/index/grigory-sokolov-signing
„Zasadnicza treść duchowa, zawarta wewnątrz struktury dzieła, jest zatem czymś, co albo nie daje się analizować w ogóle, albo przynajmniej nie daje się analizować sposobami, jakimi zwykliśmy analizować tworzywo muzyczne i typy jego organizacji (dźwięki i ich układy), czyli sposobami, którymi analizujemy formę i elementy formopochodne” (Krzysztof Lipka /w:/ Filozofia muzyki. Studia, Kraków 2003, s. 161.
Re: Piotr Kamiński
Drogi Piotrze, powtarzam do znudzenia, że na poziomie potocznie rozumianego odbioru dzieła masz najoczywistszą rację i nie byłbym melomanem, gdybym przeczył. Ale im dalej w las, tym więcej schodów – spokój, nie chichotać, bo to jest las problemów i schody rozumowania.
Ty sobie rozstrzygnąłeś pierwszą część naszych rozważań, bo „rozumie się samo przez się”, ja taki pewny nie jestem, a bez tej pewności nie stąpnę na następny schodek.
Wyczuwam u Ciebie zniecierpliwienie, a i blogowicze pewnie też się irytują, więc może rzeczywiście na jakiś czas zawiesimy dysputę?
Jak zawsze z atencją,
Andrzej
Piotr Kamiński
Przepraszam Re: miało być na początku.
Ścichapęk
Bratnia dusza to wie, czym człowieka uradować. Swego czasu byłem w nastroju wisielczym,
Filharmonia się wtedy spaliła (to nie dlatego) i Sokołow grał zastępczo w… Nowej Hucie, a to dla Krakusów jest koniec cywilizacji. Poszedłem z najgorszymi zamiarami i… Wielki Grigorij uratował mi życie. Odtąd nie potrafię go słuchać czysto racjonalnie.
Jeszcze nie doczytałem, ale skąd się wziął w DG?
Och, ratujesz Anku honor krakusów, bo – wiem to z relacji Jakuba Puchalskiego – na ostatnim recitalu wielkiego pianisty w Waszym szacownym mieście na sali spokojnie zmieściłoby się jeszcze ze dwieście dusz… Przyznam, że po tej informacji rozdziawiłem gębę ze zdumienia, zwłaszcza że bilety były wtedy circa about trzykrotnie tańsze, niż na ten sam program w Filharmonii Narodowej za miesiąc. Wrrrrrr…
Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem: czy Twoim zdaniem zobowiązanie muzyka, iż wykona istotnie utwór zapowiedziany w programie (lub, wyjątkowo, w zapowiedzi wstępnej, jeżeli nastąpiła zmiana…) – NIE rozumie się samo przez się?
Zauważyłeś też, być może, że nigdy i nigdzie nie wszedłem na teren „zasadniczej treści duchowej” czegokolwiek. Bardzo starannie mówię wyłącznie o bardzo oczywistych, obiektywnych konkretach.
Jeżeli kiedykolwiek zapragniesz takiej dyskusji, jestem oczywiście do Twojej dyspozycji.
Jeszcze tylko dopowiem: skąd Sokołow w DG? Nie dysponuję rzecz jasna szczegółowymi danymi, lecz przypuszczam, że podpisano z nim po prostu stosowny kontrakt, a wcześniejsze nagraniowe zobowiązania artysty zapewne wygasły; bo gdyby było inaczej, dotychczasowy wydawca (Naive) z pewnością łatwo by nie odpuścił…
No, ścichapęku – rzeczywiście szok 😯
Pewnie ma dużo więcej zaległych nagrań, niech wydadzą szybko, zanim się rozmyśli…
Nawiasem mówiąc, co ja poradzę, że Yellow Label kojarzy mi się przede wszystkim z najgorszego sortu herbatą Liptona w szczurach 😈
Re: Piotr Kamiński
Wybacz, Drogi Piotrze, ale dla mnie nie jest to oczywiste, bo wykonanie jakiegokolwiek dzieła, a szczególnie muzycznego, jest i n t e r p r e t a c j ą. Jeżeli w tym punkcie się zgodzimy, to dalej tym bardziej. Znam prawie na pamięć, ale jeżeli po raz n-ty słucham Kwintetu Schuberta, to właśnie dlatego, że jestem ciekaw, jak go i n t e r p r e t u j e np. Belcea Q. I to właśnie interpretację opisujemy różnymi, najczęściej zaczerpniętymi z innych dziedzin, terminami albo wręcz metaforami. No bo dlaczego byś się zachwycał dawnymi wykonaniami, choćby Lemieszewem w dziesiejszej Płytomanii (świetne!)?
Co to jest Ścichapęku Lipton w szczurach? Ech, gdybyś Ty bracie znał czasy, kiedy w sklepie była tylko Herbata Gruzińska i ocet, jakikolwiek Lipton, nawet najbardziej zaszczurzony, to był myces!
Ja nie mam, PK, aż tak złych skojarzeń – może dlatego, że unikam szczurów. Wprawdzie i na herbacianym gruncie zupełnie nie czuję się koneserem, ale jednak tylko liściasta…
Co zaś do pianistów – miejmy nadzieję, że G.S. nie okaże się równie surowym sędzią własnego dorobku jak K.Z.
Moja (od/do)powiedź Ankowi – zapewne mało odkrywcza, niestety – najwyraźniej utknęła w moderacji.
Piotr Kamiński
Ech, nie te oczy, ma być: Jeżeli się NIE zgodzimy…
Ścichapęk</b/
Jasne, że tylko liściasta!
Bobik, nie patrz, to się zbolidowało bez mojej woli.
Mój koment z 23.46 widzę, ale wciąż z adnotacją (nb. kursywą), że czeka na moderację.
Jeśli zaś staram się, Anku, nie pamiętać czasów octu, podłych herbat i tym podobnych atrakcji przodującego ustroju, to tylko dla zachowania higieny psychicznej, bo metrykalnie bez trudu, helas, się załapuję…
Zwariuję, Scichapęku, miało być: cymes!
Tak właśnie zrozumiałem.
A z ostatniej Złotej setki mnie najbardziej przypadł do gustu inny tenor: Konstantin Pawłowicz Lisowski.
Co za głos, jak można było nie wykorzystać takiego talentu; zgroza po prostu…
@ścichapęk
Prawda? Obawiam się, że to Atłantow mógł zadbać o to, żeby go trzymać z dala od Wielkiego… Wpuścili go tam dopiero w latach 80., jego jedyne nagranie z Bolszom, to Borys Ermlera (1985), gdzie śpiewa Szujskiego. Przedtem nagrał tylko tę Noc majową (1971) i Trzewiczki Czajkowskiego (1974), oba z Fiedosiejewem, czyli w radio. Był solistą Filharmonii Moskiewskiej. Na tubie jest trochę innych rzeczy. Czy uwierzy Pan, że nie było go – przynajmniej do niedawna, bo nie mam ostatniego wydania – w Leksykonie śpiewaczym Kutscha-Riemensa?
Co do szczurów Liptona, tłumaczę się, że u mnie w firmie są darmowe i jak mi się moja prywatna herbatka akurat kończy, korzystam czasem z tego „cymesu” 😈
Nie wtrącałem się dotąd do rozmowy Piotrowo-Ankowej, bo zawszeć to miło przylądać się, jak mądrzejsi dyskutują, a samemu nie musieć. 😈 Ale teraz już muszę, bo trochę przestaję rozumieć. A sprawa zrobiła się dla mnie istotna dlatego, że dotknęła mojego własnego ogona, którego nie lubię nurzać w niejasnych wodach. 😉
Zawsze mi się wydawało, że jak np. ktoś gra Chopina i trzyma się litery, tzn. tych czarnych robaczków na drutach, ale gra smutniej lub weselej niż inni, to jest jego interpretacja. Jak zmienia tylko kilka robaczków tu i ówdzie, to się chyba mówi, że daje po sąsiadach. 😈 A jak dużo tych robaczków poukłada wprawdzie podobnie do Chopina, ale jednak wyraźnie po swojemu, to będzie się nazywało „wariacja na temat“, albo „na motywach“, albo jakoś tak. Tak samo np. „Pawła i Gawła“ można recytować, czyli interpretować na różne sposoby, ale jak mu kto choćby jedno słówko ujmie czy dopisze, to się zaraz ktoś czepi. Czepi się również, kiedy interpretator „to pies, to zając, między stoły, stołki“ wypowie powoli, apatycznie, z długimi przerwami, bo mu się słusznie będzie zdawało, że cały wic przez to przepada, a to jest naprawdę brzydkie kuku zrobione autorowi.
No i teraz pojawiają się pytania z mojej działki: a co się dzieje, kiedy ktoś tego „Pawła i Gawła“ bierze na warsztat dentystyczny i zachowując wprawdzie prozodię, pewne motywy, zarys ogólny, etc., wszystko przerabia jednakowoż na pieskie kopyto, ba, nawet tytuł zmienia na „Moluś i Feluś“, najwyraźniej robiąc sobie przy tym – pardonnez-moi – rzewne jaja? Jest-li to interpretacja, czy parodia albo zwariowany pastisz, który słusznie należałoby ukarać mianem zwariacji? A przede wszystkim: czy ja, wrzucając taką zwariację na Dywan powinienem zmienić nick na Aleksander Fredro? Albo upierać się, że mój szczeniacki wybryk to jest tenże samiutki, fredrowski Paweł i Gaweł, tylko w eksperymentalnej interpretacji? A jak ktoś wtedy nabierze przekonania, że ten Fredro to straszne głupoty pisał i nie wiedzieć czemu robi za klasyka? Niewinnemu człekowi tak opinię zszargać?
Jakoś po świńsku, nie po piesku bym się czuł, gdybym któremukolwiek autorowi taki numer wykonał, więc – bidny ale uczciwy – podpisuję się pod takimi wybrykami Pies Bobik, nie ukrywając zresztą ani przez moment, żem pomysły ukradł Fredrze czy innemu Mickiewiczowi (jeżeli to nie jest dla kogoś oczywistą oczywistością, zawsze chętnie dopiszę „na motywach“). To mi się widzi w porzo, a inne zachowanie, tzn. podszywanie się pod klasyka, nie tylko byłoby nie w porzo, ale też, nie ukrywajmy, mogłoby mnie poważnie ośmieszyć.
No i ostatnie pytanie: skoro ja mogę, to dlaczego jeden czy drugi reżyser nie mogą? Że więksi od szczeniaka to już w porzo być nie muszą, hę? 👿
Pani Kierooowniiiiczkooooo… Łotr mnie sekuje! 😥
Wypraszam sobie, żeby Łotr sekował mojego ulubionego Pieska 👿
Który, co więcej, ma rację…
No proszę, taki mały Bobik, a od razu wywąchał o co chodzi.
Ha! Coś tak czułem nosem, że Piotr nie będzie mnie nakłaniał do podpisywania się per Fredro, ale eksperymentowania i zwariacji nie zabroni. 😆
Takiemu Artyście wszystko wolno.
Zwariacja to jest termin wart dalszego wykorzystania.
Np. Król Roger Warlikowskiego jest zwariacją na temat Szymanowskiego. No boć przecież nie wariacją.
Bobik
Świetnie, dobrze by było pogadać sobie w szerszym gronie.
Uważam (ale co tam ja, dla teoretyków to jest pewnik), że każda ”konkretyzacja dzieła literackiego” (Ingarden) jest interpretacją: indywidualne czytanie (czyli też odtwórstwo), słuchanie, inscenizacja itp. I w końcu interpretujemy nawzajem swoje sądy, bo też posługujemy się wspaniałym, ale niedoskonałym narzędziem, jakim jest język i idiolektem, czyli indywidualnym językiem w języku.
W czystym stanie dzieło muzyczne istnieje tylko w jego pierworodnej formie, czyli w zapisie nutowym, a i to po to, by nie trzeba było preparować mózgu twórcy. Zawsze uważałem, że najlepiej jak kompozytor zagwiżdże i nagra. Wtedy pomijamy ten pośredni i bardzo przecież niedoskonały nośnik zamysłu autorskiego, jakim jest zapis nutowy, a nawet didaskalia. W szkołach muzycznych powinni uczyć gwizdania, bo ja się nie nauczyłem gwizdać na palcach i wciąż mi tego brakuje.
W przypadku dzieła muzyczno-scenicznego sprawa się komplikuje o tyle, że mamy do czynienia z dwoma i więcej (bo przecież sztuki plastyczne) gatunkami sztuki z ich osobliwościami. Ale zasada jest taka sama: dyrygent i orkiestra interpretują, reżyser, scenograf, krawiec i szewc to samo. Wszyscy oni nie „p o d s z y w a ją się”, lecz interpretują – szewcowi łatwiej, bo na kopycie. Panapiotrowy Lemieszew interpretuje Rimskiego-Korsakowa.
Problem, do jakiej g r a n i c y (pan Piotr bardzo się boi tego słowa) mogą się posunąć interpretatorzy, jest teoretycznie i na takim stopniu uogólnienia, moim zdaniem, nierozstrzygalny. Można to robić tylko na konkrecie. Oczywiście, łatwo powiedzieć: trzeba tak jak chciał autor. Ale to tak jak powiedzieć: czytaj tak jak chciał Tomasz Mann albo Paul Celan (no, niechże ktoś spróbuje!). Łódzki Straszny dwór pewnie się spodoba, bo jest po bożemu (była owacja na stojąco?). Jerzy Lisowski mówił, że przekład jest jak żona: jak ładny to niewierny, jak wierny to brzydki. A interpretacja jest też swego rodzaju przekładem jednego systemu znaków na inny. Interpretacja tak, powiedzmy, jeden do jednego, jest, moim zdaniem, w ogóle niemożliwa. Nawet sam kompozytor, dyrygując, też interpretuje siebie i, sami wiecie, często są to gorsze wykonania. Tylko jak wtedy zmienić afisz? Autor odpowiada za swoje dzieło, interpretator za interpretację. Niestety, to nie Szymanowski, tylko Warlikowski idzie do kasy.
Czyżby się cały świat muzyczny i okołomuzyczny mylił, bo nie widziałem oper „według Rossiniego”. Chyba że powiemy: niech tam cały świat, a ja i tak mam rację! Sam w niektórych przypadkach stosuję tę zasadę i taki jeden z Akademii Krakowskiej nie wmówi mi, że Ziemia się kręci. Chyba przyznasz, Bobiku, że to bzdury! Ktoś to próbował udowodnić, obserwując jak się psy ustawiają do defekacji. Feluś interpretuje to inaczej.
„Feluś i Moluś” to dzieło Bobika, ale inteligentni odbiorcy, czyli Feluś i Moluś swoje wiedzą i – choć nie wiem, czy twórca go wyśpiewał – mogą to interpretować śpiewająco, szczekająco, maucząco.
Moim zdaniem w tej dyskusji zderza się tzw. rozumowanie zdroworozsądkowe (sam biję brawo!) z innym, czyli praktyczne z teoretycznym. I tu jest właśnie sęk, dlatego dla dobra sprawy, czyli blogu i muzyki, chciałem „cofnąć wszystkie sęki.” Lepiej niech gra muzyka!
Ps.
Która z muzykalnych dusz nauczy mnie gwizdać na palcach? W podzięce nauczę ją grać w cymbergaja i w zośkę, a nawet szczekać.
Po łódzkim Strasznym dworze była oczywiście owacja na stojąco. 😈
Co więcej, były oklaski po każdym podniesieniu kurtyny… 😯
No właśnie! I szczęśliwie, bo mój niezmiennie podziwiany adwersarz nie zdejmie z afisza Moniuszkę.
A to jeszcze lepiej, bo można by tylko podnosić kurtynę, reszta i tak nieważna.
„Niestety, to nie Szymanowski, tylko Warlikowski idzie do kasy”.
Ano właśnie! Może gdyby geniusze „reżyserii” typu wyżej wymienionego czy (z zagranicznego podwórka) choćby Calixta Bieito etc. musieli płacić z własnej kieszeni odpowiednio dolegliwe grzywny za „reżyserowane” przez siebie opery, a nie byli sowicie opłacani (zdecydowanie częściej nolens niż volens) przez podatników, rozwiązałoby to problem szybko i skutecznie. Takie rozwiązanie byłoby jednocześnie godne, sprawiedliwe i słuszne, a dla spektatorów wręcz zbawienne.
Jeśli ktoś miałby wątpliwości – zaznaczam, że powyższa uwaga dotyczy również innych rodzimych „reżyserów”.
@ścichapęk
Jasne! Ktoś wcześniej proponował, żeby to owi reżyserzy i pozostali oprawcy nam płacili.
Już sporządziłem listę moich dłużników i cieszę się, że godny żywot mnie czeka.
Ponieważ na wszystko, co pisze Ank, odpowiedziałem już wielokrotnie – acz, jak widzę, bezskutecznie (gdyż Ank nadal upiera się, w niepojęty dla mnie sposób i ze zgoła niepojętych przyczyn, przy mieszaniu „jak?” i „co?”) – dodam tylko dwie rzeczy :
1. Wg posiadanych przeze mnie, prywatnych i niepotwierdzonych informacji, reżyser w operze zarabia mniej więcej dziesięciokrotnie więcej niż w teatrze.
2. Peter Brook zrealizował trzy spektakle operowe, gdzie z właściwą sobie uczciwością przyznał się do adaptacji : „Tragédie de Carmen” wg Bizeta, „Impressions de Pelléas” wg Debussy’ego i, ostatnio, „Une flûte enchantée” wg Mozarta. Nie tylko korona mu z głowy nie spadła, ale we wszystkich tych przypadkach wykazał się – jak pisałem wyżej – znacznie większym szacunkiem wobec oryginałów, niż niektórzy jego koledzy i patronujące im teatry, gdzie gra się rzekomo owe oryginały.
Za przykładem Brooka poszedł też w Polsce Grzegorz Jarzyna dokonując adaptacji Don Giovanniego Mozarta w spektaklu „Giovanni” (TR, 2006).
Argument, wedle którego – z grubsza – rozwiązanie to nie ma sensu, ponieważ nigdzie się go na świecie nie praktykuje, słyszałem już kilka lat temu od zupełnie innego dyskutanta, ale przez te wszystkie lata jakoś nie nabrał on „mocy merytorycznej”. Nawet przeciwnie.
@ Ank 17:29
Im nas więcej, tym lepiej dla sprawy…
Nigdy nie ukrywam, że ja jestem przede wszystkim pies praktyczny. 🙂 Nie dlatego, iżbym teorii organicznie nie był w stanie zrozumieć (jak ktoś nie wierzy, mogę mu dać psłowo honoru), tylko dlatego, że np. teorie medyczne, które w praktyce szkodzą pacjentom, nie wydają mi się szczególnie godne polecenia. Również niepoparta praktyką teoria wyrobu pasztetówki mało do mnie przemawia. 🙁 Toteż u mnie praktyka zawsze górą. 😎
A w praktyce reżyserskiej pytanie o granice jest właściwie pytaniem o przypadki graniczne. Bo na obu końcach kija mniej więcej wiadomo, o co biega: jak realizacja operowa czy teatralna jest z grubsza zgodna z autorskim zamysłem i łapę autora da się w niej rozpoznać, to mamy do czynienia z interpretacją, a jak z nim ma bardzo niewiele wspólnego i nawet literę poważnie zmienia, to już jest odrębne dzieło i wypadałoby dać „na motywach” (nie jest prawdą, że tego się nie praktykuje, bo na własne ślepia coś takiego widywałem). Problem się czasem robi w okolicach środka kija, kiedy nie wiadomo, do którego końca bliżej, ale tu rzeczywiście dyskusja ma sens tylko na konkretach.
Konkretyzacja dzieła jest interpretacją, dopóki chodzi o to dzieło, które napisał autor (zostawmy na boku przekłady, bo tu chyba nawet Ingarden by przyznał, że to trochę inna rozmowa). Jak to jest nie to samo dzieło, to jest… no, to po prostu jest inne dzieło. 😆 I tu znowu chłopski rozum podpowiada, że autor pewnie by się przyznał do takiej sztuki, z której mu wyjęto trzy zdania, ale raczej już nie do takiej, z której mu wyriezano dwa akty. Czyli apiać, o przypadki graniczne można by się spierać, ale o te dwa akty (baseny, szpitale psychiatryczne, etc.) nie bardzo, zwłaszcza jak dotyczą autora, który już sam się bronić nie może, choć niektórzy „interpretatorzy” uważają, że właśnie takiemu można spokojnie włosy z brody wyrywać.
Nie przekonuje mnie też tzw. społeczny dowód słuszności, tzn. „to musi być słuszne, bo większość tak myśli/robi”. Nie będę udowadniał takiej oczywistości, że to jednak większość czasem się myli, ale za to spytam, dlaczego właściwie niedobrych praktyk nie można by próbować zmieniać? I o to chyba Piotr się chandryczy, żeby nie przyjmować pewnych brzydkich, a rozpowszechnionych obyczajów na zasadzie „no bo tak już jest, więc musi być dalej”, tylko chociaż o minimum przyzwoitości na tym przegiętym końcu kija się upominać. W praktyce, bo w tym wypadku z teorii wyonaconemu autorowi tyle, co mnie z pomyślanej, ale niewykonanej pasztetówki. 😉
O, łajznęło mi się nieco z Piotrem, ale to wyjdzie na jaw dopiero wtedy, jak mnie Kierowniczka wpuści. 🙂
Zazdrość przez Ciebie przemawia, Drogi Piotrze, zazdrość wobec gaży reżysera. Ja też już wszystko powiedziałem, więc jak wyżej. I liczę na poklask za zwięzłość wypowiedzi.
Mówisz, że „dziesięciokrotnie”? To nie mogłeś tego na początku powiedzieć? Wtedy bym nie napisał tego wszystkiego!
Piotr Kamiński
Odpowiedziałem niezwłocznie, reszta w rękach wmorderacji.
A teraz idę się moderować.
@ Piotr Kamiński
Dziękuję za cenne uzupełnienia i podpowiedzi co do Konstantina Lisowskiego – nie mogę się wprost nazachwycać tym głosem, a przy okazji jeszcze bardziej nie zadumać nad niesprawiedliwością losu…
W większości e-sklepów jedyna dostępna z nim płyta CD to Requiem Józefa Kozłowskiego (figurującego na okładce jako Osip Kozlovsky), pod dyrekcją Jesipowa – szczęściem ktoś wrzucił to również na tubę. Notabene tenor przekroczył już wtedy 55. rok życia…
Tak, powinni płacić, ale również ci, którzy z opery robią miłą ciepłą zupkę bez smaku i aromatu. Wtedy jest tak. Z opadnięciem kurtyny albo i przed zapłakana Aniela Dulska tyrpie małżonka: Felicjanie, jakie to romansowe i jakie patriotyczne, ale biegiem do szatni, bo zaraz szpera!
„Szpera” to jeszcze nie tak dawno w moim ukochanym mieście g. 23,00, kiedy to morderczo punktualnie zamykano bramy i trzeba było dzwonić do dozorczyni, która odpłatnie otwierała, bo tylko ona miała przywilej kluczowy. Tam, gdzie wtedy mieszkałem, w oknie na parterze czekała wtedy Balbina (imię zmienione), która prowadziła nielegalny wyszynk, gdzie zaopatrywała się Piwnica i pół wytwornego Krakowa. Po dokonanym zakupie Balbina w charakterze bonusu otwierała bramę. Wojna konkurencyjna między Balbiną i dozorczynią trwała aż do całkowitego wyeliminowania wroga – ach, co to był za pogrzeb! To właśnie wtedy i dokładnie w tym miejscu narodził się w Krakowie, czyli w Polsce, kapitalizm.
Józef, czyli Osip Kozłowski, bo był całkowicie zruszczonym Polakiem, jest autorem najsłynniejszej pieśni patriotycznej Grom pobiedy razrażajsa, która przez pewien czas, przed Boże caria chrani, pełniła rolę hymnu państwowego. Rosjanie nagrali Requiem, które później wykonywano na pogrzebie Stanisława Augusta. A u nas?
Jeśli powtarzam oczywistości, to pardon, bo nie widzę wpisu Piotra.
Ej, tam! Zruszczony czy nie – proszę nie oczekiwać, że będę go pisał z ruska, białoruska albo nie daj Bóg z inglisza.
I jeszcze taki drobiazg, Anku, z Twego komentu z 16:12 (wetnę się, choć po prawdzie było do Bobika): „Jerzy Lisowski mówił, że przekład jest jak żona: jak ładny to niewierny, jak wierny to brzydki”.
Och, nie on pierwszy przecie – ów sławny bon mot (przynajmniej w kanonicznej wersji, w której przekład porównuje się do kobiety w ogóle, niekoniecznie od razu żony) liczy już dobre kilkaset lat. Można się oczywiście spierać, czy pierwszy wypowiedział go (a nawet zapisał) Francuz Gilles Ménage (1613-1692), czy jednak przed nim zrobił to jakiś Anglik, którego imię – jakże niesprawiedliwie – nie dotrwało do naszych czasów… Wielu (jak widać raczej niesłusznie) przypisuje pierwszeństwo Wolterowi, a niektórzy – są tacy jeszcze po dziś dzień – nawet Jewgienijowi Jewtuszence (!); wiadomo przecież, że Rosjanie zawsze byli pierwsi… Owo powiedzenie cytował też zresztą (odwróciwszy je dla niepoznaki) G.B. Shaw.
Stawiam zresztą dulary przeciwko orzechom albo odwrotnie, że nasz wybitny skądinąd tłumacz – nb. nie przypuszczam, żeby krewniak tenora – nie był pierwszym autorem nawet tego wariantu z żoną (cokolwiek zresztą niesmacznego, przyznajmy).
@ścichapęk
@ścichapęk
Sorry, opublikowało się samo… A chodzi o to, że mam kilka romansów Czajkowskiego i Rachmaninowa w jego wykonaniu, mógłbym podrzucić, gdyby było jak. Może za pośrednictwem PK ?
@ ścichapęk 23:35
Jerzy Lisowski sam, z tego, co pamiętam, był dobrym i wiernym mężem Hanny Stankówny. Bardzo był sympatyczny, znałam go i lubiłam.
Szanowny Pani Piotrze, byłaby to dla mnie wielka radość. Pozostaję do dyspozycji…
A Hanna Stankówna jest od dziesięcioleci jedną z mych najulubieńszych aktorek, choć o jej małżeństwie z Jerzym Lisowskim dowiedziałem się chyba z małym poślizgiem.
@Bobik
Bobiku Miły, jak nie uznamy, że k a ż d e odtwórstwo (nie mówimy o przetwórstwie) jest interpretacją (konkretyzacją), a to n i e j e s t m ó j wymysł, to wspólnie do niczego nie dojdziemy, pasztetówkę zeżrą inni. Ingardenowska „Konkretyzacja dzieła” odnosi się do każdego dzieła, bo Ingarden teoretyzował również o muzyce i jest tutaj reprezentatywnym przykładem.
Wybrałem trudniejszą drogę do pasztetówki, no taki jestem. Tak, mówimy o przypadkach pogranicznych, ale miejsce s z l a b a n u to rzecz dyskusyjna i gadać można tylko o konkretach. Kto jak, gdzie i komu ma wyznaczyć ten szlaban, poza który ani kroku? Bo jak mi odpowiesz, że ma być tak, jak chce autor, to tylko oklaski i idziemy spać. Pisałem już komuś, że sam wolę jak to Don Jose rżnie sztyletem Carmen, a nie odwrotnie. Ale tu łatwo wyznaczyć warunek, że płeć ma być płcią. W tym wypadku jestem zacofany.
Kto broni „basenów, szpitali psychiatrycznych, etc.”? Bo nie ja.
Jasne, że są różne „według, na podstawie” itp., tylko że proszę porównać proporcje liczbowe. O promilach nie mówimy. I to jest ten „społeczny dowód słuszności”.
A teraz usiądź albo się połóż, bo powiem jeszcze większą herezję: autor nie ma prawa się bronić. Uzasadnienie tej, również nie mojej tezy, musiałoby być dłuższe.
Dlaczego ja, stary, jestem bliższy współczesności? Ech, szkoda, że Tadeusz Kantor już nie żyje! Szczerze zazdroszczę, że dla Was wszystko jest proste i rozumiem, że tak się łatwiej żyje.
I na koniec, ja też wolę słuchać muzyki niż teoretyzować, ale jak mnie pytają, to odpowiadam.
Ścichapęk
Ech, co za wyrafinowana ironia… Odpowiem, jak zaczniesz pamiętać swoje słowa, patrz wpis w aktualnym wątku. Nie mówiłem, że Lisowski pierwszy (czytać!) to powiedział. Do tej pory pół Polski wierzy, że Muzyka łagodzi obyczaje „powiedział” Waldorff.
Na litość Boską, niczego nie mówiłem o żonie Jerzego Lisowskiego.
To wszystko prawda, Anku, ale ponieważ jednak ktoś mógł odnieść (jakże mylne) wrażenie, że J.L. był pierwszy, więc tylko – na wszelki wypadek – uzupełniłem. Bez urazy.
A że inkryminowany bon mot bardziej do mnie przemawia w bardziej znanej, kobiecej, nie zaś małżeńskiej wersji, to już – wybacz Anku – kwestia smaku (bez odniesień do Z.H.).
Na koniec uczciwie wyznam, że istotnie zdarzyło mi się raz nie dość uważnie przeczytać Twój komentarz – bo gdybym to zrobił, wiedziałbym przecież już wcześniej, że Moluś to dla nieprzyjaciół Bemol. Widzisz więc, że jeśli nawet muzyka (z Józią na czele) nie wystarcza, na zwierzęta, choćby i dla złagodzenia obyczajów, zawsze można liczyć; ten blog (Pani Kierowniczka mam nadzieję przez grzeczność nie zaprzeczy) już tak ma.
@Bobik
By ominąć strefy szare, zasugerowałem bardzo proste kryterium: kryterium sprzeczności, to jest jawnego absurdu. Może to być bardzo proste: śpiewak śpiewa o szpadzie, wyjmuje spluwę. Może być znacznie szersze, a nie mniej oczywiste: jeżeli Kościelnicha nie zabiła dziecka, jak to wymyślił jeden z naszych geniuszy, to cała druga połowa Jenufy nie ma sensu.
A zawiłe subtelności, do których ucieka się Ank, nabrałyby „mocy merytorycznej”, gdyby ktoś z Dywanowiczów znalazł parę przypadków następującej natury:
Na afiszu napisano, że Sokołow zagra Appassionatę Ludwika van Beethovena. Sokołow wychodzi i gra własną, powiedzmy – politonalną przeróbkę Appasionaty, prawa w f-moll, lewa w fis-moll (etc). Publiczność wyje, bo nie przeczytała w programie artykułu wstępnego, gdzie Sokołow wyjaśnia, iż to jest jego interpretacja Appasionaty Beethovena, bo taka jego twórcza wolność i takie prawo do artystycznego eksperymentu, czego mu nikt nie może zabronić, co więcej zaś, Beethoven napewno chciał to tak napisać, ale mu w tamtych czasach tonalnego totalitaryzmu nie było wolno, więc on, Sokołow wyświadczył Beethovenowi przysługę, przybliżając jego muzykę współczesnej wrażliwości i że nie można w kółko grać tego samego.
W braku takich przykładów, pozostanie w mocy moje pytanie: dlaczego reżyserowi wolno byłoby robić z cudzym utworem rzeczy, których muzykom robić nie wolno.
Excusez-moi, ja tu tylko sprzątam (po sobie), ponieważ przestałem cokolwiek rozumieć.
Biję Ścichapękowi brawo za dowcipną konstatację, a ten się obrusza i wycofuje rakiem.
Odpowiadam, dlaczego Kozłowski jest Osipem i że był słynnym w Rosji twórcą prawie hymnu państwowego, a przede wszystkim Requiem na śmierć Stanisława Augusta, w Polsce chyba nieznanego – i czytam, że ”proszę nie oczekiwać, że będę go pisał z ruska, białoruska”. Niczego, niczego nie oczekuję oprócz Nietzschego.
Wykorzystując metaforę zastosowaną przez jednego z najwybitniejszych polskich tłumaczy zestawiam pojęcia interpretacji i przekładu – w odpowiedzi czytam, że żona, że Jewtuszenko i że – ha, ha, – Rosjanie zawsze pierwsi. Uśmiałem się był jak norka.
I jeszcze mi się wmawia ADHD.
I jeszcze do niezmiennie przeze mnie podziwianego pana Piotra: proszę nie wymawiać imienia Pana Boga nadaremno i to w tak niecnych celach! Oszczędź, Piotrze, choćby sacrum, czyli Grigorija Sokołowa.
A poza tym, nie da się racjonalnie porównać materię niewerbalną z werbalną lub poddającą się werbalizacji.
Panie Piotrze, Pani Kierowniczko – piękne dzięki!!!
Sokołowa wybrałem nie bez powodu : by uzmysłowić rozmówcy, jak dalece absurdalna jest sama myśl, by artysta tego wymiaru potraktował swoje obowiązki i swoją Publiczność tak, jak to zwykli czynić niektórzy reżyserowie.
Nie ma za co, ścichapęku! Więcej tego towaru nie mam, niestety…
A bo, Anku, niepotrzebnie polemizujesz w tych kwestiach, z którymi w gruncie rzeczy się zgadzasz z adwersarzami. 😆
Uważasz baseny, psychiatryki, czy spluwę zamiast szabli, za przegięcia? Uważasz, bo to napisałeś. Czyli przyznajesz, że jest jakaś – intuicyjnie wyczuwana – granica przyzwoitości wobec autora, której przekraczać nie należy. Czy Piotr zgadza się na pewien akceptowalny obszar eksperymentu artystycznego? Zgadza się, bo sam o tym pisał. W środku kija może być jakiś tam sporny teren (i z tym też się zgadzam), ale akurat ani Piotr, ani ja nie mówiliśmy o nim, tylko o ekstremach. I o złych praktykach, nie o teorii (też miałem egzamin z Ingardena, ale nie śni mi się po nocach 😉 )
No więc jeżeli się zgadzasz, że są przypadki, kiedy autor został ewidentnie sponiewierany, bez zaznaczenia, że to właściwie nie on winien, tylko reżyser i że taka praktyka nie jest fajna, to daj Piotrowi buzi, mnie pyska i na tym dyskusję możemy skończyć. 😀
A, przepraszam, przedtem jeszcze możemy spisać protokół rozbieżności w sprawie dowodu społecznego i promila. 😉 Bo tu się nie zgodzę za Chiny, że słuszność jakiegoś przekonania czy praktyki mierzy się liczbą tych, którzy są za i tak właśnie robią. Choćby 99,5% społeczeństwa była za praktyką kamienowania cudzołożnic albo ucinania łapy złodziejom mięsa ćwierci i praktykowała to, ja i tak będę twierdził, że to niesłuszne. 👿
Może i zdarzyło mi się Anku (w dwóch bodaj momentach) nie nadążyć za Twą rączą myślą, lecz jednak w znakomitej większości – co znacznie ważniejsze i tego się trzymajmy – nadanżam (niekoniecznie zawsze się zresztą zgadzając). Np. w posiadanej przeze mnie Małej encyklopedii muzyki PWN figuruje jedynie Józef Kozłowski (żadnego tam Osipa choćby w nawiasie); chyba nie ma zatem specjalnego powodu, by go u nas – cokolwiek nadgorliwie – osipować. Ale to przecie drobiazg… Zwłaszcza wobec jakże budującego faktu, że wiele Twych uwag i obserwacji (jak choćby owa szpera ze smakowitymi przyległościami) ubawiło mnie do łez, naprawdę!
@Bobik
Bobiku, jeśli powołuję się na wielkich (Ingarden już bardzo dawno mi się nie śni po nocach, są inni), to dlatego, że sam bym tego nie wymyślił.
To jeszcze z innej półki. Piotr Orawski o Glennie Gouldzie i wokół – krótkie, ale na blog za długie, dlatego daję odsyłacz.
http://wszystkoconajwazniejsze.pl/piotr-orawski-piekno-muzyki-6-bog-jest-tylko-jeden-ma-na-imie-glenn-gould/
A co do owego „społecznego dowodu” to mówiłem, że nie wierzę w teorie tego pana, któremu w Krakowie studenci obtłukują astrolabium na pomniku, ale to do tej pory, kiedy sam się przekonałem, że zelówki zdzierają się zawsze z jednej strony, a więc coś się tam musi kręcić pod nogami i to w jedną stronę.
Co do kamienowania cudzołożnic, to czy ja wiem… Zgodzę się warunkowo, bo nie chcę być taki kalifatowy. Uważam, że może by wystarczyła humanitarna chłosta – pod warunkiem, że się ją będzie stosować profilaktycznie.
Co do „buzi” i „pyska” – wsiegda gotow!
@ścichapęk
O Osipie to gadałem, bo swego czasu musiałem prześledzić dzieje Polaków w XIX w w Rosji
i różne meandry ich losów, więc trochę wiem. A Requiem powinno się wykonać u nas, choćby z okazji Stanisława Augusta, bo może było, ale nie wiem o tym. Są dwie wersje: z rogami naturalnymi i bez.
@Bobik
Zapomniałem, że ten „pan” był kanonikiem, więc zmień tam powyżej tytulaturę, bo mnie wygonią z miasta.
@ Ank 0:28
Całkowicie się zgadzam. Skoro już piszemy o nim: polski kompozytor, to za tym patriotycznym gestem winny iść stosowne czyny…
Zabawne, że Ank powołuje się na Goulda. Dokładnie tego samego przykładu użył, kilka lat temu inny, krakowski polemista.
Powtórzę zatem, co powiedziałem wtedy. Gould robił różne dziwne rzeczy z niektórymi, granymi przez siebie dziełami (nazywał to „testowaniem odporności materiału”), jednego wszakże nie robił: nie zmieniał w tych utworach ani nuty. Nawet części nie przestawiał.
Bo też cały sens jego interpretacji – tych prowokacyjnie skrajnych (np. wspomniana wyżej Appassionata, zagrana dwa razy wolniej, niż zwykle) – opierał się na tej samej zasadzie co sztuka karykatury : manewr nie działa, jeżeli nie doszło do rozpoznania oryginału.
Gould czasami świadomie karykaturował grane przez siebie utwory, ale nigdy nie było wątpliwości, jakie to są utwory.
@Piotr Kamiński
Może, Piotrze, Kraków już tak ma, bo tutaj się zawsze ścierała awangarda – pour épater le bourgeois – z konserwą. Choćby daleki od cyganerii Matejko, który na zarzuty, że będąc rektorem niczego nie dokonał, odpowiedział: co może kula armatnia, kiedy wpadnie w g.
Pewnie, że Bach Goulda – wedle papieru, czyli zapisu nutowego – jest zawsze Bachem, i to cudownym, ale czy Johann Sebastian rozpoznałby się był w tym, to czy ja wiem?
Czy rozpoznałby się w ekspresowych „Brandenburskich” Goebla, które nas kiedyś tak porywały? No nie wiem.
Zdradzisz, jaki to był „krakowski polemista”?
Polemika, Drogi Piotrze, trwa już tak długo, że zgodnie z sugestią Bobika gotówem ją zawiesić i poczekać na to, co przyszłość przyniesie. Moja pozycja negocjacyjna to: remis.
@Ścichapęk
Osipa bym im oddał, bo się całkiem zruszczył, choć w odróżnieniu od wielu innych nie złorzeczył ziemi swojego urodzenia, a do tego posiał w Rosji na masową skalę polonezy, czyli że tylko geny mu zostały.
Słynny Grom pobiedy rozrażajsa był polonezem, dopóki w masowym użyciu nie stał się patriotycznie marszowo-marsowy.
Moisieja Weinberga nie dam, chociaż tak bardzo to go nie odbierają i już piszą per Mieczysław, podobnie jak reszta świata. A swoją drogą, to Rosjanie o wiele więcej nagrali niż my, inni też – świetny Kremer z Kremeratkami w ECM albo równie wyborny Quatuor Danel. Nie mogę odnaleźć w pamięci nie tylko polskiego nagrania, ale i wykonania jakiegokolwiek Kwartetu Weinberga.
Tak to jest w „tym świecie” – jeśli się nie mylę, to chyba nawet Moniuszko nie ma krytycznego wydania, a „wdowa po Moniuszce” już nie pomoże.
Ank proponuje mi „zamrożenie konfliktu”… Ciekawe.
Bach z całą pewnością rozpoznałby wszystkie swoje nuty, bo wszyscy cytowani grają je wszystkie i po kolei. Może by się wściekł na tempa, artykulację i inne takie przyjemności, czego nikt nie zgadnie, ale z rozpoznaniem utworów nie miałby żadnych problemów.
W przeciwieństwie do naszych kompozytorów operowych, którzy, po wyłączeniu dźwięku, nie byliby w stanie rozpoznać swoich dzieł, a po włączeniu – lepiej sobie nie wyobrażać…
Wiem coś o tym, bo bawimy się w to regularnie z udziałem telewizji. Jest zresztą cała grupa facebookowa, która w to gra od bardzo dawna. Nie ma siły ludzkiej, by ktoś, kto nie widział, zgadł czy to Parsifal, Peleas, czy Purytanie.
Tę właśnie, zasadniczą różnicę właśnie próbuję tłumaczyć od tygodni na wszystkie dostępne sposoby…
Weinberg/Wajnberg sam określał się Mieczysławem, przyjaciołom kazał mówić do siebie Mietek. Uważał się za polskiego Żyda. Bo przecież nim był.
Kremera i Kremeratę trudno nazwać Rosjanami. Kremer ma korzenie łotewskie, szwedzkie i żydowskie, rosyjskich ani śladu. Kremerata składa się z muzyków z krajów bałtyckich: Litwy, Łotwy, Estonii.
Do kwartetów Weinberga przymierza się Apollon Musagete, chyba już nawet coś wykonywał.
Teraz ja nie doczytałam, sorry – Kremery były zaliczone do „innych też” 🙂 Ale polskich nagrań Weinberga trochę jest, choć mało. Właśnie odsłuchałam płytę z utworami skrzypcowo-fortepianowymi (Ewelina Nowicka/Milena Antoniewicz), są też symfonie nagrane przez NOSPR z Chmurą, a teraz będzie płyta FN z Kaspszykiem.
Ja poza ścisłym meritumem chciałem stanowczo zaprotestować przeciwko zaliczaniu jednostronnego ścierania zelówek do dowodów społecznych, czy też zrównywaniu go z nimi. To jest dowód empiryczny, a Empiria jest moją dobrą kumpelką i jej własności będę bronił jak swojej kości szpikowej. 😎
Skoro już mowa o Bachu… (może tego jeszcze nikt nie wrzucał) :
https://soundcloud.com/tjakobhoff/the-art-of-fuguing-bach-william-malloch-viii-allegro-molto
Od razu mi się przypomniały „The Complete Works of William Shakespeare (abridged)”.
Płyt z muzyką Wajnberga/Weinberga wydanych dotychczas przez rodzime firmy lub z udziałem polskich wykonawców (częściowym choćby, wliczając np. udział kompozytora jako pianisty w Kwintecie op. 18) naliczyłem osiem. Rzeczywiście jednak nie ma wśród nich żadnego kwartetu smyczkowego i rzeczywiście Rosjanie nagrali i wydali o wiele więcej. Może doczekamy się więc w końcu stosownego zestawu nagrań z rosyjskich archiwów, zwłaszcza że pojedyncze płyty sygnowane kiedyś przez angielską Olimpię są dawno wyczerpane, a rzeczy dostępnych na Brilliant Classic jest do tej pory niewiele; liczę, że może ta właśnie firma przypomni nam np. symfonie pod batutą Kondraszyna i Fiedosiejewa – są tego z pewnością warte, jeśli nawet jakości interpretacji nie dorównuje (bo przecież z wiadomych względów nie może) jakość dźwięku. Jest tego nb. trochę na tubie.
Cieszmy się zatem – oby i na płytach – skarbami z rosyjskich archiwów, ale jednak traktujmy jak swego; podpisuję się pod deklaracją Anka. A mam jeszcze i bardziej osobisty po temu powód, bo mieszkam o rzut beretem od kamienicy, w której kiedyś mieszkał M.W.
I jeszcze świetna informacja PK o planach Apollonów… Uradowała mnie ona tym bardziej, że jedyne nagranie kompletu kwartetów (od niedawna zresztą jest też dostępny box) z belgijskim Danel Quartet wydaje mi się, przy wszystkich swych walorach, nazbyt jednak wygładzone…
@Bobik
Bo pewnie, Bobiku, masz lepsze zelówki!
U mnie się panapiotrowy link nie otwiera.
Kremer to oczywista oczywistość, że w kategorii „inni”, czyli reszta świata. Bo chociaż wyszedł spod ręki Ojstracha, to wcześnie zaczął być inny. Pierwsze nagranie Sonat i Partit Bacha wspaniałe, następne, to już po wyłysieniu (Kremera, nie Bacha, bo JSB chyba nigdy nie stracił włosów, co jest jeszcze jednym dowodem geniuszu) i zmianie żony, to – tak jak to jest po wyłysieniu i zmianie żony – spokojniejsze i poważniejsze. Kremer, Kissin i Majski dali piękny koncert „Liberty i coś tam”.
Z Weinbergiem nie ma żadnych wątpliwości, że jest nasz. Rosjanie piszą go oczywiście cyrylicą, a w cyrylicy wszystko jest inne. To tak jak z szerokością torów kolejowych.
Ścichapęku, czy musisz mnie dobijać? Danel Q. kupowałem na sztuki, a teraz widzę box o wiele, wiele tańszy. Taki to los „bogatego” melotumana. Tak było z Kwartetami Beethovena i Artemisem, Le Sageowskim Schumannem, Beethovenem Schoonderwoerda i wieloma innymi. Podobno rada jest jedna: nie kupować. Chociaż, raz w życiu mi się udało, czyli pudło „’50 Harmonia Mundi” i chyba 50 przewspaniałych nagrań. No może jeszcze „A Secret of Labyrinth” Van Nevela.
Jest jeszcze ciekawe dwufortepianowe nagranie X Symfonii Szostakowicza. Może i nienajlepsze, ale kto gra! Szostakowicz i Weinberg!
Znam ten ból, Anku, aż za dobrze… Wtedy też czuję się bardziej płytumanem niźli płytomanem. Jedyna pociecha, że płyty wychodzące pojedynczo (powiedzmy, zwykle pierwsze wydania) mogą czasami nabrać wartości kolekcjonerskiej. Różne czynniki tu działają, ale po latach może się nagle okazać, że jesteśmy w posiadaniu białego kruka. Np. owe wspominane przeze mnie wydania Vainberga/Wajnberga/Weinberga (zresztą nie tylko jego) na angielskiej Olimpii od lat kosztują całkiem sporo. I wydanie boxu z owymi nagraniami (oby do niego doszło!) wcale niekoniecznie musi zmienić sytuację. Bardziej jeszcze widać to pewnie na rynku winyli, ale tu niech się mądrzą mądrzejsi… Bo prawdziwi kolekcjonerzy – wiadomo – nie zbierają przecież muzyki, lecz nośniki, na których jest zapisana.
A że lepiej, żeby melo- czy płytomaniacy byli bogaci nie tylko wewnętrznie, to też przecie wiadomo nie od dzisiaj…
Piotr Kamiński
Drogi Piotrze, nie godzisz się na remis, trudno. Ale w całym rachunku musisz jeszcze wziąć pod uwagę mój szczery podziw dla Ciebie, czemu wielokroć dawałem wyraz, więc jak go wyceniasz? Na wszelki wypadek spytam jeszcze, ile by to kosztowało bez podziwu?
Oj, nie odmówię sobie przyjemności wstrzelenia się z 200. komentem pod tym wpisem. Po pierwsze kosmetyczny retusz: ów label, na który tak liczę w sprawie spenetrowania rosyjskich archiwów Wajnbergowskich (i nie tylko…) to oczywiście Brilliant Classics, nie Classic.
Po drugie, nie śmiem się wtrącać w uczone dysputy, a już zwłaszcza oceniać ich wynik, ale na marginesie oferty Anka naszła mię jednak nieodparta refleksja, że gdyby tak każdy z czytelników tego blogu z osobna zechciał wyartykułować swój podziw dla pana Piotra (w skrócie PMK), to – wyłączywszy nawet podziwy nieszczere, które wszakże trudno mi sobie w ogóle wyobrazić – do obecnej dwusetki pewnikiem szybko doszłyby kolejne zera…
Zamiast mi pąs z jagód wyciskać (miała być literatura, wyszła sokowirówka), powiedz lepiej, ścichapęku, jak tam nasz koleżka?
Ach, Panie Piotrze, zauroczenie trwa w najlepsze – jeśli nawet trapiący mnie wirus poka szto nie nastraja romansowo… Ale do wtorku (mam bilet) muszę koniecznie dojść do formy, bo Kupiec w TWON to rzecz dla mnie obligatoryjna, z wielu powodów.
Przy okazji – liczyłem, że dorwę się już do Pana nowego przekładu ww., ale do programu teatralnego jednak tym razem nie dołożyli (domyślam się powodów), książka zaś nie zdążyła się jeszcze urodzić – szkoda, bo przecież w punktu widzenia wydawcy obydwa gorące spektakle byłyby zapewne dodatkową reklamą.
I żeby nie było wątpliwości: do Pana – i Bobika – argumentów w sporze z Ankiem (o istnienie nie-wiem-już-czego, również ja tak go widzę) właściwie trudno coś dodać, o polemice nie wspominając…
Ścichapęk
Już 200? No to jubileusz.
Wspomnianego Szostakowicza z Weinbergiem pospołu (2 CD) wydała dziwna firma „Monopole”, słyszałeś o takiej? Pewnie to jakaś firma-krzak, i oczywiście sobie copyright zaznaczyli.
Owszem, nazwa obiła mi się o uszy – firma wygląda na legalną (choć chyba niedużą); zresztą na Zachodzie rzeczoną symfonię na CD wydawały też inne, np. Chant du Monde (decydowało tu zapewne kryterium terytorialne). A materiał wszyscy brali rzecz jasna z tego samego źródła, czyli przepastnych fonograficznych archiwów radzieckich.
To się cieszę. Te komplety operowe Pan ma?
Książka jest gotowa i czeka na różne takie. My też żałujemy, ale życie nie pieści.
A ja sobie dłubię dalej.
Ależ skąd! A przecież kiedyś z ich dostępnością na winylach nie było większego problemu. Pewnie zabrakło mi wtedy impulsu – takiego jak ostatnio. Może się gdzieś trafi…
Końcowe zdanie – bezcenne!!!
@Piotr Kamiński
Drogi Piotrze, pardon, że jeszcze wracam à nos moutons, ale przeoczyłem kluczowe dla sprawy Twoje sformułowanie. Nigdzie nie mówiłem o „konflikcie” (w przenośni?), ale jeżeli wymianę opinii uważasz za konflikt, to bodaj czy z tego właśnie nie wynika nieporozumienie. Bo w konflikcie to każda ze stron uważa, że sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Ja skromnie proponowałem remis, bo sądzę, że to Najwyższy Inkwizytor, czyli czas rozstrzygnie, a ja się na czas – chociaż to sukinsyn – nie obrażam.
Podpisywałem szczerze „jak zawsze z atencją” i teraz też, ale widzę tu wokół, że się za mało starałem. W tej konkurencji sportowej – kto tego nie lubi? – nie podejmuję współzawodnictwa, bobym (nie przyzwyczaję się do tej łącznej pisowni) przegrał. A co do Wielkiego Inkwizytora, to przecież kto jak kto, ale Ty wiesz do jakiego dzieła żartobliwie nawiązywałem.
@Scichapęk
Jeszcze o zecerze, bo poruszyłeś, Ścichapęku, moje sentymenta. Mieszkałem niedaleko ogromnego gmachu, gdzie oprócz „Przekroju” drukowały się wszystkie ówczesne gazety.
Na parterze były panoramiczne okna, przez które było widać pracę wielkich maszyn drukarskich. Uwielbiałem się na to patrzeć.
Drukarze i zecerzy – po redaktorach, bo musiała być hierarchia – też korzystali z usług wspomnianej wcześniej Balbiny i co? – Błędów w gazetach było mniej niż teraz. Ja na maszynie do pisania myliłem się mniej niż tutaj. Trudno teraz wytłumaczyć, że podstawowym narzędziem piszącego była żyletka, enerdowska taśma zabielająca to już był postęp.
Raz tylko zecerowi, pewnie po powrocie od Balbiny, wyszło tak, że w zdaniu „niebo usłane gwiazdami” zamienił ł na r.
@ Ank
Zawszeć to lepiej poruszyć sentymenty niż resentymenty… Widać każdy czas ma swą Balbinę (co niejedno ma imię, choćby zmienione). A ów zecer może na przykład przedzierzgał się po spożyciu w poetę przeklętego, kto wie? Nb. za podobną pomyłkę w nazwisku Josifa Wissarionowicza – rzecz to dobrze znana – szło się przed pluton.
Na koniec: trudno może szczerze współczuć szybkiego wchłonięcia przez peleton po próbie samotnej ucieczki (w końcu nie każdy jest Szurkowskim…), lecz w naszej sprawie Józefa K. (no relation) vel Osipa przyznaję, że Twa początkowa wypowiedź w istocie była bardziej neutralna, niż ją zrazu odebrałem – choć w mym responsie żartobliwa nutka była jednak wyczuwalna, mam nadzieję…
Re: Scichapęk
A już dajmy spokój. Znalazłem u siebie kopię nagrania wspominanego przez Ciebie Requiem Kozłowskiego pod Jesipowem, bez rogów. Chciałbym posłuchać z rogami, bo kiedyś były słynne rosyjskie zespoły rogów naturalnych. To jest niezły utwór, tylko że jak Requiem, to wiadomo z kim wszyscy porównują. Powinni to u nas chociażby zagrać, a chyba nie grano.
Tylu jest świetnych kompozytorów, których przywalili wielcy, a Niemcy albo wcześniej Włosi to by mogli takimi obsłużyć wszystkie filharmonie.
Jeszcze a propos plutonu. Może znasz „Samobójcę” Nikołaja Erdmana? Bohater w samobójczym odruchu dzwoni Tam i mówi tak mniej więcej: „Z Najważniejszym proszę! Chciałem powiedzieć, że czytałem Marksa i mi się nie podobało!!!”
Tu jest takie wykonanie, w TV było świetne z Gajosem
https://www.youtube.com/watch?v=z_WXAcIbQFE
@ Ank
Nie wiem, czy jest jakieś inne komercyjne nagranie poza tym Jesipowa, ale może zrobią (już raczej oni niż my).
Tacy np. barokowi Włosi to się ostatnio mnożą chyba przez pączkowanie – ale nie boleję nad tym, bo coraz bardziej czuję się dawniakiem.
Owego Erdmana może nawet widziałem na scenie (?), nie pomnę. W TV kiedyś na pewno. Tylko czy ośmieszenie (choćby mimowolne) imienia Najważniejszego nie wiązało się przypadkiem – w życiu, nie w sztuce – z większym nawet ryzykiem niż krytykowanie dziadzia Marksa?
@ścichapęk
Mogę oczywiście bez trudu te komplety podesłać, tylko nie chcę nadmiernie obciążać Pani Kierowniczki. Może wskazałby jej Pan jakiś bezpośredni adres?
Z miłą chęcią, Panie Piotrze, bardzo będę wdzięczny!
Szanowny Panie Piotrze, stokrotne dzięki. Jakoś ostatnio z operami pięknie mi się darzy – i jeszcze ten wczorajszy Kupiec.
A takie głosy jak Lisowski mogą nawet z osobnika, wydawałoby się, niezbyt podatnego zrobić rusofila.
Spozniona o kilka dni, dorzuce swoj maly grosik do dyskusji na temat wiernosci oryginalowi.
– Kazde odtworstwo jest wlasna interpretacja (i to roznoczesnie dobre i nieuniknione)
– Roznica miedzy interpretacja a przeinaczeniem zaczyna sie od tego jak okresla sie cel odtworzenia: czy odtworca (tekstu lub muzyki) chce 1. zglebic intencje autora badz kompozytora, 2. wyabstrahowac z dziela tresci ponadczasowe, badz 3. „przyblizyc dzielo nowoczesnej wrazliwosci” poprzez analogie miedzy dzielem napisanym a innym, nowoczesniejszym tekstem – bo fabula przeniesiona w inne realia jest po prostu innym tekstem. Piesn o rycerzu z szabla nie jest piesnia o zolnierzu Marines z karabinem (jako przyklad „nowoczesnej rezyserii”), choc moze ukazywac podobne motywy i wnioski.
Dwie pierwsze mozliwosci (piszac o tej drugiej mam w glowie Goulda) sa dla mnie interpretacja, ale trzecia nie, poniewaz analogia to jednak cos zupelnie innego niz tozsamosc.
W nawiasie, zastanawiam sie czy wykonywanie utworu na instumencie innym niz ten na ktory zostal skomponowany (np piekne wykonanie Suity a-moll Rameau na akordeonie, zaprezentowane w jednym z ostatnich Trybunalow Dwojki) nie jest taka muzyczna „analogia”, ale nie jestem pewna, poniewaz, o ile sie nie myle, w roznych okresach byla pewna dowolnosc w wyborze instrumentu na ktorym mozna bylo wykonac dany utwor, a takze poniewaz reguly od- i przetwarzania, dotyczace tekstu slownego i muzyki, chyba jednak nie sa takie same.
Czekam na moderacje… 🙂
p.s. Wydaje mi sie ze wklad rezysera, przenoszacego fabule opery w inna epoke, jest za maly by nazwac to dziele „na podstawie” oryginalu, ale z drugiej strony to napewno (wg mnie 🙂 ) nie oryginal. Jest to wlasniwie nowy genre, ktory powinien byc okreslany nowym terminem. Moze „transpozycja opery” rezyserii tego i tego?
Ja bym to nazwał prościej, Lisku: kupą dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. 🙂
Re: Lisek
Drogi Lisku, z przyjemnością bym się wdał z Tobą w dyskusję, ale dotychczasowy jej przebieg mnie zniechęcił. Bo tutaj jest zwykle tak – mówiłem już o tym – że sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie! Spory o muzykę są piękne, lecz pod warunkiem, że są piękne albo przynajmniej ładne. Konflikt interesów jestem w stanie zrozumieć, ale nie zaakceptować. Loggionistów mogę rozumieć.
Wspomniana przez Ciebie Suita a-moll Rameau na akordeonie słuchowo mnie zaintrygowała tak, że zapomniałem o pytaniu, czy to uprawnione. Wybitne dzieło jest zwykle otwarte na różne interpretacje. I takie dzieło, to ogólnie, zwykle zwiera więcej niż by to wynikało z ułomnego z konieczności materialnego zapisu tekstu czy muzyki.
O ewidentnych przekłamaniach, jak zamiana ról itp. (o przeniesieniu w czasie to już, moim skromnym zdaniem, można dyskutować), nie warto mówić.
O właśnie, Wielki Wodzu, „ja bym to nazwał” – indywidualną opinię, szczególnie w sprawach artystycznych, zawsze szanuję, choć mogę mieć inne zdanie.
@lisek
Z tym akordeonem to klasyczny przypadek „transkrypcji” – czego nawet ogłaszać nie ma potrzeby, bo to się rozumie samo przez się, skoro facet gra na akordeonie…
W końcu, mutatis mutandis, cały Bach Goulda to jest transkrypcja, bo przecież Bach nie pisał na fortepian. Gra się tak Rameau, ktoś spróbował nawet Couperina, co jest większym szaleństwem, ale może z tego wyjść coś ciekawego. Nie ma w tym, w każdym razie, ani nonsensu, ani nadużycia zaufania słuchaczy.
A z przeniesieniem fabuły w inne realia nazbyt często jest po prostu tak, że wychodzi nonsens, czyli sprzeczność : że właśnie, śpiewają o rycerzu z szablą, a lata GI z pepeszą. Korzyść? żadna. I to już nie jest interpretacja, ani nawet transkrypcja, ale adaptacja lub parafraza. Czyli już nie oryginał – stąd postulat „wg”.
Mysle ze z adaptacjami tego rodzaju, ktorych i ja nie lubie, sa jeszcze dwa problemy: gdy spiewa sie o szabli a wywija pepeszą widzimy sprzecznosc, ale jakos rozumiemy ja dzieki znajomosci oryginalu. Ale przedstawienie powinno byc zrozumiale „samodzielnie”, i mam wrazenie ze, teoretycznie, osoba ogladajaca taka opere pierwszy raz i nie znajaca pierwowzoru moze wyjsc calkiem skolowana.
Drugi problem jest w zalozeniu ze fabula jest jedynym waznym elementem tekstu literackiego (jakim jest libretto), i ze dlatego mozna ja „przeniesc” w inne realia nie zmieniajac tekstu. Oprocz wynikajacych z tego historycznych anachronizmow, oraz rozdwojenia jazni miedzy trescia slow a wizja, jest tez problem nie pasowania stylu do postaci i epoki, i innych elementow dobrej literatury i poezji. Tz jest to bezsens wielopoziomowy…
Drugi problem, o którym Pani wspomina, wynika – przepraszam, że się powtarzam – z powszechnego dziś grania wszystkiego wszędzie w oryginale, skutkiem czego absurd uderza słabiej, albo wcale. W takim na przykład Sinobrodym po węgiersku wszędzie poza Budapesztem Judyta i Książę mogą śpiewać o drzwiach i kluczach, grając w badmintona. Fabułę też można zmieniać bezkarnie, bo gdzież ona tkwi, jak w nie w słowach.
Ale najważniejsze, oczywiście, jest to, o czym Pani pisze w pierwszym akapicie, czyli, by sięgnąć po poetykę z innych sfer, „gorszenie maluczkich”.
Utwór powinien być odtworzony w możliwie autentycznym kształcie brzmieniowym, to jest oczywiste. Bach na klawesynie, ale to, moim skromnym zdaniem, nie dotyczy Goulda, Richtera, Anderszewskiego (VI Suita angielska) itd. Sporo czytałem o Gouldzie, ale nie zetknąłem się z określeniem jego interpretacji jako transkrypcji. Patrz też: Gould w „Przegranym” Bernharda, chociaż to fikcja.
Tharaud gra Rameau na fortepianie, Sokołow – Couperina, i też nie mówi się o transkrypcji.
I żeby było jasne, wolę to możliwie najautentyczniejsze brzmienie i „poinformowaną” interpretację. Przeciekawe jest nagranie „Diabelli Var.” z Schiffem na dwóch fortepianach (Brodmann i Bechstein 1921). Które bym wybrał? Nie wiem, obydwa są frapujące, bo jeszcze instrument dyktuje subtelnie odmienną interpretację.
Im bliżej naszych czasów, tym bardziej sprawa się komplikuje. Lubię „Cygankę” Ravela
z piano luthéal, ale ile jest takich nagrań? Ja znam dwa. No, ale to zdaje się sam Ravel zmienił.
Różnica dźwiękowa między erardem, pleyelem i steinwayem jest duża, ale czy wszystkie dotychczasowe wykonania Chopina nazwać transkrypcją? Że już nie przypomnę popularnej opinii (chociażby Maksymiuka), że gdyby Chopin miał steinwaya, to by dopiero itd. Oczywiście wolę te uświęcone wykonania, ale nasłuchuję pleyelów i erardów, w tym wypadku jeszcze się nie przyzwyczaiłem
Ja się tylko pytam.
Mówiliśmy o różnicy brzmieniowej między klawesynem i akordeonem, czyż nie? Wobec tego mnożenie problemów nie jest potrzebne. Chyba, że ktoś lubi mnożyć, ja nie lubię. Żyje się wtedy łatwiej, żyje się weselej, jak mówił klasyk (może niezbyt mądrze powiedział, ale jak już się przywołuje opinię „chociażby Maksymiuka”…) 🙄 😛
OK., wolę żyć lepiej i weselej! Ale co ja poradzę, że im głębiej albo współcześniej, to się mnożą problemy.
A Maksymiuk to jeden z baaardzo wielu. Nie przysięgnę, ale bodajże Mieczysław Tomaszewski jest takiego zdania.
Na pewno wielu ludzi jest tego zdania. Wprawdzie to zdanie nie wytrzymuje krytyki, ale kto by się tym przejmował, jeśli ma za sobą chór gorzej wyposażonych intelektualnie akolitów? 😛
A z problemami jest tak, że same się nie mnożą, muszą mieć pożywkę. Ja mam dla nich tylko brzytwę, a ona mało pożywna jest i tu wracamy do konkluzji wspomnianego klasyka, czego wszystkim życzę.
Poza tym dobrze by było przenieść następne, ewentualne problemy pod aktualny wpis, to im da szansę bycia zauważonymi. 🙂
Każdy może pisać, gdzie chce. Tutaj jest cała historia sporu, a w nowym trzeba by powtarzać.
Mogę rozmawiać, ale bez argumentów o „gorzej wyposażonych intelektualnie akolitach”.
Proszę mi wierzyć, potrafiłbym dosadniej, ale to zbyt łatwe. Ale też po co, skoro Pan operuje brzytwą O. Jak nie ma problemów, to o czym gadać?
Anku – mam dość.
To już prawie trollowanie. Proszę przestać.
I Wielki Wódz ma rację – już od jakiegoś czasu chciałam zaapelować o pozostawienie już tego wpisu w spokoju.
Re: Wielki Wódz
Odpowiedziałem, lecz wpadło w moderację.