Wielka Kate i świetni Czesi
Po takim koncercie, jak popołudniowy recital Kate Liu, właściwie nie chce się słuchać niczego innego. Ale zrezygnować z wieczornego byłaby wielka szkoda.
Znów napiszę: Kate jest artystką osobną. Inną niż wszyscy. Ma własną wizję i nie ogląda się na tradycje wykonywania danej muzyki. Tę wizję klaruje sobie jeszcze podczas krótkiej medytacji przed rozpoczęciem utworu, potem odprawia mały teatr rąk i wreszcie zaczyna. Czasem jej muzyka rodzi się jakby z niczego, a czasem wkracza z wielką mocą. Tak było dziś z Sonatą a-moll Mozarta: Kate nie obchodzi praktyka wykonywania Mozarta a la sznureczek pereł. Zaczęła zaskakująco donośnie, jakby zabierała się za Brahmsa czy co najmniej za Beethovenowską Hammerklavier. Niestylowo? No może, ale co z tego? Druga część z kolei była czystą kontemplacją, a trzecia szalonym perpetuum mobile. Tak to widzi.
Nokturn G-dur Chopina, który uchodzi za jeden z pogodniejszych, powiodła gdzieś w mroczne otchłanie. W Balladzie g-moll wyostrzyła kontrasty, a kulminacja pod koniec była gestem zupełnie niezwykłej emfazy. Ale w III Sonacie f-moll Brahmsa przeszła samą siebie. Od subtelności do potęgi, zawsze ze zrozumieniem funkcji każdego motywu. Trzy młodzieńcze sonaty Brahmsa to zawsze dla mnie były „dziełska”, w których autor chciał powiedzieć za dużo i rozgadał się za bardzo. Jednak dziś miałam wrażenie, że słyszę zupełnie nowy, nieznany mi utwór.
Podobno Kate dziś była chora i miała gorączkę. Jeśli ktoś tak gra będąc chorym… Ale niech zdrowieje jak najszybciej.
Tym razem byłam zadowolona z dłuższej przerwy między koncertami, bo można było ochłonąć. A wieczorem było miło i wesoło. Pierwszy z dwóch koncertów Collegium 1704 Václava Luksa poświęcony był Mozartowi, ze wstępem z Josefa Myslivečka – Sinfonią z opery Ezio. Nawiasem mówiąc, strasznie jestem ciekawa filmu o Myslivečku Il Boemo, nakręconym w ostatnich latach przez Petra Václava, w którym Luks był konsultantem muzycznym, a Collegium 1704 wykonało całą muzykę.
Co zaś do Mozarta, najpierw były wdzięczne balety z Idomenea, a potem kilka scen śpiewanych z Dyrektora teatru. Zespół solistów tym razem międzynarodowy: niemiecka sopranistka Nikola Hillebrand, włoska Giulia Semenzato, nasz Krystian Adam (czyli Krzeszowiak) i bas Luigi De Donato. Pierwsza z sopranistek trochę się raz w górze zaplątała, ale poza tym było uroczo. Orkiestra – już usadzona jak w normalnych czasach, z dwiema osobami przy pulpicie – jak zawsze niosła wraz ze swym dyrygentem wiele pozytywnej energii. Teraz czekam na ich połączenie czesko-polskie: Zelenki z Mielczewskim i Pękielem. Powinno pasować.
Komentarze
Dzień dobry, po raz pierwszy dzielę się na blogu swoją opinią, ale wczorajszy recital Kate Liu sprawił, że diametralnie zmieniłam zdanie o tej artystce. Wcześniej, przyznaję, trochę nudziły, a nawet irytowały mnie jej wolne tempa i te uduchowione miny. Jednak wczoraj, choć niestety tylko za pośrednictwem transmisji, od samego początku występu poczułam, że uczestniczę w czymś naprawdę ważnym. Muzyka zdawała się wypływać z wnętrza artystki, z jej głęboko osobistej wizji. Tej wizji służył również dobór repertuaru – pokazała mi inny wymiar muzyki Chopina, a i w pozostałych utworach doskonale budowała napięcie i podkreślała kontrasty. Bardzo doceniam taki indywidualizm. Jak dla mnie była to idealna równowaga siły i subtelności. Takich przeżyć niestety nie dostarczył mi sobotni koncert Rafała Blechacza, którego słuchałam na żywo w filharmonii, a na który wybrałam się bardziej z ciekawości. Tam czegoś zabrakło. Był popis, swoboda gry, miejscami samozadowolenie artysty przy fortepianie, ale magii nie doświadczyłam. Przynajmniej ja tak to odebrałam, choć jestem młodą i niedoświadczoną melomanką (bardzo daleko mi do wiedzy pianofila 🙂 ). Z młodszych artystek, podobnie jak Kate Liu, działa na mnie jeszcze Alice Sara Ott. Mam nadzieję, że międzynarodowa kariera Kate wkrótce nabierze tempa, pojawią się nagrania.
No cóż tu dodać. Może to, ze są jednak osoby, z których zdaniem się jednak liczę, które nie są zachwycone Kate. Chyba nawet wiem dlaczego, ze względu na to chyba, że wolą interpretacje bardziej skondensowane, czy może klasyczne, a także nieco inny rodzaj dźwięku, może mniejszego jednak i może jakby bardziej „obiektywnego”. Dla mnie jednak jej wykonania są wybitne i wyjątkowe. Pisałem tu wczoraj o tym, że Lu być może kopiuje mistrzów ze względu na chińską tradycję – ale Liu też jest amerykańską Chinką, u niej jednak szczęśliwie manifestuje się jakby „druga noga” chińskiej tradycji – wyrafinowana subtelność oparta na medytacyjnym skupieniu. Jej ruchy są niebywale eleganckie, ale nie pozerskie, po prostu one są podporządkowane tej energii, która potrzebna jest by dźwięk był taki, a nie inny. W zasadzie „kupuję” wszystko to, co napisała wyżej PK, dodam może jeszcze tylko, iż miałem zawsze wrażenie, że te sonaty Brahmsa to są też jakby próby przed pierwszą symfonia, do której tak strasznie długo się zabierał, z Koncertem d-moll po drodze – ona zrobiła z tej zakalcowatej zazwyczaj sonaty symfonię na fortepian.
A drugi koncert – sama przyjemność, już się nie mogę doczekać na dzisiejszego Luksa.
Charlie Watts nie żyje…. 🙁
To już koniec rokendrola.
Ano koniec.
Kate Liu nie jest „amerykańską Chinką” – pochodzi z Singapuru. Tam zaczęła naukę jako czterolatka i 4 lata później przyjechała z rodziną do Stanów.
Czyli jest, bo jest w tej kulturze od bardzo wczesnego dzieciństwa. Singapur to państwo, ale „narodowość singapurska” to mniej więcej tak, jak „narodowość radziecka”.
No bez przesady… 😈
A ten Mysliveček z Mozartem to gdzieś na YouTube wiszą? (Pewnie źle patrzę. >-8)