Dwóch przeciwstawnych pianistów

Młody chłopak – i starszy pan. Grający na instrumencie współczesnym – i historycznym. Bardzo sprawny – i mylący się straszliwie. Ale…

Powiem od razu, że nie podzielam wybrzydzania niektórych z koleżeństwa na Erica Lu – naprawdę przez te kilka lat od konkursu się rozwinął. Wtedy zresztą był zupełnym szczeniakiem, miał 17 lat. No i bardzo dobrze, że poświęcił program w większości Schubertowi, a Chopin objawił się na nim tylko Nokturnem c-moll.

Technicznych problemów Lu nie ma w ogóle (wielkie łapska, aż pozazdrościć), a i muzykalny jest. Fakt, że grając sonaty Schuberta wzoruje się na „kontemplacyjnych” interpretacjach Richtera czy Radu Lupu, a może nawet Volodosa, ale w końcu to całkiem niezłe wzory, tyle że chwilami popadają w rozwlekłość. (Choć Sonata a-moll D 784 najbardziej mną wstrząsa w wykonaniu Pires – to już całkiem inna bajka.) Sonata A-dur w finale już trochę nużyła. Lu jest z tych pianistów, którzy żegnają się z publicznością kołysankami – zabisował dwiema ostatnimi Scenami dziecięcymi Schumanna, a usypianie dziecka było bardzo obrazowe – nie, nie mówię tu złośliwości, taki jest charakter tego utworku, że jak go dobrze zagrać, to widać te klejące się dziecięce oczy.

Cóż za dziwnym wydarzeniem był występ Josa van Immerseela. Prawdę powiedziawszy nawet nie wiedziałam, że jeszcze gra (a nawet nagrywa – nie tak dawno wyszedł album z sonatami młodego Beethovena), bo kojarzę go głównie jako dyrygenta stworzonej przez siebie orkiestry instrumentów historycznych Anima Eterna Brugge, której wykonaniem Symfonii fantastycznej Berlioza zachwyciłam się swego czasu w Nantes.

Zapewne w pandemii, gdy orkiestra nie mogła występować, dyrygent wrócił do fortepianu, a raczej do pianoforte. I gra sobie po swojemu, jak mu pasuje, raczej wolno niż szybko, raczej cicho niż głośno. Tylko dlaczego dał się namówić na Chopina? Na moje ucho nigdy w życiu go nie grał, niemal czytał te postawione na pulpicie nuty a vista. Początek Ballady F-dur był bardzo subtelny i ładny, nawet sobie pomyślałam – no, wreszcie coś innego, a tu zaraz… I tak wszystkie utwory, a już Scherzo b-moll było momentami czymś na kształt chińskiej tortury. Zwłaszcza że do grania Chopina pianista wybrał buchholtza (bez sensu, już sam Fryc w młodości skarżył się na „głuchy pantalion”, a późniejsze jego utwory są raczej na erarda lub pleyela). No, przedziwne to. Immerseel jest w ogóle ciekawą osobowością; w życiorysie zaznaczone jest, że uczył się m.in. retoryki – i to słychać, bardzo retoryczne są jego interpretacje. Techniki jednak już brak.

Niektórzy po tej chopinowskiej pierwszej części opuścili salę, ja jednak podejrzewałam, że Liszt będzie lepszy, i nie pomyliłam się. Po pierwsze, pianista przesiadł się do erarda, więc coś już było słychać. Po drugie, słychać też było, że kiedyś to grał, choć też to i owo szwankowało. Jednak dobór utworów był ciekawy. Ładnie zabrzmiały zwłaszcza ptaszki z Kazania św. Franciszka, w Von der Wiege bis zu Grabe zwracały uwagę harmonie momentami wręcz impresjonistyczne. No i naprawdę dobry był bis, czego się nie spodziewałam: III Rapsodia węgierska. Wyszłam więc nieco udobruchana, ale z Chopinem jednak to była wtopa, nie da się ukryć. Może nie warto namawiać wszystkich, żeby go grali?