Biondi zakochał się w Moniuszce
…i to nie jest tylko kwestia deklaracji – obserwując go podczas dyrygowania można dostrzec prawdziwe zaangażowanie. I ma to muzyczne skutki.
Jego wypowiedzi na temat Flisa na konferencji prasowej mogły zaskakiwać. Powiedział, że to dzieło powszechnie uważane jest za lżejsze, za operę komiczną, prawie operetkę, a to całkowicie niesłuszne, bo jest bardziej poważna, dramatyczna, o nieszczęśliwej miłości, z konfliktem, podobnie jak w Halce, pomiędzy biednymi a bogatymi (choć proporcje tu mniejsze) – tyle, że kończy się dobrze. I że tej muzyce bliżej nawet do Meyerbeera niż do Donizettiego, a instrumentacja Moniuszki jest wyrafinowana. I że aż dziwne, że tak znakomita muzyka nie jest powszechnie znana i w tym rola tego festiwalu, że oddaje sprawiedliwość dziejową.
Trochę może w tym przesady – operetka to to oczywiście nie jest, ale to zdecydowanie dzieło lżejsze, choć faktycznie Moniuszko przydał mu momentów dramatycznych, jak arie Zosi czy Franka. Ale komediową od początku do końca kreską narysowana jest postać warszawskiego fryzjera Jakuba, pretendenta do ręki Zosi. Tak to Moniuszce wyszło, a jeśli jeszcze dodać rozbrzmiewające często krakowiaki, to robi się już rozrywkowo.
Co jest jednak naprawdę urocze w tej muzyce, poza oczywiście naturalną u Moniuszki melodyjnością, to wszechobecne tło wodne, wciąż pojawiające się motywy płynącej Wisły, słyszalne już od uwertury. Ta zresztą chyba jest najlepsza w całym dziele, a Biondi z Europa Galante znakomicie oddał tajemniczość wstępu; w dalszej, szybszej części brak mi było pewnej posuwistości, taneczności, bo to przecież pierwszy z serii krakowiaków. Ale słychać było, że i orkiestra polubiła tę muzykę, której niekoniecznie blisko do Meyerbeera – jest tym, co Moniuszce najlepiej wychodziło, czyli oddaniem tematu narodowego. Sam znał tę swoją cechę, która w niektórych przypadkach, jak Paria, była słabością, ale w innych, jak choćby właśnie Flis – siłą.
Co do śpiewaków, w większości polskich, niezbyt zadowalający był jedynie Aleksander Teliga w roli ojca Zosi, śpiewający głosem wysilonym. Ewa Tracz i Mateus Pompeu w role głównych bohaterów włożyli cały dramatyzm. Kontrastował z nimi całkowicie Mariusz Godlewski jako Jakub, wspaniały aktorsko, odgrywający rolę miejskiego fircyka z prawdziwym humorem. I jeszcze Wojtek Gierlach, również przekonujący w roli wspierającego młodych zakochanych Szóstaka.
I niespodzianka: była transmisja w internecie i nagranie wciąż wisi, można posłuchać.
PS. Martha jest już w Warszawie 🙂
Komentarze
Dzięki, posłucham. 🙂
Niezłe było, jeszcze raz dziękuję. 🙂
A jest gdzieś jakiś grafik transmisji?
Wydawało mi się, że koncert z panią Marthą miał być o 22, a jest o 20 teraz.
Pewnie źle zapamiętałam.
Dzięki za link! Byłam na koncercie, ale siedziałam z boku, za solistami – słabo było ich słychać.
No właśnie, nie powinno się tam robić takich rzeczy. Jeszcze rozumiem utwory instrumentalne, ale wokal niesie się do przodu i jak go ludzie w głębi sektorów B i C mają słyszeć?
Koncert z Marthą od początku miał być o 20. A że ona lubi o 22., to już inna sprawa 🙂
No właśnie. Zastanawiałem się, czy w ogóle coś tam z tyłu było słychać. My nie mogliśmy narzekać, bo siedzieliśmy idealnie na osi, a w dodatku przed nami były kamery, a przez to miejsce na nogi jak w business class. Ale to kosztem warowania od bladego świtu pod kasą Filharmonii, w dniu uruchomienia sprzedarzy, przez co dopadliśmy korytka z biletami jako pierwsi.
Arcydzieło to nie jest, z tego „Flisa”, ale w tym wykonaniu bardzo sympatyczne, lepsze od „Parii”, lepiej przemówiło, niż z płyty. I te wodne efekty absolutnie przednie, a już zwłaszcza ta wiślana barkarolla poprzedzająca pojawienie się Franka, naprawdę znakomita muzyka. Znów się dobrze bawiłem, zadziwiające, że w tych naprawdę dowcipnych momentach, albo kiedy frazy były rozkosznie staroświeckie, albo rymy wyjątkowo częstochowskie, my się chichraliśmy, a publiczność obok nas siedziała z minami, jakby szedł „Ocalały z Watszawy”. No ale dość już tych wokalnych, trzydniowych aperitifów, wreszcie dziś doczekamy się na talerzu jakiegoś fortepianu, choć też okraszonego mnóstwem śpiewania.
Z przodu też się chichraliśmy, a raczej chichrałyśmy, bez przerwy 😉
Słuchałem niestety w radiu, bo do Warszawy nie dojechałem. To co mnie zaskoczyło to dysproporcja pomiędzy orkiestraąi chórem. Chór choćby na początku był słabo słyszalny (koniec uwertury), później różnie. Nie mniej po raz kolejny chórzyści przygotowani przez Violettę Bielecką byli znakomici (znakomita artykulacja). Zaskoczyły mnie tempa Biondiego i bezsensowne zwolnienia, jak i przyspieszenia. Absolutne zachwyciła mnie Ewa Tracz – doskonała w partii Zosi. Reszta dla mnie śpiewała jednak zbyt siłowo i „ciężko”. Co o instrumentacji, to byłbym ostrożny z opinią (w końcu to opracowanie powojenne W. Ormickiego). Zresztą jakiś młody muzykolog zajmuje się tematem tego dzielą i ponoć znalazł nieznany materiał, na podstawie można by zrekonstruować operę. Tez jakiś czas temu ktoś pisał na temat tej opery w „Ruchu”. Pozdrowienia z Krakowa