Sala NOSPR z drugiej strony?

Zachwycamy się naszą nową piękną salą – do zachwyconych dołączyły wczoraj łabądekAga – ale bynajmniej nie był zachwycony nasz wczorajszy solista, Piotr Anderszewski. Choć z widowni brzmiało oczywiście pięknie.

Ja koncertu London Symphony Orchestra pod batutą Antonia Pappano słuchałam z dwóch perspektyw. Pierwszej części, czyli X Symfonii Panufnika i Koncertu fortepianowego Schumanna – z antresoli nad sceną, z boku; dokładnie z drugiej strony w stosunku do miejsca, jakie miałam na Wiedeńczykach. I znowu miałam poczucie, jakbym siedziała wewnątrz orkiestry, co ma swoje plusy i minusy (zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z tak wybitną orkiestrą). Jednym z plusów jest możliwość śledzenia współpracy dyrygenta z zespołem – koło mnie siedział Błażej Wincenty Kozłowski, ten sam, który poprowadził na Warszawskiej Jesieni świetny koncert „młodych z Krakowa”, i stwierdził, że po raz pierwszy nie ma ochoty wskoczyć na scenę i dyrygować zamiast, tylko z fascynacją obserwuje.

Jeśli chodzi o solistę, to – tak, jak przewidywałam – w wypadku fortepianu efekt był lepszy niż w wypadku głosu, bo tu dźwięk idzie również do góry i wokół, a nie tylko do przodu. Zdziwiło mnie takie ustawienie fortepianu, że solista z dyrygentem raczej się nie widzieli (ale dobrze się wyczuwali), a także fakt, że klapa fortepianu była przykryta pokrowcem. Podobno tak chciała orkiestra, widać fortepian był dla niej zbyt głośny – ale z pewnością psuło to efekt również siedzącym z tyłu sceny, koło organów. Ja siedziałam już w takim miejscu, gdzie ta okoliczność na dźwięk nie wpływała. Oj, dziwnie gra Anderszewski ten koncert – znany, ograny, młodzieńczy i poczciwy. Przepuścił go przez późniejsze obsesje kompozytora i wyszło coś całkiem niepoczciwego, nawet przygnębiającego, odnoszącego się do bólu egzystencji. Może to i nie było adekwatne do tego, co akurat chciał wyrazić w tym utworze Schumann, ale były w tej interpretacji, zwłaszcza w I części, momenty wyjątkowej urody, w rysunku fraz, w dialogu z orkiestrą. Był też bis – standardowy (ale zawsze piękny) Csik.

Pianista jednak nie bardzo był w formie, bo trochę sobie pokroił palec – był zaplastrowany, jak zobaczyłam później – i zapewne nie miało to najlepszego wpływu na jego humor. Choć kto wie, może gdyby był w pełnej formie, także by w ten sposób zareagował. Bo po koncercie narzekał, że sala jest okropna, że na scenie jest za głośno, słychać to, czego nie powinno być słychać, że trudno jest na niej muzykować. – Po co mają Japończycy siedzieć przy komputerze i wyliczać – mówił – jeśli można skopiować Tonhalle w Zurychu, która jest idealna. Jeśli jest wzór, po co szukać jeszcze czegoś innego? (A propos Japończyków, pan Toyota wczoraj również przybył.) Znamy oczywiście skłonność naszego pianisty do przekory, ale w tych narzekaniach wydawał się szczery. Może stwierdzenie, że tu więcej nie będzie przyjeżdżał, było przesadne, ale rzeczywiście musiał mieć jakiś poważny dyskomfort.

Nie miała chyba dyskomfortu orkiestra, bo grała wspaniale. Na drugiej części, którą wypełniło Życie bohatera Richarda Straussa, siedziałam z tyłu amfiteatru, razem z łabądkiem, Agą i jej siostrą (potem jeszcze się okazało, że parę rzędów przed nami siedział PAK). Było to już pod balkonem, ale brzmiało i tak znakomicie – to jedna z osobliwości tej sali. To idealny utwór na to miejsce, wspaniale ją wypełniał, a przy tym każdy szczegół można było podziwiać – a było co, ponieważ każdy z członków tego zespołu ma jakość solisty, a zarazem muzykują wszyscy w takiej dyscyplinie, że gdy dęte zagrały razem, pomyślałam: czyżby w tym utworze były organy, bo nie przypominam sobie? Wrażeń pozytywnych było więc moc; na bis Pappano przypomniał, że jest specem od opery, i zarządził fragment Manon Lescaut, co zdegustowało lesia, ale moim zdaniem niesłusznie.

No i co z tą salą? Trzeba stwierdzić, że nasz jej odbiór na widowni to zupełnie inna sprawa niż jej odbiór przez artystów na estradzie. Myślę, że zachodzi tu podobny przypadek, jak z warszawskim Studiem im. Lutosławskiego, o czym akurat wiem, ponieważ dawno temu zdarzyło mi się tam wystąpić z śp. zespołem Studio 600. Otóż każda z nas pięciu miała świadomość, jak dźwięk idzie do przodu, natomiast nawzajem nie słyszałyśmy się prawie wcale. A przy tym wiedziałyśmy dobrze, że na widowni wszystko słychać i nic się nie ukryje. Było to na swój sposób stresujące, i owszem.

Dla nas więc jest nowa sala NOSPR ogromnie przyjazna – choć może nie w każdym miejscu – zarówno pod względem wizualnym, jak i akustycznym (wczoraj dotarła do niej wreszcie pani minister, która nie może się nachwalić tego miejsca i uważa, że to jeden z najwybitniejszych budynków świata ostatniej dekady). Dla artystów być może rzeczywiście mniej, ale ciekawe, co powiedzą inni.

PS. Jutro w Warszawie gra Chicago Symphony – po raz pierwszy w Polsce. W ciągu miesiąca zaliczamy większość z Wielkiej Piątki: Katowice – Wiedeńczyków i LSO, Warszawa – Chicago i zaniedługo Berlińczyków. Jeszcze tylko do kompletu przydałaby się Concertgebouw… Ale i tak jest nieźle.