Tonhalle po raz pierwszy
Orkiestra z Zurychu pod batutą swojego szefa Lionela Bringuiera jest na tegorocznej Kulturze Naturze orkiestrą-rezydentką. Pierwszy wieczór z nią był trochę bardziej wymagający, jutro już będzie samograj.
Nie wszystkie punkty programów koncertowych w tym roku są zgodne z ideą „dziecięctwa”. Dziś – tylko jeden utwór. Ma mère l’oye Ravela grywa się najczęściej w formie suity orkiestrowej – kompozytor zinstrumentował napisaną parę lat wcześniej suitę na fortepian na cztery ręce, zadedykowaną małym Mimi i Jeanowi, dzieciom swoich przyjaciół – tu małe polonicum – Idy i Cypriana Godebskiego juniora (którego przyrodnią siostrą była słynna Misia Godebska-Sert). Rozkoszny ten utwór jest ilustracją kilku bajek Charlesa Perrault. Ale istnieje jeszcze trzecia jego wersja: muzyka baletowa. Ravel dopisał wstęp i interludia pomiędzy częściami, zmienił też ich kolejność: Kołysanka Śpiącej Królewny, Piękna i Bestia, Tomcio Paluszek, Brzydulka Cesarzowa Pagód i Zaczarowany ogród. Jak to u Ravela jest tu istna feeria orkiestrowych barw – tu pole dla popisu dla świetnej sekcji dętej, harfy, czelesty i perkusji. Bardzo miłe.
Reszta programu była już „dorosła”. Dawno nie słyszałam na żywo Les espaces du sommeil Lutosławskiego i z przyjemnością słuchałam tych wiązek orkiestrowych, które na początku zbijają się w zamglone chmury, imitując zapadanie w sen, potem orkiestra „stoi”, czyli jednak czuwanie, wreszcie narastanie, kulminacja, spadek napięcia i znów nagły jego zwrot na koniec. Niestety niespecjalnie mi odpowiadała interpretacja Nathana Berga – po pierwsze nie ten gatunek głosu, on jest basem-barytonem, a to jest utwór na baryton, barwa powinna być łagodniejsza, liryczna, a intonacja precyzyjna. W jego zaś wypadku odnosiłam wrażenie, że nie wszystkie nuty były tymi, jakie napisał kompozytor – to po drugie. Szkoda. Może też z I balkonu gorzej się słuchało, ale nie sądzę, żeby to było tylko to.
W drugiej części I Symfonia Henriego Dutilleux z 1951 r. Znakomity utwór! Trochę ma wspólności z pisanym w tym samym czasie, lecz ukończonym dopiero w 1954 r. Koncertem na orkiestrę Lutosławskiego: jest tu również passacaglia (ale jako pierwsza część), jest żywiołowe scherzo (kończące się zaskakującym crescendem). Dalej jednak napięcie opada, a finał kończy się również nietypowym wyciszeniem. Tyle tylko, że Lutosławski trzymał się wówczas jeszcze związanego z socrealizmem materiału ludowego, Dutilleux natomiast nie miał tych ograniczeń i był bardziej swobodny. Kompozytorzy poznali się później i zaprzyjaźnili, estetycznie łączyło ich niemało, w tym estyma dla twórczości Alberta Roussela.
Po ciepłym przyjęciu orkiestra szybko się zerwała z miejsc i poszła. Jutro znów się nam zaprezentuje. A teraz w NOSPR trwa Noc Muzeów – w hallu wystawiono zestaw perkusyjny, na którym może sobie pograć każdy, kto ma ochotę, w sali kameralnej grały sobie dzieciaki, a teraz, od 23. jest Noc z Szymanowskim. Ale jak już zaległam w hotelu, to mi się nie chce tam wracać…
PS. Jak już o Nocy Muzeów, to w jej ramach odwiedziłam dziś starą siedzibę Muzeum Śląskiego, która właśnie się zamyka i w której urządzono kiermasz wydawnictw. Kupiłam sympatyczną pozycję pt. Wihajster do godki – lekcje śląskiego Barbary Szmatloch. Pyszne! „Byłach łostatnio na koncercie. Jak tam gryfnie – jasno, cieplućko, wszyndy woniało, ludzie wysztafiyrowane i lachajom sie jedyn do drugego. Muzykanty tak piyknie grali, że pocułach sie jak w doma. Bo u mie w doma zawdy słychać było muzyka. (…) W świynta moja starka grali na cytrze, łojciec na krzipkach, a mama piyknie śpiywała. Nojwiynkszy talynt miał starzik Jorg, co groł na klarnecie i nawet som melodyje ukłodoł”…
Komentarze
Ravel był tak uroczy i elegancko zagrany, że aż mi było trochę przykro, że tak szybko się skończył. Zdaje się, ze wielu ceni I symfonię Dutilleux za orkestrację, ja słyszałem wczoraj tę symfonie po raz pierwszy w życiu na żywo i trudno się z tymi głosami nie zgodzić. Aż szkoda ze jego muzyka dość rzadko gości w naszych salach (przynajmniej z tego co zauważyłem). Solista w Lutosławskim faktycznie dość kiepsko dawał radę zwłaszcza w wyższym barytonowym rejestrze, z amfiteatru było to słychać dokladnie tak samo jak podejrzewam z I balkonu.
@ lindenmeyr – witam i dziękuję za potwierdzenie wrażenia 🙂
Koncert zamknięcia był również w sumie bardzo przyjemny. Pełne pozytywnej i pozytywistycznej 🙂 energii Rugby Arthura Honeggera. Koncert fortepianowy Brittena oscylujący stylistycznie między Poulenkiem a Prokofiewem, w których Andsnes nieco porzucił swój spokój i pokazał większą zadziorność – choć już w zagranym na bis Tańcu ludowym Griega (to było coś z późniejszych opusów, nie mam teraz jak sprawdzić, bo po kolejnej aktualizacji nawalił mi dźwięk w laptopie 🙁 ) był jak na mój gust zbyt salonowy, gładki. Nawiasem mówiąc powiedział moim kolegom, że jego ulubionym pianistą z przeszłości jest Dinu Lipatti – to wiele tłumaczy.
I na koniec jeszcze Szeherezada Rimskiego-Korsakowa, barwna, z ładnymi solówkami. Opowieści i bajki – ładnie zakończył się ten festiwal.
Dzień dobry,
Przepraszam, powinienem był się przywitać 🙂 zaglądam tu do Pani od dłuższego już czasu, bardzo często, żeby skonfrontować swoje wrażenia z różnych wydarzeń, na których (zwykle) mam przyjemność być i wreszcie zdecydowałem się założyć konto i pare słów napisać, mam nadzieję, że będzie jeszcze ku temu kilka okazji 🙂
Pozdrawiam serdecznie
Dobry wieczór 🙂 Na relacjonowanych przez Panią Redaktor koncertach miałem stawić się osobiście, zostałem jednak w Poznaniu, między innymi po to, by posłuchać Blechacza w koncercie A-dur Mozarta. Niestety, kolejny raz pianista mnie nie zachwycił – ileż razy można grać tak samo 🙁 (nieco więcej piszę o tym u siebie). Swoją drogą, nie pamiętam wydarzenia w Auli UAM, które przyciągnęłoby tak wielkie tłumy, również notabli najróżniejszej maści – od aktorów po samego ex-prezydenta BK z Małżonką 🙂 I choć zarówno listopadowy f-moll Chopina, jak Mozart z ostatniego piątku były dla mnie pewnym zawodem, postanowiłem sobie nie odpuszczać czerwcowego duetu Rafała z… Bomsori Kim. Blechacza jako kameralisty jeszcze nie słyszałem, poza tym grać będą parę sonatowych cacuszek, m.in. KV 376 Mozarta i sonatę Szymanowskiego (Pani Kierowniczka może się skusi?). A poza tym znów będzie blichtr, vipy i atmosfera nadzwyczajnej podniosłości 🙂
No zobaczymy 🙂
Tymczasem sprawdziłam organoleptycznie, co Griega Andsnes grał wczoraj na bis. To był Marsz norweski op. 54 nr 2.
Takie wykonanie mi się bardziej podoba, trochę dziko: https://www.youtube.com/watch?v=TjRZTcrJFRA
Ojej, to Andsnesa wykonanie wspaniałego Koncertu fortepianowego Brittena nie zasłużyło na osobny wpis? Szkoda 🙁
A skoro mowa o Griegu, to Leif Ove mieszka w Bergen, rodzinnym mieście Edwarda Griega 🙂 Tak się akurat składa, że dom kompozytora, ku mojemu zdziwieniu wystrojem mocno przypominający zakopiańską Atmę, można zobaczyć w najnowszym numerze nagazynu The World of Interiors.