Jak to z Bet(t)ly było

Donizetti napisał dzieło do tej błahej historyjki wywodzącej się od Goethego w 1836 r. Moniuszko również się nią zajął, ale… dwukrotnie.

Wyjaśnijmy to może na wstępie, bo to nie całkiem było tak, jak Wielki Wódz napisał w niedzielę. Moniuszko pierwszą wersję, dwuaktową zresztą, skomponował i owszem, za młodu, podczas studiów w Berlinie, ale po niemiecku, i nazywała się ona Die Schweizerhütte – Szwajcarska chata. Opierał się na libretcie wykorzystanym przez Carla Bluma, autora operetki Mary, Max und Michel. Takie same imiona mają główni bohaterowie w tym dziełku Moniuszki, które chciał wystawić w Berlinie, ale nic z tego nie wyszło, a potem zostało zapomniane i dopiero trzy lata temu wykonano je – zorkiestrowane z zachowanego wyciągu fortepianowego – w Warszawskiej Operze Kameralnej.

Moniuszko wrócił do tematu po latach, już znając włoską wersję Donizettiego, ale kolejną wersję, Bettly (przez dwa t), stworzył po francusku – to właśnie libretto wykorzystał wcześniej Adolphe Adam – i tu już główne postaci miały imiona wspólne z włoską wersją. Grzegorz Zieziula, który odkrył wcześniejszą Chatę, stwierdził, że są to dwa różne dzieła (choć parę arii z Chaty trafiło do Bettly). Bettly była zresztą jednoaktówką, podobnie jak dziełko Donizettiego. I ją właśnie wystawiono w Wilnie w 1852 r., z powodzeniem zresztą, ale pełna wersja się nie zachowała; i z niej fragmenty podległy recyklingowi. Dokładny i kompetentny opis tej historii jest tutaj.

Jako że nie mamy Moniuszkowskiej Bettly, musiał nam wystarczyć Donizetti. Betly wystawiana jest z rzadka, ale niespecjalnie się temu dziwię, bo nie jest to dzieło bardzo wysokich lotów, po prostu bezpretensjonalna śpiewogra, muzyka rozrywkowa z lekkim szwajcarskim couleur local (aria tytułowej bohaterki nawiązuje do jodlowania). Akcja ma pewne cechy wspólne z wcześniejszym o cztery lata Napojem miłosnym: jest poczciwy tenor-niezguła (za to śpiewający skomplikowaną i trudną, bardzo wysoką partię) zakochany w atrakcyjnej sopranistce, która wodzi go za nos, ale w końcu odkrywa, że jest do niego przywiązana (też ma trudną partię). Tu jest jeszcze brat bohaterki, który uknuwa intrygę, by połączyć młodych. Trochę ona szokuje, bo polega m.in. na narażeniu własnej siostry na splądrowanie jej domu i piwniczki przez podległych sobie żołnierzy. Za to poczciwiec może się wykazać stając w jej obronie.

Taką bzdurkę można wytrzymać tylko w dobrym wykonaniu, a wykonanie Biondiego (który tym razem również grał), zespołu Europa Galante i Chóru Opery i Filharmonii Podlaskiej takim było. Satysfakcjonowała cała trójka solistów: Marie Lys w roli tytułowej (prawdziwa Szwajcarka!) oraz włoscy śpiewacy Francesco Marsiglia (Daniele) i Vittorio Prato (Max). Stale współpracujący z Biondim fortepianistka Paola Poncet i gitarzysta Giangiacomo Pinardi robili sobie muzyczne żarciki, cytując a to Mozarta (Non più andrai, Bella vita militar), a to… Chopina (Marsz żałobny). I tak wesoło przeszedł piątkowy wieczór.