Smutny hymn i Terminator
Trudno o tak dwa różne koncerty, jak poniedziałkowy popołudniowy i wieczorny. Po południu trochę uroczego, subtelnego muzykowania, wieczorem dużo hałasu mniej lub bardziej zbornego, chwilami nader męczącego.
Zestaw muzyków, który wystąpił po południu, nieraz już produkował się na tym festiwalu w różnych konfiguracjach; każdy z artystów bywa znakomitym solistą, ale wszyscy są też świetnymi kameralistami, a niektórym też korona z głowy nie spada, kiedy grają w orkiestrze. W pierwszej części Jakub Jakowicz, Katarzyna Budnik-Gałązka, Marcin Zdunik i Paweł Wakarecy wykonali piękny Kwartet fortepianowy g-moll Mozarta i młodzieńczy Kwartet fortepianowy Mahlera, a właściwie założoną pierwszą część nigdy nie ukończonego kwartetu – melancholijne dzieło jeszcze zapatrzone w Brahmsa, a nawet trochę w Schuberta.
Bardziej jeszcze schubertowsko – co jest usprawiedliwione także czasem powstania – brzmi Kwintet smyczkowy F-dur op. 20 Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego, nawet skład jest identyczny jak w Kwintecie C-dur Schuberta (co akurat jest raczej przypadkiem, bo Dobrzyński znać tego dzieła nie mógł, jako że wykonano je dopiero w 1850 r.) – kwartet smyczkowy plus druga wiolonczela (do wymienionych smyczkowców dołączył tu Andrzej Bauer). Z ducha autora Pstrąga jest temat pierwszej części, najpierw ukazujący się w wiolonczelach, później przewijający się przez wszystkie głosy. Dość charakterystyczne dla całego utworu jest w miarę równomierne wykorzystanie instrumentów: choć zdecydowanie wiodą prym pierwsze skrzypce i pierwsza wiolonczela, to każdy z pozostałych również regularnie wychodzi na pierwszy plan. Druga część, choć nosi tytuł Menuet, to regularny mazur, a skoczny finał o chwytliwej melodii (podśpiewywaliśmy ją jeszcze po wyjściu z koncertu) przypomina trochę polkę, trochę krakowiaka. Jednak znamienna jest trzecia, wolna część, z przymiotnikiem doloroso w tytule, w której pojawia się melodia Mazurka Dąbrowskiego w wersji melancholijnej, wędrując przez wszystkie głosy. Dobrzyński pisał kwintet po powstaniu listopadowym i oddał w nim ówczesne nastroje. Aktualne na swój sposób i dziś.
Ale cóż, jest święto, trzeba się cieszyć – takie założenie przyjęła Agata Zubel tworząc swoje nowe, zamówione przez IAM właśnie na tę okazję, niedługie dzieło orkiestrowe Fireworks (pianofil w związku z tym tytułem zastanawiał się, kiedy więc będzie Święto wiosny). Jego prawykonanie rozpoczęło wieczorny koncert EUYO – Młodzieżowej Orkiestry Unii Europejskiej pod batutą Gianandrei Nosedy. Utwór rzeczywiście błyskotliwy, z ogromną rolą perkusji i glissandami w smyczkach, jakby muzyczny obraz tego, co oglądamy na niebie podczas pokazu sztucznych ogni. Utwór ten, podobnie jak cały program koncertu, zostanie wykonany już dziś, tj. we wtorek, w berlińskim Konzerthaus, a w niedzielę na londyńskich Promsach. Tournée orkiestry zawiera jeszcze więcej utworów, a pozostałe z tego programu – Koncert f-moll Chopina w wykonaniu Seong-Jin Cho i V Symfonia Czajkowskiego – zostaną wykonane jeszcze w innych miejscach. W obecnym składzie muzyków znajduje się z Polski pięć skrzypaczek i dwóch skrzypków, dwie altowiolistki, dwie wiolonczelistki i jedna grająca na czeleście. Czyli tradycyjnie: smyczki i większość kobiet.
Po obiecującym początku koncertu przyszło zdzielenie obuchem w łeb, bo inaczej nie mogę nazwać tego, co zrobił Cho z Koncertem f-moll. Już nawet nie to, że pozbawił go jakiegokolwiek cienia poezji i ciepła, ale wręcz wiało z tej gry lodowatym chłodem i tłumioną agresją (znajoma powiedziała, że to była okrutna zemsta na Konstancji Gładkowskiej; pianofil powiedział coś równie zabawnego, ale może niech sam powtórzy), która wyszła na wierzch w bisie – dziesiątej z Etiud transcencentalnych Liszta, zwanej Appassionatą. To już było po prostu rąbanie siekierą. Istny Terminator, maszyna do grania, ale w sensie negatywnym. Jestem zdumiona, bo na konkursie to aż tak nie było. Czyżby życie koncertowe mu wskazało tę drogę, świadomość, że właśnie coś takiego się publicznościom podoba? Przykre. Właśnie Camilla Panufnik zastanawiała się dziś (to też refleksje po niedzielnych występach), dlaczego młodzi pianiści koniecznie muszą grać szybko i głośno, i stwierdziła, że taka widać moda, ale to zła moda i należy z nią walczyć. Ale jak? Sala przyjmowała Cho owacyjnie, a dopingowała ją w tym jeszcze orkiestra robiąc „rakietę” nogami. Po wykonaniu w drugiej części koncertu symfonii Czajkowskiego, która brzmiała jak na sterydach (choć dyrygentowi nie można odmówić kunsztu), było podobnie, tj. owacja była niby dla Nosedy, ale wyszło tak, jakby młodzi muzycy bili brawo samym sobie. Był też bis: Marsz Rakoczego. Wyszłam zmęczona, skatowana po prostu. Uff, najbliższego wieczoru tylko jeden koncert, i to na instrumentach historycznych – Concerto Köln, będzie więc ciekawie i uszy trochę odpoczną.
Komentarze
Bez wątpienia wszystko było trochę na sterydach. Niestety, jak sądzę, jest to trochę też wina dodatkowego nagłośnienia. A jest to problem, a w zasadzie problemat. Bo rozumiem dobre intencje organizatorów – ponieważ ChiJE w tym roku odbywa się „na emigracji” w złych akustycznie pomieszczeniach TWON i narzekania były na to na długo przed rozpoczęciem Festiwalu, to postanowili jakoś temu zaradzić. Bo – rzeczywiście – w Salach Redutowych, ale też w Sali Moniuszki są miejsca, gdzie słychać słabiutko. Ale gdy stawia się mikrofony, zwłaszcza kierunkowe, i umieszcza się głośniki w kilku punktach sali, to dźwięk – owszem, jest słyszalny lepiej, ale jest zarazem straszliwie męczący, bo przestaje być naturalny. I staje się – niestety- spłaszczony, a także – w przypadku, gdy mikrofon zbiera odrobinę nawet bardziej jeden instrument od drugiego – zniekształcony. W dodatku, jak się nie siedzi idealnie pomiędzy głośnikami – robi się akustyczna anamorfoza. Jest jak z mieszaniem się światła dziennego ze sztucznym – słyszy się taką papkę: tym razem jeszcze porównanie kulinarne – zawartość 20 % wiśni i 80% aromat identyczny z naturalnym. Identyczny, ale tylko pozornie. M.K., który tu chyba nie pisuje, ale za to bardzo dobrze słyszy (lepiej niż ja z pewnością) jest np. dźwiękiem w Salach Redutowych zdruzgotany. Bo – i znów porównanie – jest to problem jak z demokracją, w zasadzie nawet po prostu jest to problem z demokracją. Czy jednym lepiej i więcej, a drugim mniej i gorzej, czy wszystkim w miarę po równo, ale za to na uśrednionym, niedobrym poziomie? Ot, pytanie! Czy więc pozostać przy sytuacji, gdy nienagłośniony koncert będzie w miarę dobrze słyszeć (ale naturalnie) jedynie część widowni, czy wszyscy mają słyszeć wyraźnie, ale źle zarazem, jednak tak samo? I kto – w pierwszym przypadku ma być uprzywilejowany? Bo często prawdziwi melomani nie zdołają zająć tych najlepszych miejsc, gdzie uprzywilejowani z powodów pozamuzycznych siądą. Przecież trzeba powiedzieć to jasno – 80-90% publiczności nie słyszy tych różnic. Tak jak nie słyszy różnic wykonawczych – przychodzi na imprezę i na nazwisko (i to nie jest złe, bo to jednak Festiwal „ciągnie”, a poza tym z tej masy „rafinują” się też z czasem prawdziwi koneserzy). Niemniej jest tak, że jak laureat konkursu będzie grał fatalnie, to i tak będzie owacja wielka, bo się oklaskuje produkt a nie jego walory – to mieliśmy wczoraj i nie tylko. No ale na samych estetach i koneserach daleko kultura by nie zajechała. Więc może jednak jakiś kompromis, np. zredukowanie jednak odrobinę tego nagłośnienia, tak troszkę chociaż, żeby nie było tak, że 5 Symfonia Czajkowskiego staje się Konzertstückiem (jak u Schumanna) na zespół waltorni obligato z akompaniamentem orkiestry (wczoraj mikrofony tak były ustawione, że rogi były słyszane straszliwie, a wśród nich jeden szczególnie) i – w dodatku – te „solowe” rogi widzi się jakieś 50 metrów od miejsca, z którego je słychać. Oczywiście, być może, to kwestia generacyjna. Dziś ludzie słuchają muzyki z Youtuba, MP3, ze smartfonów (kto jeszcze chodzi jak ja z discmanem i płytami CD w plecaku?), niby bezstratne formaty, ale ja te straty jakoś dobrze słyszę. Chodzi się na koncerty rockowe na różnych lotniskach i stadionach, gdzie jest takie horrendalne nagłośnienie, że np. na Saskiej Kempie, 2 kilometry od Stadionu Narodowego słyszy się każde słowo piosenek. Ja bym zapewne na takim koncercie po 30 sekundach stracił przytomność od hałasu, ale jak ktoś się przyzwyczai, to mu nagłośnienia koncertu symfonicznego też nie straszne, a zapewne nawet miłe. Oczywiście co innego, jak koncert byłby w jakiejś Waldbühne czy innym Schönbrunnie, ale na sali, to trochę jednak nie tego…
Co do wykonań i repertuaru, to w zasadzie Kierownictwo napisało wszystko. Jeszcze dodam, ze w tym Kwintecie op.20 Dobrzyńskiego w Menuecie, który jest Mazurkiem w partii trio usłyszałem po raz pierwszy (a znam dzieło od lat z płyty Kwartetu Wilanów z Tomaszem Strahlem) wyraźne cytaty z Боже, Царя храни, czyli hymnu carskiego Lwowa! Warto słuchać (nawet, jak się nie jest muzykologiem, że pozwolę sobie na małą złośliwość)! Hymn jest z 1833, kwintet po 1835, czyli bingo! Myślę, że konfrontując hymn z menuetem, który jest w istocie mazurkiem, Dobrzyński, pisząc ten utwór w konwencji „z życia narodu”, w dodatku dając następnie lament z niemazurkowego i smutnego Mazurka Dąbrowskiego – bardzo odważnie pokazał, co myśli o Mikołaju I, Lwowie, Uwarowie i innych ideologach imperialnych. Ten menuet – w tym kontekście od razu przywołuje też menuet z balu u senatora w „Dziadach” może coś jest na rzeczy.
Co do koreańskich sterydów z zamrażarki. Chopin był właśnie – zimny, sztuczny, choć momentami technicznie doskonały. Ale to jest odtwarzanie samego siebie z czasów konkursu, kiedy też odtwarzało się algorytm wyprowadzony z wzorcowych wykonań. Swoją drogą kilka miesięcy temu słuchałem siedząc (przypadkowo) dokładnie na tym samym miejscu tego samego Koncertu f-moll z tym samym dyrygentem (ale z LSO), tyle, ze bez nagłośnienia, bez opuszczonego ekranu (czeluść sceny pochłaniająca dźwięki) i bez przesunięcia sceny. Dźwięk był gorszy i lepszy zarazem, tzn. słychać było mniej, ale za to naturalnie. Ługański to też maszynka do grania na autopilocie, też ten jego Chopin był zimny i nieco mechaniczny, ale jednak Cho dał popis całkowitego odhumanizowania. Myślę, ze to też kwestia mentalnosci zwiazanej z tym makabrycznym wyścigiem szczurów w Korei – pode mną siedziało kilka Koreanekz małymi dziećmi i widziało się tę presję na nie wywieraną, spetryfikowane chłopczycki patrzące na pianistę z podziwem i przerazeniem zarazem i te baby chwytające ich co chwilę za ramię i coś szepczące do ucha – patrz, jak daleko można dojść, musisz ćwiczyć nie 11 ale 15 godzin na dobę. Nic z tego dobrego wyjść nie może, brrrrr. I to nie jest żaden rasizm – są Azjaci, którym wychodzi wszystko, Józia na przykład.
Co do Liszta na bis, to żartowałem, że Cho inspirował się pianistą chińskim Wu Pau (czyt. Łupał). Ale prawda jest taka, że Cho ma kontrakt z DG, ale ma taki też Józia i – last but not least – Trifonow. Trifonow nagrał album lisztowski, przed którym klękają (słusznie) narody, więc biedny Cho też by chciał. No ale, niestety… A tymczasem na plecach czuć już oddech następnych. Jak bym coś mógł podpowiedzieć Organizatorom, to żeby przyjrzeli się pistolecikom z bliższego nam Wschodu. Np Sasza Małofiejew i Sandro Nebieridze. Tu akurat grają razem w ramach tego rocznego konkursu Grand Piano w Moskwie, który ex aequo wygrali:
https://www.youtube.com/watch?v=qsso9SEHtmQ
I tu też:
https://www.youtube.com/watch?v=MHP2YFC3U-0
A tu Saszka pietnastoleni:
https://www.youtube.com/watch?v=PSgM-hkSsY8
A tu unisono gra z Macujewem Lutosa!!!:
https://www.youtube.com/watch?v=TMH2qUPmtJ4
A tu Sandro, świetny, nie tylko technicznie:
https://www.youtube.com/watch?v=wasvXrkKOHY
Aha, nie dodałem, że Sandro Nieberidze, urodzony w 2001, to też kompozytor, np. pisze koncerty fortepianowe i to jakie!:
https://www.youtube.com/watch?v=NDpIsfRQA2o
Pianofilu, za dużo linków w jednym komentarzu, w związku z tym musiał poczekać, aż znajdę się koło kompa…
Nie dość, że pianista chiński Wu Pau, to jeszcze kompozytor chiński Xiao Pang… 😛
Nie wiem, jak to jest teraz w Salach Redutowych po bokach, bom jeszcze ani razu nie usiadła na swoim miejscu, ale znajoma pani profesor raz usiadła, i to gdzieś w dalszym rzędzie, bo się spóźniła, i z Sonaty h-moll Liszta słyszała jeden wielki huk.
Dzień dobry
Pianofilu, myślę że przypuszczenie, iż 80-90% publiczności nie słyszy różnic wykonawczych jest w tym aspekcie optymistyczne, że nie bierze pod uwagę tego, że na takich „gwiazdorskich” koncertach 30-40% publiczności może nie być w stanie rozróżnić poszczególnych utworów.
Dzień dobry.
Hehe… kiedyś na koncercie bardzo znanego pianisty w starej filharmonii wrocławskiej jedna pani siedząca na wejściówkach za kolegą waliła go co chwilę w ramię i powtarzała z podziwem — ale głośno. To może jednak jakiś wyróżnik jednak?
Swoją drogą posłuchałem nagrania Trifonowa op. 28 Chopina z Carnegie Hall i też go znajduję dość zimnawym.
Posłuchajcie tego! Np. finału. Sasza nie jest bynajmniej zimny, choć wygląda…
https://www.youtube.com/watch?v=XvoujYlKw7E
Na obronę Cho, może przywołam tu starą sportową zasadę, że „jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz” (tu: koncert). Kontrowersyjną, ale wyznawaną przez 80-90% ludzkości 😉
Ponieważ mam skłonność do sypania piasku w tryby, przypomnę tylko, że jeszcze w zeszłym roku delikwent był „świetny” i godnie reprezentował Konkurs Chopinowski. Sam ballady Chopina w jego wykonaniu zaliczyłem do „the best of” ChiJE 2017, co akurat znaczy niewiele, ale protestów nie było. Jest nawet stosowne nagranie…
https://youtu.be/r9s5gi_QI6g
Fanklub widać czuwa, bo jest także z wczoraj…
https://youtu.be/ssw-Xl6UK0k
Być może p. Cho tego Chopina w sobie „zajeździł”, co grozi chyba każdemu zwycięzcy Konkursu Chopinowskiego, ale przecież w rok nie zapomniał, jak grać…więc jeszcze nie spisywałbym go na straty.
Gatsby: Chopin to jeszcze był, że jak cię mogę. Jak pisałem – miał pewne fragmenty bardzo solidne, nawet chwilami ładne, choć całość pozostała bezwyrazowa. Jednak miejscami słyszałem bardzo przyjemny dźwięk, perlisty, wyrównany – to co na Konkursie zresztą przyniosło mu laury. Ale ten Liszt, to było walenie i kawalkady brudnego przesterowanego dźwięku – nie do wytrzymania. On chyba uwierzył we własną genialność (fankluby, psychofanki etc.). Tzn. osiągnął ten poziom pewności, że teraz nikt mu nie może podskoczyć. Polecam programy o katastrofach koreańskich samolotów pasażerskich, wynikających z relacji między pierwszym i drugim pilotem. Było ich kilka i zawsze powtarzał się ten sam motyw – młody nawet jak widział, że szef prowadzi maszynę na zatracenie, to nie reagował, bo nie można po prostu zwrócić uwagi w takiej sytuacji komuś, kto jest nominalnie autorytetem. Myślę, że Cho uważa się już za pierwszego pilota (ma na to papiery, jeden z Warszawy) i dlatego jest taki pewny siebie. W każdym razie słyszałem wczoraj wyraźnie przy tym Liszcie: pull up, pull up, terrain…
Nie słuchałem tego, ale jeźlikto chce sobie porównania porobić:
http://www.classicalwcrb.org/post/introspective-piano-masterpieces-seong-jin-cho
(W przypadku większości tego rodzaju stron, jeśli w przeglądarce klikniemy „zachowaj stronę jako”, to pliki mp3 z koncertu będą schowane w folderze utworzonym podczas zachowywania strony)
W żadnym wypadku nie mogę się zgodzić z opiniami dotyczącymi wieczornego koncertu poniedziałkowego. Orkiestra EUYO to orkiestra złożona z bardzo młodych ludzi. Entuzjazm, energia, spontaniczność i żywiołowość to ich cechy szczególne. Uważam, że to był bardzo dobry koncert. No może za wyjątkiem pierwszego utworu p. Zubel. Kojarzył mi się z wieloma rzeczami ale na pewno nie z fireworks. Jeżeli chodzi o Cho to to, że jest zimny to żadna nowość. Tak właśnie grał na konkursie chopinowskim. Jak zaprogramowana maszyna. Można się spierać czy to dobrze czy nie. Ale nie można odmówić mu muzykalności i perfekcyjności grania. A druga część koncertu to po prostu bajka w jego wykonaniu. Jeżeli nie podobała się etiuda Liszta na bis to polecam bis z koncertu w Berlinie w środę. Grał drugą część sonaty patetycznej Beethovena. I grał cudownie. Mimika jego twarzy jest rzeczywiście zimna, ale na pewno nie granie. Każdy może posłuchać tego koncertu. Była transmisja i jest w necie. Co do V symfonii to uważam, że było w niej wszystko co być powinno. Rzeczywiście sala nie należy do najlepszych, ale młodzież dała z siebie wszystko. Jesteśmy przyzwyczajeni do gry naszych orkiestr. Ospałych i nijakich. Tu był prawdziwy czad. Przepiękne sola (zwłaszcza waltorni w 2 części), klarnetu, fagotu i fletu. Bardzo dobry dyrygent. Plastyczny, komunikatywny, mający doskonały kontakt z orkiestrą. Było wszystko czego można oczekiwać. EUYO to najlepsi młodzi muzycy z Europy. Mają chęć grać i robią to dobrze. To przeciwieństwo naszych orkiestr symfonicznych. Warto to docenić, a przede wszystkim nastawić się na to idąc na ich koncert. To innego rodzaju muzyka niż przywykliśmy. Wspaniały koncert. Wspaniałe wrażenia.
Co do Seong-Jina, wstawiam tutaj jego tegoroczny recital z Verbier z, uwaga, sonatą h-moll Chopina, która może równoczasowo budzić skrajne emocje, posłuchajcie sami:
https://www.youtube.com/watch?v=vv7QYmuaJxU
Przy okazji, tegoroczne Verbier było wyjatkowe, bo dwudzieste piąte, więc działy się tam TAKIE rzeczy (lajtmotivem jest tu uwertura do „Wilhelma Tella”):
https://www.youtube.com/watch?v=NnEKafnfMDw czy
https://www.youtube.com/watch?v=Vmrd2J1DCfM&index=11&list=RDdUERILgU5co