Lukrecja w dobie #metoo
W strugach deszczu zdecydowałam się iść jednak na premierę Gwałtu na Lukrecji Brittena w Polskiej Operze Królewskiej. Warto było.
Ten kameralny moralitet jest jakby w sam raz na teraz i na miejsce z niewielką przestrzenią dla orkiestry, jakim jest Teatr Stanisławowski: ośmiorgu solistom towarzyszy mały chór i 13-osobowy zespół instrumentalny. Napisany został zresztą zaraz po II wojnie światowej dla festiwalu w Glyndebourne – a więc też po kataklizmie, choć innego wymiaru. Być może właśnie ten czas powojenny skłonił Brittena do użycia libretta o tak dziwacznej przewrotce: wpakowaniu odniesień do Chrystusa w opowieść o dziejach 500 lat wcześniejszych. Było mu to najwidoczniej potrzebne; kilkanaście lat później miał stworzyć kolejne chrześcijańskie moralitety, ale już w formie misteriów, śpiewanych przez samych mężczyzn-mnichów. Dwa z nich były wystawione w Warszawie: Curlew River w Operze Narodowej i The Burning Fiery Farnace w Warszawskiej Operze Kameralnej. Dzisiejszy spektakl można więc widzieć jako pewną kontynuację, choć z cofnięciem się w przeszłość.
Reżyserka Kamila Siwińska wystawia to dzieło po raz drugi – pierwszy raz zetknęła się z nim kończąc studia, była to jej praca dyplomowa, dość głośna swego czasu. Jednak teraz, jak podkreśla, zmieniła spojrzenie na utwór, zresztą i konteksty się zmieniły. W erze #metoo Lukrecja, która natychmiast wyznaje mężowi, iż padła ofiarą przemocy, jest przede wszystkim „ofiarą, która nie chce i nie potrafi milczeć”, cytując wypowiedź reżyserki. Czy dziś także nieszczęsna małżonka Collatinusa popełniłaby samobójstwo i co oznacza dla nas teraz ten gest? Ubrany przez librecistę w chrystologię, tworzy paralele, które jak dla mnie są sztuczne, ale być może nie dla osób religijnych…
Mniejsza z tym – inscenizacja jest interesująca, z udziałem projekcji czasem zaskakujących, w kostiumach odrealniających dzięki niebieskim szyfonowym wdziankom, przez które prześwitują właściwe stroje. Soliści w pierwszej obsadzie są znakomici – w większości młodzi, niektórzy w ogóle nie byli mi wcześniej znani, jak Joanna Talarkiewicz (Chór żeński), Małgorzata Bartkowska (Bianca), Maria Złotek (Lucia) czy Paweł Michalczuk (Junius). Obok postaci znane już i cenione: Rafał Żurek jako Chór Męski i Szymon Mechliński w roli gwałciciela Tarkwiniusza. No i „wyjadacze”: tytułowa Lukrecja – Anna Radziejewska oraz Remigiusz Łukomski jako Collatinus.
„Ta rola czekała na mnie od lat, bardzo chciałam ją zaśpiewać” – powiedziała Anna Radziejewska na konferencji przed premierą dodając, że jest to nie tylko piękne śpiewanie, ale też czysty teatr muzyczny. I rzeczywiście, zaprezentowała niesamowity teatr operowania głosem, szczególnie niskim rejestrem, ukazując ból. Każdy zresztą z bohaterów uosabiał jakąś namiętność: Tarkwiniusz – spalającą żądzę, Juniusz – zranienie niewiernością żony, damski i męski narrator (czyli Chór Żeński i Chór Męski) – współczucie, Collatinus – miłość małżeńską. Lilianna Krych, która znakomicie poprowadziła spektakl, wspomniała w swoim wprowadzeniu, że obserwowała u śpiewaków coraz większy zachwyt muzyką Brittena wzrastający z dnia na dzień – i trudno się dziwić. Ta muzyka naprawdę jest przepiękna.
PS. Teatry wychodzą z premierami do realu, ale niektóre działają jeszcze hybrydowo. Jutro o 17. będzie można w sieci (za biletami) obejrzeć Madamę Butterfly z Opery Bałtyckiej, której premiera odbyła się wczoraj. Ciekawie zapowiada się obsada: Izabela Matuła w roli tytułowej i Paweł Skałuba jako Pinkerton.
Komentarze
Prawie nie à propos… Jeżeli ktoś lubi altówkę solo:
https://www.youtube.com/watch?v=NKo9Flhl1nY
Dwa utwory oryginalne, dwie naturalne aranżacje. Jeden Bach, trzy panie kompozytorki.
Dzięki, szpaku, wspaniała muzyka. Lillian Fuchs, wielka altowiolistka, i Imogen, córka Holsta – nawet nie wiedziałam, że tak piękne rzeczy pisały. Oby je częściej grano, bo zasługują.