Dawno temu w Gdańsku
Dziś już właśnie mówiłam komuś o tym, że miasta walczące o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 działają trochę po omacku, fundując sobie różne nadęte imprezy, które mogłyby się właściwie wydarzyć wszędzie (tylko po co). Tak było w Gdańsku ze sławetnymi solidarnościowymi obchodami w reżyserii Roberta Wilsona, które teraz są obiektem awantury. Bo i po co komu była taka chałtura, na którą poszło tyle kasy, że można byłoby zrobić za to z dziesięć festiwali? Takich jak powiedzmy właśnie Festiwal Goldbergowski.
Fakt, że jest to festiwal dla pewnej szlachetnej niszy, która, jak widzę, już w tym mieście się formuje, a na finałowym koncercie zespołu Accordone był naprawdę full. Łącznie z prezydentem miasta, któremu wręczono certyfikat, że został patronem jednej z piszczałek odbudowywanych organów kościoła Św. Trójcy. O tym za chwilę. Accordone, choć można by wybrzydzać na nieco popowe zabawy śpiewacze Marco Beasleya (który jednak ma głos wart słuchania), jest właśnie dlatego (podobnie jak np. L’Arpeggiata) zespołem dobrym dla rozpoczynających swoją przygodę z muzyką dawną. Entuzjazm był pełen, bisów kilka, a na koniec nawet O sole mio z klawesynem.
Ponoć publiczność stawiła się tłumnie także na Bachowskim recitalu wiolonczelowym Christophe’a Coina. Nieźle było też na koncercie Ensemble Peregrina, odrobinę może mniejsza publiczność odwiedziła koncert Goldberg Vocal Ensemble z madrygałami Andreasa Hakenbergera w Ratuszu Staromiejskim. Ale chętni na te koncerty są. I coraz więcej jest ciekawych dawnego dziedzictwa Gdańska, bo właśnie ono jest centralnym punktem wyjścia dla twórców festiwalu.
Klawesynistka Alina Ratkowska i organista i chórmistrz Andrzej Szadejko (prywatnie zresztą małżeństwo) są absolwentami nie tylko warszawskiej uczelni (choć oboje są z Gdańska), ale i najbardziej znanej w Europie akademii muzyki dawnej Schola Cantorum Basiliensis. Mieszkali w Bazylei osiem lat i dzięki temu mają masę kontaktów ze świetnymi muzykami, co teraz procentuje. Wrócili do Gdańska i wsiąkli w jego przeszłość. Alina Ratkowska zrobiła doktorat z Goldberga – patrona festiwalu, który był gdańszczaninem. (Właśnie wyszła płyta z nagranymi przez nią Wariacjami Goldbergowskimi; a propos Wariacji, postanowiono, że będą teraz otwierać każdy kolejny festiwal i już wiadomo, że w przyszłym roku zagra je Celine Frisch.) Andrzej Szadejko zaangażował się w projekty dotyczące dziedzictwa muzycznego Gdańska: współpracuje z Biblioteką Gdańską PAN (jest tam aż 8000 muzykaliów! W tym 600 kantat, z których 200 autorstwa kompozytorów gdańskich) i wykonuje opracowane utwory z zespołem Goldberg Baroque Ensemble. Ponadto kieruje pracami nad odbudową wspomnianych organów w kościele Św. Trójcy. To przepiękny zabytkowy instrument, ktorego pierwsza wersja powstała na początku XVII w. Tutaj jest troszkę o nich i o tym, dlaczego są wyjątkowe. I o tym, że można zostać patronem piszczałki.
W Gdańsku jest ocean rzeczy do odkrycia. Wiele z nich dotyczy niemieckiej współprzeszłości miasta. Tu jest trochę inna sytuacja niż we Wrocławiu: tam miasto przez dłuższy czas było po prostu niemieckie (mimo istnienia mniejszości), a po wojnie przestało nim być całkowicie, dziś więc przywołując tę niemiecką przeszłość wskrzesza się świat, którego nie ma i nie będzie, nigdy nie był w konflikcie z przodkami dzisiejszych mieszkańców, w związku z czym nie wydaje im sie groźny. W Gdańsku wpływy przechodziły z rąk do rąk, dlatego dziś jest to bardziej zapętlone. Przykładem jest dla mnie sprawa nieszczęsnej Roty granej w południe (a kiedyś co godzinę) przez ratuszowy carillon: w moich uszach brzmi ona jak zgrzyt. Trzymanie się o innych godzinach przede wszystkim polskiego repertuaru też trąci fałszem. Nie można ignorować niemieckiej komponenty przeszłości miasta, która wiąże się zresztą z okresem jego świetności. Jak już przy organach jesteśmy, kiedyś w Kościele Mariackim były cztery instrumenty organowe…
Do czego zmierzam: myślę, że jeśli miasto chce być stolicą kultury, powinno wykorzystać atuty związane z jego tożsamością, z tym, co je zbudowało takie, jakie jest. A w starym Gdańsku świadectwa tej tożsamości są na każdej ulicy.
Trochę zdjęć.
Komentarze
Moja radość z obecności Pani Kierowniczki na Festiwalu Goldbergowskim jest trudna do opisania. Bo przecież gdyby Kierowniczki tam nie było, to nie byłoby powyższego wpisu, tysiące czytających by go nie przeczytało i to niezwykle ciekawe wydarzenie pozostałoby znane jedynie nielicznym obecnym. Gdańsk to ciekawe miasto z bardzo niewielką liczbą ciekawych imprez kulturalnych, zwłaszcza muzycznych. Cudnie, że Kierowniczka pojechała, posłuchała, że jej się podobało i że o tym napisała. Może dzięki temu za rok będzie w Gdańsku jeszcze lepiej.
Myślę, że będzie 😀
Dobranoc, dziś nie wyją, a nawet nie grają 😉
Rano w pociąg i do Warszawy,
Wobec powyższego wrzucam link jak najbardziej a propos:
http://www.dziennikarzpress.pl/wiadomosci/4749/Go%C5%82y+rolnik+na+kombajnie+promuje+Gda%C5%84sk
Pobutka.
Z tymi działaniami prze ESK 2016 to święta racja. A na Festiwalu Golbergowskiem z tego co czytam i słyszę w Dwójce coraz bardziej żal było nie być – ale „Nic to Baśka Nic to” że podeprę się klasykiem. Ciekawe jak wyjdzie, zaczynający się w tym tygodniu, festiwal http://www.4kultury.pl robiony bardzo po kosztach.
Co do Pana prezydenta Adamowicza – do tej piszczałki dodam mu zaocznie następująca dedykację: http://www.youtube.com/watch?v=GVJhcf4EMxs&feature=related
Ja nie wiem o co chodzi z tym naguskiem. Czy on ma symbolizowac mieszkanca Gdanska, czy jakas metafora miasta?
Ja jeszcze zyje w innym swiecie. Spiewak byl cudowny, zwlaszcza jego teatralny wizerunek, rzadko sie widzi takich spiewakow. A opowiesci o samym Gdansku to jak poszukiwanie skarbow ukrytych w tajnych przejsciach.
Takie inteligentne ludzie, a nie wiedzą, o co chodzi.
Wszak rolnik w snopku biega machając rączkami, jakby chciał się wzbić. Panienka i kierowca fruwają. Wszystko pod wpływem działania tajemniczych promieni GDN. A GDN to kod gdańskiego lotniska. Ponieważ płacone było z kasy miejskiej za promocję Gdańska, nie można wprost powiedzieć, o co chodzi, ale jakoś nikt nie może na to wpaść. Albo mało kto z tu obecnych przyfruwa do Gdańska samolotem, albo nie zwraca uwagi na kod lotniska.
Miałem wiele przyjemności w ostatnich dniach, ale jedna mnie ominęła, a mianowicie osobisty kontakt z PK na koncercie. Również sam koncert docierał poprzez zapory postawione przez prochy przeciwbólowe. Ale mnie się ten koncert bardzo podobał. Prawda, że dodatkowe środki wyrazu stosowane przez Beasleya nie wszystkim mogą odpowiadać, ale śpiew jego naprawdę mnie powala. Subtelność i najcichsze piana dochodzące wyraźnie do uszu nawet osoby tak głuchej jak ja. Bardzo różna barwa głosu w różnych utworach. Nadekspresja mogła przeszkadzać szczególnie w pierwszych rzędach, gdzie dało się dojrzeć PK w najbliższej odległości od Prezydenta Gdańska. My siedząc daleko mogliśmy miny i gestykulację odbierać znacznie słabiej.
Oczywiście, to, że nam się tak Accordone podobało, wynika i stąd, że jeteśmy poczatkującymi melomanami pod względem wiedzy o muzyce.
🙁
Nawiazujac do wpisu Vesper tez chce Pania pochwalic za czeste wyjazdy w teren i informacje o imprezach w calym kraju. Podziwiam Pani kondycje! Dodam, ze oprocz wiekszych miast (Gdansk, Wroclaw, itd) warto tez czasem zajrzec do mniejszych miejscowosci, teraz mamy np. „Chopin w barwach jesieni” w Antoninie”, a w Kaliszu bedzie dzis wieczorem gral Freddie Kempf, ktorego jestem fanem.
No nie, ja też uważam, że fajnie było 😀 A że mnie chwilami coś tam wkurzało, to mój problem, przerafinowańca jednego 😉 No i faktycznie zostałam posadzona wśród VIP-ów, czego zresztą nawet tak bardzo nie chciałam, bo tam gdzie siedziało Stanisławowstwo, też dobrze się słucha – gdzieś tam właśnie siedziałam na Peregrinie i było super. Nie spodziewałam się tak fantastycznej akustyki w tak wielkim wnętrzu kościelnym. Bo podobno i w głównym kościele świetnie słychać to, co grają w prezbiterium.
Najlepszy dowód, że piana było słychać! Wyobrażam sobie, co by się słyszało z podobnego miejsca w krakowskiej Katarzynie czy wrocławskiej Marii Magdalenie 😉
A propos, doniesiono mi, że Skip dał świetne oba koncerty we Wrocławiu 😀
ROMek – z kondycją bywa różnie, teraz to bym najchętniej pojechała na zwyczajny urlop, w przyrodę… Niestety, jak na razie nic z tego 🙁 A do Antonina jakoś nigdy nie trafiłam, czego żałuję. Zawsze mi się na coś nakłada.
A nagusek w kombajnie mnie powalił. Wiedziałam, że jest źle, ale nie wiedziałam, że aż tak źle 😯
Tu można filmiki obejrzeć i cały felieton TVN24:
http://www.tvn24.pl/-1,1672919,0,1,goly-rolnik-na-kombajnie-promuje-gdansk,wiadomosc.html
Za te kilkunastosekundowe filmiki miasto zapłaciło 2 mln złotych. Drogo, bo do filmowania używano zdalnie sterowanego helikopterka ze zdalnie sterowaną kamerą. Czy te gadżety kosztują aż tyle? Kosztują tyle, ilo ktoś jest gotów zapłacić.
To jakiś horror…
Na pociechę dla miłośników Beasleya jeden z wczorajszych bisów:
http://il.youtube.com/watch?v=g6e43zjwGr8&feature=related
Tyle że wczoraj śpiewał bardziej popowo, trochę w kierunku tego, co czasem robi Jaroussky z Arpeggiatą 😈
wlasnie horror za 2 milony. 😉
No to trochę zdjęć:
http://picasaweb.google.com/110943463575579253179/Gdansk2010#
Trochę powpisywałam pod zdjęciami. 🙂
Stanisław ma rację, że ta enteligięcja to czasem głębokich metafor nie łapie. 🙄 Gdański rolnik jest goły od głów do samych stóp, żeby nikt nie mógl powiedzieć, że mu słoma z butów wychodzi. Kierowca autobusu propaguje kulturę, nawiązując do znanej pieśni „Motylem jestem”. A Monisia daje do zrozumienia, że nie jest żadną zwykłą kurą domową i pranie jej lata.
Czy naprawdę prosty szczeniak musi dorosłym, kurtularnym ludziom takie rzeczy tłumaczyć? 👿
Pieska chyba zezloscilam 🙂
Podoba mi sie ten oltarz, tylko wygalda na nowy. lew przypomina pol malpe pol lwa. Fajne fotki, zwlaszcza klamki, wiecej takich jest w MN.
Pewnie, że wygląda na nowy, bo akurat ołtarz jest w większości rekonstrukcją 😀
mt7, dzięki za info przy zdjęciach. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że ten zwierzak to ma być lew 😯 Ale tak wypada z teologicznej wykładni 😆
A to św. Franciszek otrzymał stygmaty w takiej właśnie pozie ukrzyżowania? 😯
pozdrawiam po dłuższej przerwie i z ogromnym opóźnieniem gratuluję 500 czy już 503 wpisu 😉 i podsyłam coś miłego (mam taką nadzieję) co obiecałem pani Dorotce: http://www.youtube.com/watch?v=tZtnyu5nS8c
O, micu, dzięki 😀 Ale śmiesznie sobie dziubdziuś rozmawia z tym Schubertem 😉 87 lat…
powinna być gdzieś jeszcze II część też we fragmencie
Pani Kierowniczka odgrażała się, że na Długiej mieszka, a na zdjęciu jest Piwna. 🙂
I jeszcze by się przydało zdjęcie drugiego brzegu Motławy, bo jeszcze ktoś pomyśli, że tam wszędzie porządek jest jak w Danzig. No nie jest, niestety.
Pobutka.
Rzeczywiście napisałam wcześniej, że na Długiej, ups… 😳 Pewnie, że na Piwnej, to było czyste przejęzyczenie.
A drugi brzeg Motławy… a Akademia Muzyczna to pies? Byłam tam i jestem pełna podziwu, co tam zrobili. Żeby jeszcze poziom odpowiadał warunkom… 🙄
Z całą mocą przynależności gatunkowej pragnę stwierdzić, że pies to nie Akademia Muzyczna. U psa z natury rzeczy poziom odpowiada warunkom i vice versa. 😆
Wiedziałam, że piesek na to szczeknie 😉
Wywoływanie pieska z lasu? 😉
Raczej z ogródka 😉
Ogródkowaniu pogoda ostatnio nie sprzyja. 🙁 Coraz częściej trzeba pieska wywoływać po prostu znad kompa.
Zabrałby sobie ktoś te deszcze! 👿
Przysłałabym Ci, piesku, słoneczko, które u nas jest dziś, ale nie wiem, jak to zrobić 🙁
Przepraszam, że wtrącam się do dyskusji na inny temat, ale powracam jedynie do wpisu o Mszy h-moll. Otóż w wywiadzie z Herreweghe’iem w Tygodniku Powszechnym czytam co następuje :
„Jedyny dyskusyjny aspekt tej kompozycji to obsada śpiewaków. W Belgii, Holandii, Francji coraz więcej osób przychyla się do zdania, że dzieła Bacha powinno wykonywać się w pojedynczej obsadzie głosowej. Według mnie to kompletna bzdura, która nie ma żadnego uzasadnienia w praktyce historycznej. Sam nie jestem muzykologiem, ale wielokrotnie rozmawiałem o tym z wybitnymi naukowcami, którzy potwierdzają moją dyrygencką intuicję. Oczywiście niektóre wczesne kantaty (np. „Christ lag in Todesbanden”) brzmią lepiej, gdy chór tworzą pojedynczy śpiewacy – to się czuje od razu. Jednak w przypadku Mszy h-moll nie jest to niczym uzasadnione, chyba tylko modą, jaka zapanowała w latach 70. XX wieku w nurcie wykonawstwa historycznego. ”
Niestety, PhH wprowadza Czytelników w błąd. Po pierwsze, nie „w latach 70.”, bo Rifkin wysunął swoją hipotezę w roku 1981. Po drugie, „kompletna bzdura, która nie ma żadnego uzasadnienia w praktyce historycznej” – to również nieprawda. Ma, co zostało szeroko zbadane i uzasadnione (szczegóły w książce Parrotta The Essential Bach Choir, 2000). Wiadomo na przykład, że Drezno, dla którego zostały skomponowane Kyrie i Gloria, miało na garnuszku wszystkiego 11 śpiewaków. Wiadomo też, że soliści śpiewali wszystko (także chóry), co stosować poczęto dopiero od niedawna, pod wpływem tej właśnie hipotezy.
Która sunie powolutku znaną środowisku naukowemu drogą krzyżową do ostatecznej akceptacji, wedle trzech etapów: „1. to kompletna bzdura; 2. może to i prawda, ale to nie ma żadnego znaczenia; 3. zawsze tak mówiłem”.
Ukłony
PMK
…co zgrubsza można dopasować do trzech prawd góralskich…
Pani Kierowniczko, spytam jednego mojego kumpla, jak to się robi z tym podsyłaniem słoneczka. Jemu już ktoś podesłał, chyba nawet w nadmiarze. 😀
http://ferien-urlaub-mit-hund.de/wp-content/uploads/hund-hitze-sonnenschirm.jpg
Ołtarz jest piękny, ale mało autentyczny. Zachowała się konstrukcja, większość elementów malarskich, figura Św. Franciszka i główne elementy Drzewa Życia. Dorobiono głównie małe rzeżby założycieli czterech zakonów franciszkańskich. Nie była to rekonstrukcja, gdyż nie zachowała się żadna dokumentacja. Są podejrzenia, że były tam może figurki fundatorów, ale to tylko domysły. Ołtarz ten zastąpił zaginiony barkowy ołtarz główny, po którym nie ma śladu. Mógł spłonąć po bombardowaniu.
Stan dewastacji obecnego ołtarza nie był wynikiem wojny, po już przed wojną był w kiepskim stanie. Być może figury poza Św. Franciszkiem zostały wykorzystane wedle kolejnych potrzeb, gdyż ołtarz od bardzo dawna nie był wykorzystywany.
Mnie nie przeszkadza, że jest to pseudorekonstrukcja czy fantazjokonstrukcja. Cieszy oko, może najwyżej nieco denerwować superspecjalistów purystów.
Stalle też są bardzo ładne. Pochodzą z pierwszej dekady XVI wieku. Szkoda, że też mocno ucierpiały. Obecny stan rekonstrukcji pozwala je docenić i z nich korzystać. Podobnie jak ambona były rekonstruowane z uwzględnieniem dostatecznej zachowanej dokumentacji.
Piotr Kamiński pięknie to ujął. Znam mnóstwo naukowców, którxzy w wielu kwestiach zdążyli te trzy etapy przejść bez zmrużenia okiem. I „zawsze tak mówiłem” jest w tym najbardziej znamienne.
A soliści śpiewający partie chóralne to coś, co daje niespodziewanie (dla neobeznanego) wspaniały efekt. Umiejętności wokalne są wszak nieporównywalne, a okazuje się, że i siłą głosu siedmiu solistów potrafi dorównać sporemu chórowi. Ale w mszach solistów jest najczęściej czwórka.
Ostatnio chór solistów słyszałem w Pasjii Janowej i było to fantastyczne przeżycie. Oczywiście i akustyka świątyni miała w tym pewien udział.
Ujął pan Piotr ładnie, więc nic nie dodam na temat. Obok tematu dodam, że ostatnio od przyjaciół Moskali pozyskałem dwie fajne stare płyty. Na jednej wspomniany Rifkin z zespołem gra piosenki niejakiego Antoine Busnois. W zespole jest m.in. Richard Taruskin. 😯 A na drugiej Rifkin gra na fortepianie Joplina. Nie wiedziałem, a teraz wiem.
Akademia w Gdańsku istotnie nie pies, ale to nie jest na drugim brzegu, tylko kawałek za trzecim. Jedna z enklaw normalnego świata w krainie latających noży, zwanej Dolnym Miastem. Chodziło mi o ten bliższy brzeg, czyli wyspy z dekoracjami do filmu o obronie Stalingradu. 🙂
Wizja muzyki Bacha pod Herreweghem w pojedynczej obsadzie — bezcenne 😀
Wielki Wodzu:
Z tymi dekoracjami, które reklamują pracownię odnowy zabytków? 😯
No to precyzyjnie poproszę, wyspa to wyspa, a nie drugi brzeg 😀
Niezłe tam ruiny, faktycznie 👿
1661, ładny kod. A z dekoracji zostało niewiele. Na części stoi namiot gastronomiczny. Wejście od strony mostu przez Motławę. A cofnąwszy się parę kroków w stron Motławy stoją stoliki piwne i parasole nad nimi. Dalej płot, za którymi są jeszcze te dekoracje, ale to już z innej bitwy – z wielkimi wykopami.
O tak ! Ryfkin najpierw grał Scotta Joplina na fortepianie, potem zasłynął jako „minimalista obsadowy” z muzyką Bacha. Ryfkin odnowił zainteresowanie muzykę Joplina w latach 70-tych na płytach Nonesuch (3 woluminy bez których Hamlisch nie napisłaby muzyki do „Żądła” z Redfordem i Newmanem) – wystarczy posłuchać jak świetnie to jest grane: http://www.youtube.com/watch?v=GcHivc_5Sxs
Oczywiście można też wskazać że to jest wykonawstwo ahistoryczne bo Joplin nie grał na fortepianach tylko pianinkach itd ale to po prostu dobrze brzmi – i o to chodzi.
Bo sam Joplin grał jakoś tak (wg wałka pianolowego):
http://www.youtube.com/watch?v=pMAtL7n_-rc&p=F91CCBCBF4C20CDF&playnext=1&index=3
Jakoś tak zacząłem błądzić po tym jutubie, zmarnowałem pół godziny, ale w końcu trafiłem na prawdziwy cymes. Okazuje się, że można mieć słuch jak ćwierć mojego i grać Chopina, nic się nie wstydząc. A ile człowiek zaoszczędzi na stroicielach!
http://www.youtube.com/watch?v=HG8EAWif7PM&feature=related
Oj, można, można. W dzieciństwie miałam coś takiego w domu w wykonaniu ojca, który nigdy się na fortepianie nie uczył, ale on grał głównie Becia. Pamiętam dokładnie, w którym miejscu mylił się w Dla Elizy czy w Bagateli D-dur 👿
Co do Joplina, zdecydowanie wolę autorskie wykonanie. Takie jakieś… współcześniejsze? 😉
Sorry za wisielczy humor, ale narzuciło mi się to jako dalszy ciąg filmu promocyjnego miasta Gdańska 👿
http://kontakt24.tvn.pl/temat,smierc-w-prasie-do-siana,22307.html?token=0df8f12132269fcff7bdfc92fa7f608a
I, jak widzę w komentarzach, nie tylko mnie… 🙁
I ja mam wisielczy. Suma sumarum – rolnictwo jest niebezpieczne.
Szukalam jakies recenzji z ostatniego dnia festiwalu, a znalazlam to
http://www.trojmiasto.pl/wiadomosci/Szef-ECS-Maciej-Zieba-zrezygnowal-n41753.html?&id_news=41753&strona=9#opinie
Mimo wszystko jest mi go szkoda. Postapiono z nim nielegancko, ale dzis to juz normalka.
Nieelegancko z nim postąpiono, że w ogóle posadzono go na tym stanowisku. On się do tego kompletnie nie nadawał 🙁
Dzisiejsza recenzja( skladanka)
http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35611,8365590,Podsumowanie_Festiwalu_Goldbergowskiego.html
a tu zdjecia;
http://kfp.pl/page,propozycja,id,7901,tytul,V%20FESTIWAL%20GOLDBERGOWSKI,index.html
Za to jak napisano w tym samym tekście, podobno nadaje się Paweł Huelle. Czy to miasto naprawdę za mało przeszło dotąd?
To miasto chyba niczego się nie nauczy 😯
No, ale kto się nadaje? Krótka ławka, to nasza choroba w każdej dziedzinie 🙁
Co do Joplina – to dobrze PK słyszy, bo rekonstrukcja jest „nowsza” od grania Rifkina 😉
Promocja może być różna: http://www.kapitankultura.pl/ jest lepszy chyba od gołego kombajnisty, ale obawiam się, że niewiele 🙁 Zresztą aktualna „strategia” Łódź-ESK2016 już się nim nie posługuje.
A co do pokątnych „domożympołów” to proszę się nie śmiać (albo śmiać umiarkowanie). Badania naukowe dowodzą, że nauczenie się wykonania jakiegokolwiek utworu trwale zmienia sposób działania mózgu podczas słuchania muzyki – włączają się obszary odpowiedzialne za myślenie analityczne i to już jest zupełnie inna jakość (pamiętam taki artykuł kilka lat temu w Muzyce21 ale nie mogę go wygooglać). Ale żeby takie żympoły w necie wstawiać – to raczej przesada.
Ten kapitan jest lepszy, zwłaszcza że niczego nie reklamuje 😉
http://www.kapitan.pl/kapitan.php
Pomyłka w adresie. Proszę Kierownictwo o wycięcie komentarza z poczekalni.
Mnie domożympoły cieszą. Pod warunkiem oczywiście, że nie dają płatnych koncertów (ani darmowych, ale słyszalnych przez ścianę). Fajnie, jeśli komuś się chce pobębnić w klawisze, zamiast oglądać “Kiepskich”. Z reguły takiemu domowemu żępoleniu towarzyszy wielka, choć nieodwzajemniona, miłość do muzyki.
No cóż, ale jak to jest żępolenie przez ż, a nawet żympolenie, to tylko zamordować… Miałam kiedyś za ścianą jednego takiego, co próbował na akordeonie grać wciąż jedno wiekopomne dzieło: temat z Ojca chrzestnego. Z tak przeraźliwymi funkcjami harmonicznymi, że pamiętam je do dziś i potrafię odtworzyć 👿
Mam pytanie poniekąd w związku z powyższym: czy też macie takie doświadczenie, że na rodzinnych spędach do śpiewania kolęd tudzież stolatów zawsze najbardziej rwie się ten/ta z kompletnie nadepniętym uchem i zawsze śpiewa je najgłośniej ze wszystkich? 🙄
Vestper – a czemu nieodwzajemniona ?
Ja mam ostry zakaz jakiegokolwiek wykonawstwa głosowego, bo to, co produkuję nie jest do niczego podobne i reszta towarzystwa skupić się nie może na swoim wykonawstwie, tak jest ze mną dramatycznie, więc zostaje tylko samotnie w samochodzie, ale coraz radziej, bo i jest coraz gorzej. A muzyka jednak (mimo) odwzajemnia, tyle przyjemności, objawień i zaskoczeń. I cudowna odskocznia od pracy (mało powiedziane), która mnie tak przytłoczyła po wakacjach, że o udziale w czymkolwiek mowy nie ma. I to na dłuższą metę (praktycznie do listopada – czeka mnie zaległy Schiff i ponownie Herrewege, tym razem z Bachem).
@Bobik – coś w tym jest. Chyba już Wam tu opowiadałam, jak w młodości wczesnej na pierwszym w życiu obozie wędrownym przeżywałam męki, bo wszyscy uwielbiali śpiewać, a nikt nie potrafił czysto, więc nie byłam w stanie się nauczyć żadnej piosenki ze standardowego repertuaru. No i ja wychodziłam na tą niemuzykalną 😉
Bazyliko, nieodwzajemniona w tym znaczeniu, że – jak by to ująć? – nie pozwala się czynnie pouprawiać.
A ja idę pouprawiać kontakt z poduszką 😀
Wróciłem po kilku dniach w Niemczech i z rozkoszą czytam sprawozdanie PK z Gdańska. Niezwykle trafne jest stwierdzenie, że bez niemieckiej komponenty w historii miasta nie będzie miało ono swojej tożsamości. Jako że od lat tutaj mieszkam widzę to wyraźnie. Ślady niemieckie były nie tylko ignorowane – lecz zacierane. Mieszkam na ulicu Piastowskiej, sąsiednie ulice nazywają sie: Krzywoustego, Świętopełka, Mściwoja, Leszka Białego, Rzepichy, Jagiellońska – i tak dalej. Parę lat temu trafił do mnie czeski dziennikarz, który chciał odnależć przedwojenną siedzibę czeskiego armatora (Czesi mieli 3 statki), znał jej adres – miesciła się przy ulicy Lindenstrasse. I nigdzie nie mógł sie dowiedzieć, gdzie przed wojną była ta ulica. Postanowiłem mu pomóc – ale nawet grzebanie w bibliotece PAN na nic się nie zdało. Aż tu nagle. Nagle matka mojej znajomej przypomniała sobie, że ma kalendarzyk z 1946 roku, w którym są niemieckie nazwy ulic i ich ówczesne odpowiedniki. Szukamy i znajdujemy: ulica Lindenstrasse to akurat moja ulica Piastowska (rzeczywiście jest wysadzana lipami). Pierwsze nieśmiałe jaskółki przypominania niemieckiego dziedzictwa pojawiły sie niedawno, tyle, że od razu atak na to przypuścili posłowie PIS – i problem ze strachu przycichł.
Wydaje mi się, że jeszcze za wcześnie – z tego własnie powodu – aby Gdańsk mógł być kulturalną stolicą. Dodam jeszcze, że jeżdżąc do pracy, przez wiele lat mijałem willę z ogromnym szyldem: TOWARZYSTWO POWROTU GDAŃSKA DO MACIERZY. Zawsze się zastanawialem czym zajmuje się to towarzystwo i o jaką macierz chodzi: polską czy niemiecką. Parę lat temu tablica znikła.
A ja znalazłem, że Piastowska to Kaisersteg, zaś Lindenstrasse to Tuwima, koło Akademii Medycznej. To nawet bardziej pasuje na siedzibę armatora.
Tak twierdzą Rzygacze , a oni się znają.
Pobutka.
Ale ta pobutka z ECM czy z Dekki? 😉
😆
Podobają mi się te Rzygarze 😀
Szkoda, żeśmy się minęli z Piotrem M 🙁
Dziś o 20. w Dwójce retransmisja koncertu Accordone z Goldbergowskiego 😀
WW ma rację, jak zwykle. W Oliwie, która przynajmniej jeszcze w 1936 roku miała własne spisy ulic, w ogóle Lipowej nie było, choć był Lindenkurve w lesie pod Sopotem. W Gdańsku Lipowa była, tam, gdzi pisze WW, już na początku lat 20-tych. Na terenie obecnych klinik AM był Szpital Miejski.
Mam pewne obawy… Idea, że Gdańsk miał dwie macierze, może się bardzo nie spodobać obrońcom moralności. Może lepiej – dla uniknięcia kolejnej afery, bicia w tarabany, demonstracji, opluwań, etc. – uznać, że miał niemiecką macierz i polską tacierz, albo odwrotnie? 🙄
Polityka powrotu Gdańska do korzeni, w których jest i trochę polskości, rozwija się jakoś od dobrych klikunastu lat. Początki widzę (kto inny może widzieć gdzie indziej w zależności od osobistych doświadczeń) w książce „Był sobie Gdańsk” z komentarzem Tuska.
W ślad za książką przyszła seria różnych wystaw, w tym bardzo ciekawa wystawa dotycząca Żydów gdańskich eksponowana ok. 2 lat temu w Pałacu Opatów. Zresztą i za komuny nie do końca zacierano dawne ślady. Większość nazw oliwskich pozostała tłumaczeniem z niemieckiego. Oczywiście Mściwoje i Świętopełki to była radosna twórczość, ale Zaspa, Czerwony Dwór, Czarny Dwór to polskie odpowiedniki uprzednich nazw niemieckich. Zaspa to odpowiednik fonetyczny Saspe. Nawet moje Orłowo pochodzi od Adlerhof, obecnie siedziby Liceum Sztuk Plastycznych.
Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż Bobik myśli. Już przed wojną była w Gdańsku polska macierz. Polska Macierz Szkolna, która teraz ma swoją ulicę goszczącą uniwersyteckie akademiki. Poza tym dwie macieerze to nic niezwykłego. Wszak macierze można dodawać i mnożyć, więc może ich być więcej. Właśnie te dwie macierze są podstawą obecnej polityki władz miasta (ganię je za wiele, ale za to akurat chwalę) i to trafia do większości mieszkańców. Zresztą pomimo bardzo mało propolskiej polityki narodowiościowej na Litwie w Wilnie też nikt śladów polskości nie zamazuje. Na różnych budynkach są odpowiednie tablice informacyjne, często w języku polskim. Przekonanie, że chowaniem głowy w piasek można zasłonić świat, dawno się zdezaktualizowało.
Ale tacierz bardzo mi się podoba.
To byłaby kłótnia, kto jest macierzą, a kto tacierzem 😈
W ogóle widzę w tym mieście schizofrenię. Może to złe określenie, bo to są przecież postawy różnych ludzi. Tylko jedni pojmują patriotyzm lokalny jako patryjotys, tj. Piastowska i Rota na Ratuszu po wieczne czasy, nie będzie pluł nam itp., a drudzy, tacy jak Rzygacze, założyciele Goldbergowskiego czy nasza Chiaranzana, kochają także przeszłość miasta, siłą rzeczy w niemałym stopniu niemiecką, ale przecież nie tylko, bo i wpływy angielskie były, i różne, jak to w miastach hanzeatyckich.
Schizofrenia objawia się jeszcze w tym, że po wojnie nadano te piastowskie nazwy ulicom, ale jednak odbudowano starówkę. Byli tacy, co pieczołowicie dbali, by zrekonstruować, co się da, jak najlepiej. I to w PRL! Bardzo jestem wdzięczna Chiaranzanie, że zaprowadziła mnie na wykład prof. Januszajtisa o przeszłości ulicy Mariackiej. Profesor (fizyk zresztą, ale wyrafinowany miłośnik Gdańska) płomiennie przemawiał: dlaczego rekonstrukcje są mniej cenione od zabytków? Czyż nie są piękne? Ilustrował rzecz zdjęciami. Dużo dały mi do myślenia zdjęcia zburzonego Gdańska, także tej ulicy…
A przecież podobno za stalinizmu był projekt, żeby w ogóle np. Długiego Targu nie odbudowywać, żeby postawić bloki i już 👿
Po namyśle pomysł z macierzą i tacierzą.. no, niech już nawet będzie tacierzem 😉 uważam za jeszcze bardziej słuszny niż w pierwszej chwili. Bo to się odwołuje do powszechnie znanego modelu, w którym pewna zasadnicza odmienność części wcale nie musi zakłócać harmonijnego funkcjonowania całości. 😉
To ujęcie pozwoliłoby uniknąć różnych niepotrzebnych, albo wręcz idiotycznych ściętek, kto jest słuszniejszą mamusią. Wszyscy, którzy pamiętają z dzieciństwa absurdalność pytania „kogo bardziej kochasz, tatusia czy mamusię?” na pewno z ulgą zgodziliby się na wersję „kocham i macierz, i tacierza”. 😀
Takie proste to nie było i dlatego chyba poważnie pomysły bloków nie potraktowano. Przecież wiele budynków się zachowało ze stosunkowo małymi uszkodzeniami. Ratusz, Dwór Artusa, kościoły. Jak postawić blok pomiędzy Dworem Artusa a Ratuszem. Trzeba by chyba Ratusz i Dwór Artusa do reszty rozebrać, a na takie barbarzyństwo nawet Bieruta nie było stać.
W Sopocie od wielu lat już jest ulica Haeffnera, który też ma i swój pomnik. Zresztą wszystko jest kwestią czasu. Napięcia powojenne nie sprzyjały eksponowaniu niemieckich korzeni, to chyba naturalne niezależnie od ustroju.
Z Haffnerem to jeszcze bardziej skomplikowane, bo on był Alzatczykiem, i w ogóle były tu wtedy także francuskie wpływy…
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jean_Georg_Haffner
A Bieruta było stać, żeby pół Warszawy rozebrać pod Pałac Kultury 👿
Nie wiem, jakie było poczucie narodowe Haffnera. Z Alzatczykami bywało różnie. Spotykałem niemieckie wisownie imion. Ulica nazywa się Jana Jerzego 😳
Rzeczywiście, Bieruta stać było na wiele. Nawet nie tylko pod PKiN ale i pod zwykłe osiedla przywożono cegły z Ziem Odzyskanych. Nazywało się to, że cały naród odbudowuje stolicę.
A ja i tak przechodząc koło pomnika Haffnera podśpiewuję sobie Haffnerowską Mozarta 😉
http://www.youtube.com/watch?v=f85aeVhxelE&feature=related
w ogóle ten pomnik wydaje mi się całkiem udany. W lubianej przeze mnie modzie pomników niepomnikowych
Z tym fonetycznym zniemczaniem i spolszczaniem, o którym Stanisław wspomniał, czasem wychodziło bardzo dziwnie. Były sobie na przykład dwie piękne i bogate wsie niedaleko Sopotu – Małe Kaczki i Wielkie Kaczki. Przyszedł pruski urzędnik, próbował to jakoś wymówić i się poddał, napisał Kleine Katz i Grosse Katz. Potem przyszedł polski urzędnik, miał zły dzień i napisał Mały Kack i Wielki Kack, i tak już zostało. Nie zauważył, że za miedzą uchowała się wieś Kacze Buki, a środkiem przez wszystkie trzy płynie rzeka Kacza. Z podobnych przyczyn w tubylczych rodzinach zdarzają się trzy albo i cztery wersje pisowni nazwiska – niepiśmienny poborowy mówił, jak go wołają, a Prusak pisał. 🙂
Spalszczanie na Śląsku poszło lepiej bo tam szefem podkomisji był Prof. Stanisław Rospond podawany jako autor (w rzeczywistości redaktor) „Słownika Nazw Geograficznych Polski Północnej i Zachodniej”. O Kaczkach (vel Kacyk itd) w tomie trzecim Słownika Geograficznego Sulimierskiego et cons.: http://dir.icm.edu.pl/pl/Slownik_geograficzny/Tom_III/651
Komisja Nazewnicza stamtąd brała nazwy w pierwszej kolejności. Także ta decyzja nazewnicza został podjęta przez Komisję świadomie cofając zapewne nazwę miejscowości do czasów pogańskich o czym więcej w powyżej zlinkowanym haśle.
Żeby było śmieszniej Mały Kack jest prawie w centrum Gdyni, a Wielki na obrzeżach.
Bardzo ciekawe. Czyli mały Kack to Kacyk. To już brzmi całkiem polsko.
Kacyk – polsko?
Właśnie studiowałam biografię Marthy A. Jej młodszy brat nosił imiona Juan Manuel, jak jego ojciec, ale wszyscy nazywali go Cacique – od wodza indiańskiego 😯
http://es.wikipedia.org/wiki/Cacique 😀
El Señor responsable o autoridad de los hombres
W obcych językach niektóre rzeczy brzmią zdecydowanie ładniej. 😉
Czy kto widział jak się pod kocykiem kacyk na kacu ocyka ?
I jak to będzie po hiszpańsku ?
Ja lubie tacierzomacierz lub macierzotatcierz.
A Rzygacze maja chyba na swojej stronie spisy ulic. Swoja droga bedac na kwerendzie w MN w Warszawie, przegladajac zasoby kostiumologiczne w tym pasy kontuszowe gdanskie, ktore maja pochodzic z gdanskiej dzielnicy Siedlce po polsku okreslonej jak Szydlowiec, okazalo sie bledem, polska nazwa to Szydlice. A bledna nazwa wystepuje w kartotece i w katalogu dotyczacym pasow.
Z innej beczki , dzis sie zalamalam, nie bylam swiadoma jednej dosc przejmujacej rzeczy, likwidacji zaocznej Wiedzy o Teatrze i wywaleniu moich bylych, znanych profesorow. Bedzie nas teraz mniej – teatrologow.
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/170,watek.html
Po hiszpańsku to będzie pewnie „un temprano dificil y cruel”. 😈
Temprano nie temprano, ale tempranillo by się przydało… 😉
Nie posiadam, ale mogę w zamian zaproponować portugalskie douro. Też się po linii kojarzy, z vida dura. 😉
Witam- jest też bardzo pyszne i adekwatne do kontekstu włoskie wino Primitivo…:) Na deszczowy , chłodny wieczór jak znalazł.
O !
Temparanillo się zamarzyłło
lub
Shiraz wytrawny nad wyraz
lub
Chardonnay pyszny że hej
a za
blanc savignon wszyscy tęsknią
a i
noir pinoty obiektami tęsknoty
natomiast
o merlocie myślę tylko przy słocie
bo
cabernety się zepsuły niestety
No i bierze mnie straszna cholera na ceny gewurtztraminera
PS Google tłumacz tłumaczy:
Tłumaczenie (polski > hiszpański)
bajo la manta de cacique plantea la resaca 😯
Nie brak mi słonecznych plaż,
gdy pod łapą mam grenache.
Na konsumpcję nie chcę czekać,
gdy się dorwę do malbeca.
Miło mnie po gardle smyra
każdy łyk cabernet syrah
Nie przejmuję się swą rolą,
gdy w butelce mam nebbiolo
Na Kultury Pałac wlezę
po kieliszek sangiovese.
Uznam to za straszną grandę,
gdy odbiorą mi zinfandel.
Skłonnym paradować w stringach,
byle dano mi rieslinga.
Lecz najżywszy ruch ogona
mam na zapach semillona. 🙂
A co z bełtem, czyli szlampą? Żeby było merytorycznie, to do niedawna Gdańsk słynął z tych likworów, produkowanych ubocznie, zdaje się, w Wytwórni Octu i Musztardy „Dagoma”. 🙂
Nawet na argentyńskiej pampie
marzę o bełcie czyli szlampie. 😆
No kurde, geniusz 😯
…a ma szczególna doń oskoma
wytwórni skutkiem jest „Dagoma” 😉
I mogę czuć się awangardą,
gdy piję cocktail: bełt z musztardą.
Każdy ruszy rychło w tan
Gdy wypije „Leśny Dzban”
[http://www.winka.net/wino/dzban-lesny-244.html ]
Oglądałem z dużym zdumieniem transmisję z koncertu przygotowanego przez dyr. Macieja Ziębę OP, ale i z zaciekawieniem wytrzymałem przed odbiornikiem dość długo, co nie udało się w poprzednich latach gdy koncertowali w stoczni: J.M.Jarre, David Gilmour, Rod Stewart. Oprócz klasycznej akademii, pojawił się bowiem jakiś nowy pierwiastek, który próbował przywrócić naszym „kolebkowym” ideom pożądany wymiar ogólnoludzkiej solidarności, jednak w zestawieniu z akademią nie mogło się udać i skończyło się tak jak wiemy. Szkoda mi teraz Macieja Zięby wszak próbował, w krótkim niezmiernie czasie, stworzyć widowisko w stylu „Live Aid” – to dobry kierunek, wymagający jednak dłuższych przygotowań, braku zadęcia „akademii ku czci…”, nieco większych nakładów : ), dopisania jakiegoś aktualnego kontekstu, który wpisując się w naszą Solidarność dotyka równocześnie jakiegoś globalnego problemu, i w którym zwykła – ogólnoludzka solidarność może się pozytywnie wyrazić.
W tle gwiazd koncertu zauważyłem udział w nim charakterystycznego trębacza Stevena Bernsteina (Sex Mob), związanego z NY Downtown Music Scene, szkoda, że nie zagrał z zespołem a tylko dyrygował orkiestrą. Myślę też, że gdyby zaprosić na scenę także Marco Beasleya, no i może jeszcze kogoś z zupełnie innej beczki ale z autorytetem, np. Boba Dylana, to opinia przesunęłaby się na korzyść dobrego widowiska muzycznego. A tak skończyło się na analizie poniesionych kosztów. Serdeczności dla Szefowej Bloga.
„Do czego zmierzam: myślę, że jeśli miasto chce być stolicą kultury, powinno wykorzystać atuty związane z jego tożsamością, z tym, co je zbudowało takie, jakie jest.”
Tylko pozornie. Pilnie śledzę sprawę ESK (bo mój rodzinny Lublin też startuje) i jednym z głównych kryteriów wyboru komisji jest: „Miasto dostaje tytuł nie za swoją historię, ani za to, co robi obecnie, ale za program obchodów w 2016 r.”
Pozostałe dwa:
Program ma zawierać wydarzenia, które angażują lokalną społeczność i zainteresują mieszkańców z zagranicy. Wygrana ma pomóc w trwałym rozwoju i ożywieniu miasta.
Oczywiście, wpisanie działań w przyszłości w kontekst historyczny daje większą spójność, ale koncentrowanie się na tym, co było wydaje się błędem.
Jakoś nie widzę sprzeczności. Tylko obawiam się, że odpowiedzialni za przedsięwzięcie widzą.
Widzę, że wątek wciąż żywy 😀 Serdeczności wzajemne dla dre; czy Pablo Renato tu bywał, nie przypominam sobie w tej chwili, ale na wszelki wypadek witam 😀
I tłumaczę: o koncentrowaniu się wyłącznym na przeszłości nikt tu nie myślał, w każdym razie ja. Chodziło mi o to, by tej przyszłości nie ignorować, bo to byłby fałsz.
byle w myśleniu o tym co przeszłe nie popaść w akademizmy wszelakie : )
A to na pewno. O to właśnie chodzi 🙂
Ale uwaga, (to nie autoreklama) nadchodzi kolejne zdarzenie w szacownej AM. Tym razem dotyczy Fryderyka: Echoes of Chopin – Marc Copland Trio & Silesian String Quartet, w nowej sali koncertowej. W niebo patrzę i trochę się boję.
Na moje szczęście, tym razem to tylko komercyjny wynajem sali. Polecam uwadze.