Radziwiłowicz do Paminy
Nie przekonuje mnie jakoś koncepcja izraelsko-holenderskiego reżysera Sjarona Minailo, który wyreżyserował Czarodziejski flet w Teatrze Wielkim w Poznaniu.
Zdaje się zresztą, że to jego pierwszy kontakt z Mozartem – z życiorysu wynika, że ma on za sobą kilka sukcesów, jednak związanych z dziełami współczesnymi lub dwudziestowiecznymi. Jedyną dawniejszą operą, jaką reżyserował, jest Semele Haendla (w Rotterdamie). A poza tym: Morton Feldman, Pascal Dusapin, a nawet Björk…
Wywiad zamieszczony w programie (kolejny konieczny dla zrozumienia, „co artysta chce przez to powiedzieć”) wydaje się początkowo sensowny, ale też to, co uważa on za swoje nowatorskie widzenie, zawiera się już w samym dziele Mozarta. Tak, wiadomo, że tekst Fletu zawiera silne akcenty mizoginiczne. Ale też jest tam ich przezwyciężenie, właśnie w owych czasach nowatorskie: potraktowanie postaci Paminy, która równorzędnie z Taminem, powiedzielibyśmy po partnersku, przechodzi z nim przez wszystkie próby. I też nie jest tak, że Sarastro jest bezwzględnie dobry, a Królowa Nocy bezwzględnie zła – można na bardzo różne sposoby oceniać motywacje każdego z nich…
Ponadto wszystko mówi jedno zdanie wypowiedziane przez reżysera: „Nie możemy podtrzymywać tego, co niektórzy nazywają tradycją tylko po to, aby tę tradycję ocalić – to zabiłoby główny motor sztuki, jakim jest kreatywność”. No i mamy manifest Regietheater. Pierwsze pytanie: dlaczego miałoby zabić? Drugie, jeszcze istotniejsze: co tu nazwiemy tradycją? Czyżby treść, która przecież jest podstawą muzyki?
No, powiedzmy, że nie tylko muzyki – są też przecież tam teksty mówione. Ale czy to znaczy, że jako element tej (okropnej, beznadziejnej) tradycji trzeba je wyrzucać? W warszawsko-berlińskim Flecie też zostały wyrzucone, ale tam przynajmniej są komiksowe napisy, które jakoś uzupełniają akcję. Tutaj po prostu wychodzą nonsensy, jak np.: Papageno śpiewa swoją pierwszą arię, po czym wchodzą Damy i bez słowa zatykają mu usta (Pamino zresztą jeszcze leży nieprzytomny, co w ogóle się z treścią nie zgadza), po czym gdy mu odtykają, oczywiście mówią o kłamstwie, a przecież bez poprzedniej rozmowy nie wiadomo, o jakie kłamstwo chodzi. I tak dalej, co chwila.
Ale po co te teksty zostały wyrzucone? Przede wszystkim po to, by zrobić miejsce dla dość grafomańskich niestety własnych tekstów – rzekomego listu zmarłego Króla Nocy do córki – Paminy, czytanego w odcinkach ciepłym głosem Jerzego Radziwiłowicza. I o ile z początku jest to nawiązanie do treści, swoisty testament (wszystko zapisuję tobie i matce, z wyjątkiem władzy, którą musi mieć Sarastro, bo rządzić musi mężczyzna-przywódca), to w kolejnych odcinkach są to jakieś michałki o zanurzaniu się w wodzie czy o tym, jak mała Pamina koniecznie chciała pochować gołębia rozjechanego przez samochód (!). Co to daje całości – trudno powiedzieć. Zwłaszcza, że cała strona inscenizatorska jest również enigmatyczna, nie będę jej bliżej opisywać. Odbieram to wszystko głównie jako chęć pokazania: ja to zrobię inaczej.
No, ale o muzyce (też, jak się wydaje, poprzycinanej). Prowadzi Gabriel Chmura i jest bardzo różnie (dość rozłaziła się już uwertura). Co do obsady, trafiłam chyba nieźle. Taminem jest Piotr Friebe, który sprawuje się dzielnie i nawet nieźle brzmi, choć jest to śpiewak z pokolenia Jacka Laszczkowskiego. Przyzwoitą Paminą jest Monika Mych-Nowicka, ale prawdziwą niespodziankę sprawia nieznana mi wcześniej Alina Adamska, świetna jako Królowa Nocy. Statecznym Sarastrem jest Rafał Korpik, sympatyczne wrażenie robią też Papageno (Jan Żądło) i Papagena (Magdalena Stefaniak). Oczywiście zdarzały się usterki, ale ogólnie posłuchać było warto. Mozart zawsze zwycięża.
Komentarze
Zanurzanie się w wodzie jest, jak się wydaje, twórczym rozwinięciem idei basenu w operze.
No, w bardzo odległym sensie, bo tu tylko słownie. Wody fizycznej nie było.
Pani Adamska jest po pierwsze klarnecistką ( co wyjaśnia łatwość poruszania się po naprawdę sporej skali ), może trochę za młoda do tej roli, barwę ma „ostrą” — ale ogromny potencjał. Jeszcze będzie o niej głośno.
No tak, na mamusię dorosłej córki raczej za młoda 😉
Pozwolę sobie na kilka nowości (choć nie tylko) z Wrocławia.
W sobotę mieliśmy we Wrocławiu prawdziwie wielki finał sezonu: koncert Staatskapelle Dresden z Danielem Hardingiem i Matthiasem Goerne. Wykonali: w pierwszej części Blumine i Kindertotenlieder Mahlera, a w drugiej VIII Symfonię Dworzaka.
Od dawna nie słyszeliśmy we Wrocławiu tak znakomitej orkiestry; może od czasu Budapest Festival Orchestra z Ivanem Fischerem w poprzednim sezonie. Drezdeńczycy grali absolutnie perfekcyjnie, idealnie zgodnie w sekcji smyczków, idealnie czysto w sekcji dętych, pięknym dźwiękiem, barwnym, nasyconym w forte, absolutnie wyraźnym w piano. Daniel Harding okazał się charyzmatycznym dyrygentem, znakomicie prowadzącym wspaniały zespół.
Matthias Goerne dał dowód, że jest znakomitym wykonawcą pieśni, przykładającym niezwykłą wagę do dramaturgii przekazu. Może czasami ten aspekt dominował nad czystym dźwiękowym pięknem, ale wykonanie to budziło szacunek i szczery podziw.
Po koncercie nastąpił gremialny „stojak” – tym razem w 100 procentach zasłużony. Szkoda, że zarówno śpiewak w pierwszej części, jak i orkiestra w drugiej, nie dali się namówić na żadne bisy. A przecież naturalnym dopełnieniem koncertu byłaby któraś z lżejszych pieśni z Des Knaben Wunderhorn, a na koniec Taniec słowiański. Ale, jak dowiedziałem się z programu, Staatskapelle daje w roku 260 przedstawień w Semperoper i 50 koncertów symfonicznych, więc muzycy pewnie muszą drobiazgowo dbać o swoją kondycję.
To było pozbawione efekciarstwa, prawdziwie szlachetne, eleganckie muzykowanie w stylu, który jakoś skojarzył mi się z występem Seong-Jin Cho sprzed dwóch miesięcy. Grał wtedy I koncert Beethovena (z orkiestrą NFM i Antoninim) i było to równie klasyczne – w najlepszym sensie – i szlachetne wykonanie. 23-letni pianista przypominał grą młodego Zimermana, który nagrał ten koncert w 1991 r. z Wiedeńczykami. Cho nie usiłował niczym epatować, grał po prostu Beethovena, ale była to prostota zachwycająca. Na bis zagrał Balladę g-moll Chopina i nie było wątpliwości, że I nagroda w Konkursie należała mu się zasłużenie.
P.S.
NFM doniosło na swojej stronie www:
„Narodowe Forum Muzyki im. Witolda Lutosławskiego we Wrocławiu ma zaszczyt przedstawić nowego dyrektora artystycznego NFM Filharmonii Wrocławskiej, którym od sezonu 2017/2018 będzie Giancarlo Guerrero. W sezonie 2017/2018 Giancarlo Guerrero wystąpi z NFM Filharmonią Wrocławską czterokrotnie. W kolejnych sezonach zaplanowano po osiem tygodni pracy z zespołem, podczas których odbędą się koncerty w Narodowym Forum Muzyki, tournée i nagrania. Giancarlo Guerrero będzie kontynuował współpracę z Nashville Symphony, której jest dyrektorem artystycznym od 2009 roku”.
Więcej pod adresem: http://www.nfm.wroclaw.pl/article?id=970
A więc po młodym Benjaminie Shwartzu, który niezbyt wyraziście odcisnął się na stylu gry orkiestry NFM, przychodzi kolejny egzotyczny gość. 4 tygodnie pracy w najbliższym sezonie, a potem aż po osiem. Oj, będziemy mieli konkurencję dla Drezdeńczyków i innych. Co Państwo na to?
Dzięki za wieści z Wrocławia! Z tym, że ta ostatnia chyba nienajlepsza. Znowu nie będzie nikogo, kto pracowałby z tą orkiestrą regularnie. Szef od wielkiego dzwonu – chyba żarty.
W dzisiejszej popołudniowej Dwójce był wywiad z tym człowiekiem. Komplementy pod adresem orkiestry w co drugim zdaniu – jaka jest świetna. Teraz już rozumiem o co chodziło. Są tacy znakomici, że mnie tu właściwie nie potrzeba. Tylko pieniądze są w tym wszystkim zupełnie realne….
Oj, tak, tego się właśnie obawiam 🙁
Nowy dyrektor zaprezentował się wrocławskiej publiczności dzień przed Staatskapelle, na koncercie, który pierwotnie miał poprowadzić nieodżałowany Stanisław Skrowaczewski – z repertuarem w pełni Brucknerowskim (adagio z kwintetu w aranżacji SS, plus Dziewiąta). I niestety, nie była to udana prezentacja. 🙁
Pozwolę też sobie dodać niedużą kropelkę dziegciu do relacji z sobotniego występu: o ile podzielam zachwyty nad grą orkiestry i nie mam zastrzeżeń do pierwszej części (mahlerowskiej), o tyle wykonanie Ósmej Dvořáka we mnie pozostawiło jednak niewielki niedosyt. Chodzi o samą interpretację, w moim odczuciu – jakby to ująć – niedostatecznie idiomatyczną (może po prostu za bardzo mam „w uszach” Kubelika). Ale sądząc po zasłyszanych na gorąco po koncercie komentarzach publiczności, należałem w tym odbiorze do zdecydowanej mniejszości.
Jak przeczytałam, że w programie koncertu drezdeńczyków było Blumine, od razu pomyślałam – jaka szkoda, że nie mógł tego słyszeć prof. Wiktor Osiatyński, który uwielbiał ten utwór 🙁
Zgoda z akondem. Dworzak Drezdeńczyków był dość brahmsowski. Ale czy Dworzak nie chciał taki być? Przecież VIII to hołd złożony Brahmsowi: allegretto to reminiscencja III Brahmsa, a finał – wariacje na typowo brahmsowski temat (I) – przypominają konstrukcję finału IV.
Wszystko to prawda, ale tę brahmsowość i tak słychać – również bez jej eksponowania. Hołd nie powinien stawać się naśladownictwem.