Dawno nie było tu pianisty…

…tu, czyli w Filharmonii Narodowej: ostatni raz w piątek i sobotę (z relacji słyszę, że tym razem Seong-Jin Cho był zupełnie inny niż na Chopinie i Jego Europie, naprawdę romantyczny, co cieszy). A teraz recital dał Alexander Gavrylyuk.

Zanim ktoś się zacznie czepiać pisowni, przypomnę, że pianista ten, choć urodził się w Charkowie 34 lata temu, to już jako 13-latek zamieszkał w Sydney. Występuje od czasu do czasu w Polsce, najczęściej chyba w Dusznikach, w Warszawie rzadziej, choć też. Kilka lat temu zastępował Marthę w koncercie Prokofiewa; na porządnym recitalu dawno go nie słyszałam. Tym razem można było go ocenić z różnych stron, ciekawie zresztą ułożył program: każdą z części zaczynał łagodnie, by potem całkowicie zmieniać nastrój.

Na początek Mozart – wcześniej był zapowiadany Koncert włoski Bacha, ale w sumie cieszę się, że zamiast niego było KV 330, bo to jedna z moich ulubionych sonat. Gavrylyuk zrobił z niej istny bibelocik, grał ją pięknym dźwiękiem, z prawdziwą czułością. I, co ciekawe, ta czułość została w następnym utworze – Balladzie F-dur Chopina, w momentach, gdy pojawia się główny, kołyszący temat. Burzliwe fragmenty zagrał – i owszem, burzliwie. Natomiast zupełnie inaczej podszedł do Liszta – fantazji Po lekturze Dantego: już od pierwszych akordów nawet zmienił postawę, zgarbił się (przy Mozarcie i Chopinie siedział prosto), zaczął się demonicznie rzucać na klawiaturę. To wszystko oczywiście zrozumiałe, ale niestety w forte jego dźwięk stał się nieładny, przeforsowany. Jednak ludzie oczywiście lubią, jak jest głośno i szybko, więc były wielkie brawa. A ja wspominałam jakże inne wykonanie Avdeevej, która mimo temperamentu nigdy nie pozwala sobie na brzydki dźwięk…

Jednak nie wiem, czy artysta to zauważył, ale w drugiej części takie forsowanie dźwięku już się nie powtórzyło. Zaczęła się od kilku preludiów Rachmaninowa (m.in. to), bardzo łagodnych i lirycznych, a po nich pianista znów się sprężył i rzucił się drapieżnie na VII Sonatę Prokofiewa. Trochę może w pierwszej części za szybko, co poskutkowało pewnym chaosem; wolę tu jednak selektywność dźwięków. Finał też był raczej z tych szybszych, ale nie przesadnie zapędzony; znów wywołał owację, co było do przewidzenia. Niektórzy nawet zdecydowali się na stojaka, nie dołączyłam się jednak do nich. Na bis zagrał pierwszą ze Scen dziecięcych Schumanna; zauważyłam, że to jeden z tych bisów, który ma dać do zrozumienia, że więcej bisów nie będzie. Jednak publiczność nalegała i w końcu solista zdecydował się na kolejny uspokajający bis: środkową część (w formie powolnego menueta) Sonaty h-moll Haydna. Bibelocik również na koniec.

PS. Z innej beczki, jeśli kogoś interesują ciekawostki przyrodnicze, to kolejną środę w UMFC ma wypełnić Sławomir Zubrzycki ze zbudowanym przez siebie instrumentem zwanym viola organista (rozwinięty projekt Leonarda), o którym kiedyś pisałam w papierowej „Polityce”; towarzyszyć mu będzie Lilianna Stawarz. Myślę, że warto, choć ja akurat udam się gdzie indziej – zobowiązania.