Dzień duetów
Pierwszy z duetów był właściwie tercetem, bo dwóm śpiewakom towarzyszył pianista. Niezwykłe to było wydarzenie.
Christoph i Julian Prégardienowie, ojciec i syn. Obaj tenorzy, choć zupełnie od siebie odmienni typem głosu i ekspresją: ojciec chętnie schodzi w barytonowe regiony, syn woli wyższe rejestry. Każdy z nich jednak doskonały w swoim emploi. Pojedyncze pieśni śpiewali osobno, a większość razem – były to rozmaite opracowania. W niektórych przypadkach dodano drugi głos, w innych można było śpiewać „na role”. Pierwsza z pieśni Mozarta, Przeczucie wiosny, była z kolei zaśpiewana w podziale – każdy śpiewał po zwrotce na przemian. W wielu przypadkach było to bardzo sympatyczne salonowe muzykowanie, bardzo w duchu epoki, w której te dzieła powstały. W niektórych jednak pomysł ten był chybiony, jak np. w Mozartowskim Abendempfindung: to absolutnie skończone arcydzieło, w którym niczego dodawać się nie powinno.
Punktem kulminacyjnym, zgodnie z przewidywaniami, było wykonanie Schubertowskiego Króla olch. Ta właśnie pieśń została zaśpiewana z podziałem na role: Christoph oczywiście jako racjonalny ojciec, Julian jako przerażony syn, natomiast kwestie tytułowej postaci śpiewali razem, szczególną barwą głosu. Jeszcze w tej chwili, gdy przypomnę sobie ten niemal krzyk Juliana Mein Vater, mein Vater, robi mi się gęsia skórka. Wstrząsające to było.
Bardzo interesująca była postać pianisty, nie tylko z powodu wyglądu (czarna czupryna i siwa bródka); to prawdziwy oryginał, który potrafił jako piętnastolatek rzucić studia muzyczne (a zapowiadał się znakomicie), podróżować i pracować jako marynarz, a potem wrócić do muzyki. Znalazłam małą próbkę jego działalności solowej. Z Prégardienami współpracuje od dawna.
Wieczorem dawno tu nie widziani Bomsori Kim i Rafał Blechacz, którzy mieli pecha występując dwa dni po duecie Baeva/Kholodenko. Ich Beethoven był trochę szkolny, Brahms już mniej. Najlepiej chyba wypadła sonata Debussy’ego, w Szymanowskim znów czegoś mi zabrakło. Ogólnie Bomsori na pewno się rozwinęła, co zaś do pianisty, trochę się dynamicznie rozhulał – najpierw pomyślałam, że to dobrze, że nie jest akompaniatorem i gra bez kompleksów, ale potem już miałam momentami wrażenie, że przygłusza skrzypaczkę. Powiem szczerze, że spodziewałam się więcej. Dostałam właśnie nową płytę Baevej i Kholodenki, na której jest m.in. również sonata Szymanowskiego – będę mogła teraz porównać.
Komentarze
Prégardien & Prégardien + Gees – znów bez niespodzianek, po prostu muzyka na najwyższym poziomie, choć oczywiście więcej (głosów) nie wszędzie oznacza lepiej. Gdybym był kaznodzieją (i gdybym sam w to wierzył), to na przykładzie tego właśnie trio wytłumaczyłbym różnym antytrynitarzom i innym heretykom ideę Trójcy Świętej (a nie na przykładzie fugi BWV 552 Bacha): w imię ojca i syna, z którymi pianista jest współistotny, acz osobny i współtworzący doskonałą jednię. Wszystko oczywiście pochodzi od ojca, bez którego całe trio nie miałoby sensu, syn jest wokalnie całkiem inny, choć zarazem doskonale współdziała z ojcem, a Gees (prawie jak Geist ) ożywia całość swą niebywale subtelną grą, której doskonałość polega na tym, że jest niby niewidzialna/niesłyszalna, a jednak bez niej całość by nie miała racji bytu. Jest duchem-ożywicielem tego tercetu. Syn nawet umarł w „Królu Olch” (też miałem ciarki), ale zaraz potem odrodził się w kolejnych iście cudownych pieśniach Schuberta. Serio jednak – Christoph Prégardien to genialny muzyk, i wielki artysta, syn trochę grzeje się w jego blasku, choć też jest znakomity, jednakże może już nie tak osobny. Owa osobność „starego” stanowi fenomen, dla mnie przede wszystkim dlatego, że ma on tak specyficzną, absolutnie unikatową barwę we wszystkich w zasadzie rejestrach i że głos ten się pięknie patynuje z wiekiem – patyna oczywiście jest, ale wcale nie szpeci, a przy odpowiednio dobranym repertuarze nawet zdobi. I jak rok temu on się rozspiewywał – czym dalej, tym lepiej. Fascynujące jest to, iż wyczuwa się ciepłą wieź pomiędzy panami, nie ma raczej tej częstej pomiędzy ojcem i synem rywalizacji, te wszystkie gesty oczywiscie . Wielkie przeżycie.
A Blechcz i Bomsori – cóż, sala była nabita jak przed pandemią i to na na najbardziej kasowych wydarzeniach, aż po tych przymusowych pustkach człowiek dziwnie się czuł, siedząc w tym tłumie. Ale żadnych elektrycznych wyładowań nie było, oj nie! Raczej było, jak na nudnym, długim nabożeństwie odprawianym przez wizytującego sufragana, na którym nudzą się dewotki, które prędzej dałyby się nago przywiązać do wściekłego byka, niż przyznały, nawet przed sobą, że to jednak nuda jest. Owa przybyła „extra” publiczność, raczej niemuzykalna, ale kulturalnie aspirująca, dojechala więc jakoś do końca tego długiego koncertu na przyniesionym entuzjazmie i na z góry zdefiniowanych oczekiwaniach, a ta muzykalna grzecznie wymęczyła się, słuchając gry aż nadto poprawnej, nadto głośnej i ogólnie niezbyt subtelnej. Artyści nie brali jeńców, program ewidentnie został skonstruowany tak, by wszystkim krytykom pokazać, na co ich stać – cztery pełnowymiarowe sonaty, w mniej więcej chronologicznym układzie, żadnych tam „Polonezów” Wieniawskiego czy innych „Rondes des lutins”, nawet bis niezbyt popisowy. Publiczność miała się przekonać, że grają Wielcy Artyści, a szczególnie Wielki Artysta Który w Warszawie Gra Równie Rzadko Co Mistrz Zimerman Albo Nawet Rzadziej. Tyle jednak, że efekt był taki, iż nie było szalonej owacji, nie było stojaka. Ta publiczność, której po kolubrynie Szymanowskiego nie rzucono „ochłapu” w postaci jakiegoś Scherza-Tarantelli nie wydawała się porwana, a krytycy i tak wiedzą swoje. Oczywiście nie mogę się nie zgodzić z jak najsłuszniejszą uwagą, iż po innej parze nie tylko na estradzie, czyli Bajewej i Chołodence, których tu oklaskiwalismy dopiero co, nie ma nawet tu o czym mówić. W dodatku ja „Demolki” Szymanowskiego już posłuchałem wczoraj z najnowszej płyty tej drugiej pary (a na żywo niespełna 2 lata temu w Salach Redutowych), więc kontrast jest oczywisty. I jeśli szukając analogii z przeszłości znajdowałem dla Bajewej takie kontrapunkty, jak np. Erica Morini, bo to jest ten pułap i ten rodzaj zjawiska, to tu – niestety… I Bajewa i Cholodenko mają absolutnie własne, rozpoznawalne brzmienie, to jest fenomen. Tu jest brzmienie bardzo poprawne, ale zupełnie „uśrednione”, choć z fortepianem w istocie czesto zbyt dominującym. Taka koda finału Sonaty d-moll Brahmsa – jakby przejechał szybki czołg. Ale cóż, wreszcie mogliśmy się na własnych śmieciach przekonać, jak grają obecnie zwycięzcy dwóch najważniejszych polskich konkursów. Przy czym panna Kim grała tu przed samą pandemią koncert z orkiestrą i było to jednak jakby ciekawsze.
Coś mi się urwało w środku powyższego wpisu (przesiadałem się z kolejki do tramwaju i myśl uleciała), miało być, że wszystkie te gesty panów P. oczywiście są podyktowane teatrem estrady, ale wydają się szczere.
Pobutka
https://www.youtube.com/watch?v=LMCN-N3PTis
A ja się w końcu doczekałam koncertu moich marzeń. Tak się cieszę, że Christoph Prégardien zabrał tym razem ze sobą syna. Mam słabość do Juliana od kiedy usłyszałam go na Actus Humanus w roli ewangelisty w Pasji Mateuszowej (dyr. René Jacobs). Potem widziałam go i słyszałam w roli Tamina w „Czarodziejskim flecie” w Staatsoper w Berlinie (reż. Yuval Sharon). To dla Juliana przyszłam na ten koncert. Bardzo mi się podobało. „Król olch” przejmujący. Całość programu doskonale dobrana i przemyślana, łącznie z bisami.
Słuchałam potem retransmisji w radio (była z dwugodzinnym opóźnieniem w stosunku do koncertu) i niech mi nikt nie mówi, że przez mikrofony lepiej słychać. Na pewno nie koncert wokalny. W radiu dźwięk się zlewał, nie słychać było niuansów głosowych. Na sali zdecydowanie lepiej, prawdziwiej.
Pianista niesamowity, bardzo ciekawa osobowość. Polecam jego stronę, którą wczoraj sobie czytałam: https://www.michaelgees.com
Także czytam Państwa wpisy od początku festiwalu, chadzam na niektóre koncerty, zgadzam się, że bardo dobre, ale dopiero wczoraj poczułam, że chcę wstać i z całego serca podziękować artystom za wzruszenie, które mi ofiarowali.
Do Prégardienów jeszcze: absolutnie się nie zgadzam ze zdaniem, że syn grzeje się w blasku ojca. Może tak było, kiedy zaczynał, ale w tej chwili ma swoją własną karierę, także operową, której raczej ojcu nie zawdzięcza. Nie musi się więc w niczyim blasku grzać.
Dzień dobry.
Chodzę na wszystko w tym roku, ale mało piszę, bo właściwe wszystko jest powiedziane. Dodam tylko, że sposób i barwa dźwięku a, ktory Chołodenko podaje Bajewej przed występem już zdradza to jakiego rodzaju uczta nam się szykuje, przynajmniej od tej pianistycznej strony.
A co do stylu gry Rafała, ponieważ od ostatniego występu minęło 6 lat i wczoraj potwierdziło się to co już wiedziałem wcześniej, to wydaje mi się, że lepiej już nie będzie. Mogę teraz czekać kolejne 6 lat, a może i 12, zupełnie bez ekscytacji.
Nie wiem jak dalece jest znany w Polsce kanadyjski kompozytor Murray Shafer. Zmarl tydzien temu https://www.cbc.ca/music/r-murray-schafer-composer-writer-and-acoustic-ecologist-has-died-at-88-1.5404868 Tutaj (niemal) zaloba narodowa.
Murray Shafer był w kanadyjskiej muzyce poważnej, jak myślę, nieporównanie ważniejszy niż przesadnie celebrowany Glenn Gould (być może jedyny, o którym tak zwany świat wie). Inny mało znany a wielce ciekawy kanadyjski kompozytor to Harry Somers, 1925-1979.
Koncert duetu Baeva/Kholodenko nie wisi na kanale NIFC (https://www.youtube.com/c/chopininstitute/videos), chociaż inne koncerty festiwalowe i owszem. Czy artyści sobie nie życzyli?
Ooczywiście „w pewnych kręgach”, tj. w okolicach Warszawskiej Jesieni, jak również w kręgu nowoczesnej pedagogiki muzycznej, nazwisko Murraya Schafera było dobrze znane. Wybitna postać, zwłaszcza właśnie w dziedzinie pomysłów rozwijających muzykalność czy też w ogóle wrażliwość na dźwięk.
Harry Somers nota bene 1925-1999 (nie 1979 >-:).
@szpak
Z jakiegoś powodu na głównym YouTube NIFCu tego duetu nie ma. Ale jak się wejdzie w playlistę z chopiejów to już jest widoczny (jako niepubliczny).
Poniżej przesyłam link bezpośredni do tego koncertu.
https://www.youtube.com/watch?v=6kBJ2ofTbRQ
Dzięki za link!!!
Przylaczam sie do podziekowan.
Moj wpis spózniony, bo dawno już o tym koncercie. Ale pamiętam, ze słuchałem tego duetu tuz przed nagraniem przez nich płyty dla DG i wtedy zapamiętałem bardzo wyróżniającą sie na plus Bomsori i raczej nijakiego Blechacza. Teraz najwyrazniej postanowił ją zagłuszać.
Niedlugo jej posłucham w koncercie Nielsena i jestem ciekaw jak wypadnie jako solistka.