Sacrum i profanum
Wczorajszy wieczorny koncert w Studiu im. Lutosławskiego miał ilustrować hasło „pneuma” z innej – duchowej strony.
Jednym z najbardziej oczekiwanych utworów na tegorocznej Jesieni był Sonnengesang Sofii Gubajduliny, co prawda sprzed 22 lat – napisany na 70. urodziny Mścisława Rostropowicza – więc już poniekąd należący do klasyki. Ale z jednej strony dobiegająca już dziewięćdziesiątki kompozytorka wciąż tworzy, z drugiej – w jej muzyce duchowość jest czymś absolutnie naturalnym i żywym. Oryginalny jest skład wykonawczy: chór (wczoraj – Camerata Silesia), wiolonczelista (Marcin Zdunik), perkusja i czelesta. Wiolonczela ma tu partię całkowicie pierwszoplanową, jej muzyka wciąż biegnie, wzbija się, wznosi. Muzyka chóru jest tu raczej tłem, choć jest nośnikiem tekstu, a perkusja dobarwia jasnymi, metalicznymi brzmieniami. Użyty został tu tekst Pieśni słonecznej św. Franciszka – Gubajdulina tłumaczy, że wybór właśnie tego tekstu oraz tytułu wiąże się ze słoneczną osobowością adresata dedykacji. I rzeczywiście ta muzyka, inaczej niż wiele innych jej dzieł, ma jasny, pogodny, czasem wręcz błyskotliwy koloryt. Gubajdulina, podobnie jak Messiaen, choć w zupełnie inny sposób, potrafi oddać radosne uniesienie.
Piotr Tabakiernik miał trudne zadanie: napisać utwór, który zostanie wykonany na tym samym koncercie. Nawiasem mówiąc nie wiem, czy to był dobry pomysł, czy aby nie oddało się młodemu kompozytorowi niedźwiedziej przysługi, choć wywiązał się naprawdę dobrze. Również śpiewała Camerata Silesia i grał solo Marcin Zdunik, ale dołączyła też Orkiestra Muzyki Nowej i w związku z tym utwór miał dwóch dyrygentów: Annę Szostak i Szymona Bywalca, co było chwilami konieczne, ponieważ chór się przemieszczał i ogólnie miał raczej niezależną muzykę. Wiele tam było bardzo ciekawych, barwnych pomysłów. Trwało to jednak koło godziny i ja osobiście poczułam się już gdzieś w środku utworu znużona. Może gdyby De Trinitate zostało wykonane na jakimś koncercie jako jedyne, odbierałoby się to lepiej? W każdym razie zaniepokoiłam się trochę moją rosnącą alergią na nadmiar duchowości i kościelności, która bierze się oczywiście stąd, że zbyt często w ostatnich czasach Kościół kojarzy się z tym, co budzi raczej obrzydzenie (a jeszcze dodatkowo głos dziecka recytującego po francusku słowa św. Teresy przypomniał mi, że kilka dni temu byłam na nowym filmie Ozona Dzięki Bogu, mówiącym o pedofilii w Kościele). Czemu zresztą kompozytor nie jest przecież winien.
Żeby więc czymś zrównoważyć ten nadmiar świętości, poszłam jeszcze na koncert nocny w nurcie towarzyszącym. Odbyły się wczoraj dwa, ale zamiast młodej elektroniki, która zresztą też mnie bardzo ciekawi, ale jeszcze zdążę jej posłuchać, wybrałam hołd Bogusławowi Schaefferowi, jaki oddali mu Muzyka Centrum i przyjaciele – takiego zestawu wykonawców szybko się nie usłyszy, a tym bardziej takiego zestawu muzyki. Schaeffer, jak wiadomo, tworzył w bardzo różnych gatunkach i stylach i mieliśmy tego odzwierciedlenie: Free Form I – muzyka graficzna, Bewegung na obój, perkusję i fortepian – toccata z jakby cieniem neoklasycyzmu, Media – zbiorowy performans, w którym dwunastu muzyków siedziało w kręgu. Przeplecione były hołdami składanymi osobiście: Giovanni Fontana dał pokaz improwizowanej poezji dźwiękowej, potem wystąpił skład zbliżony do dawnego Cytula Tyfun Da Bamba Orkiester (Krzysztof Knittel, Mieczysław Litwiński, Tadeusz Sudnik i Marcin Krzyżanowski za nieżyjącego Andrzeja Bieżana) również ze zbiorową improwizacją, wreszcie przepiękny, prawdziwie uduchowiony (!) występ Szabolcsa Esztényi, również z Tadeuszem Sudnikiem. Potem już wyszłam, bo droga do domu daleka, więc ominął mnie występ Krzesimira Dębskiego z Mariuszem Pędziałkiem i jeszcze parę utworów. Ale naprawdę było warto.