Historia pomarcowa

8 marca kojarzy mi się z tematem, który już od jakiegoś czasu jest szeroko przypominany, i wreszcie. Był to czas obrzydliwy, ten 1968 rok i to, co później. Nie chcę o tym pisać, mam nadzieję, że zdanie na ten temat mamy takie samo.

Ale chciałam trochę inaczej. Parę słów opowiem o perspektywie, z jakiej patrzyłam ze szkoły muzycznej – kiedy działy się te wszystkie hece, zamknęli nas w budzie (na Żoliborzu) i pozwolili wracać do domu dopiero wieczorem. A potem rozsyczało się kłębowisko żmij. I zaczęli wyjeżdżać przyjaciele, rodzina, koledzy. Dużo muzyków. Także z orkiestry filharmonii, np. pan Aleksander Ciechański, wiolonczelista, czy pani Ewa Strauss-Marko, skrzypaczka.

Z naszej szkoły też oczywiście wyjeżdżali. O niektórych wiem, co się z nimi później działo – o Rimmie, która do dziś gra w pierwszych skrzypcach Filharmonii Izraelskiej w Tel Awiwie, o Krysi, która pracowała w izraelskim radiu, o Pawle, który pojechał do Szwajcarii… no, a przede wszystkim o moim bliskim starszym przyjacielu Janku. I to o nim chcę tu trochę opowiedzieć.

Janek był świetnym wiolonczelistą, ukochanym uczniem Kazia Wiłkomirskiego (to nie brak szacunku, wszyscy tak o profesorze mówili), ale i równie znakomitym pianistą, i chłopakiem ogromnie inteligentnym, a obdarzonym przy tym specyficznym poczuciem humoru. Widać z tego, jak go tu wspominam, że zapatrzona wtedy w niego byłam jak w obrazek. Tu dodam na marginesie, że ci, co wówczas wyjeżdżali, to byli najlepsi z najlepszych, a ja w pewnym sensie zazdrościłam im, że mogli i mieli odwagę podjąć taką decyzję – czułam odrazę do tego, co się działo, i też chciałam wyjechać. Ale byłam dziewczątkiem, które – jak mamusia kazała – musiało grzecznie chodzić do szkoły… Nie zdawałam sobie sprawy, że taki wyjazd to nie jest bajka o pięknym świecie, tylko ciężka straszna próba, rzucenie się na głęboką wodę. Trochę się o tym miałam dowiedzieć dopiero od Janka, ale w wersji ulgowej. Więcej – dopiero z późniejszych relacji.

Z Jankiem było tak, że zrobił maturę, zdał śpiewająco na wiolonczelę – myślał, że nie będzie musiał wtedy zdawać za granicą – po czym zapakował się z matką w pociąg na Dworcu Gdańskim. Odprowadziłam go oczywiście. Obiecał pisać, ale nawiązaliśmy kontakt dopiero po dobrych kilku miesiącach. Nie odzywał się z początku do nikogo, bo było mu naprawdę ciężko. Wylądował w Izraelu – od początku tam właśnie się wybierał, tam był już jego ojciec i siostra. (Wiesz, pisał, jestem w innej sytuacji niż „Szwedzi”, „Duńczycy” i inni „obywatele świata” – mowa tu o innych emigrujących w tym czasie, którzy obrali europejski lub amerykański kierunek – kiedy mi się coś nie podoba, mogą mi powiedzieć: to zmień to; oni mogą usłyszeć: nie podoba ci się, to wyjedź. Pisał też: Zawsze sosna będzie mi bliższa niż palma… Tak, to jest po prostu nostalgia.)

Egzaminy na studia i tak musiał zdawać. Ale oczywiście świetnie sobie poradził. Dorabiał ucząc dzieci w kibucu. Z czasem rzucił wiolonczelę i zaczął studiować kompozycję – to interesowało go najbardziej, o czym też dowiedziałam się od niego dopiero z listów. I tu zaczyna się ciekawa historia. Przyjechał tam kiedyś na wykonanie swojej muzyki Krzysztof Penderecki. Miał też wygłosić wykład na uczelni, ale czy go o tym nie poinformowano wcześniej, czy coś mu powiedziano nie tak, w każdym razie nie był specjalnie przygotowany do wykładania, więc powiedział parę słów o swoich utworach i zachęcił studentów kompozycji do pokazania mu własnych partytur. Janek pokazał – i od razu znaleźli wspólny język, a Penderecki zaprosił go na studia do prowadzonej wówczas przez siebie klasy w Yale University. I Janek pojechał do New Haven, i tam został potem już jako profesor. Odwiedziłam go tam na początku lat dziewięćdziesiątych; potem przeniósł się do Ohio, gdzie profesoruje do dziś. Trochę jego muzyki jest tutaj.

Dzięki Pendereckiemu zamieszkał w Stanach, dzięki niemu też zaczął powracać do Polski. Najpierw Sonata na skrzypce solo wykonana na prywatnym festiwalu Pendereckiego w Lusławicach, potem koncert w Krakowie bodaj w 1990 r., potem w tym samym roku występ na Warszawskiej Jesieni – zagrano jego Symfonię „Dawid”. Potem już wielokrotnie go grywano w kraju, najczęściej Serenadę na smyczki, muzykę lekką, łatwą i przyjemną, w sam raz dla zespołu Agnieszki Duczmal, który wykonywał ją wielokrotnie; grywano też jego utwory kameralne, a niedawno sam Joseph Malowany na koncercie w Filharmonii Narodowej wykonał jego pieśń do tekstu psalmu Nad rzekami Babilonu. Sam Janek czasem wpada tutaj, choć niezbyt często – jest bardzo zajęty. Spytany, kim czuje się dziś, mówi: jestem polskim Żydem związanym z Izraelem i mieszkającym w Stanach Zjednoczonych. Polskie związki też dają czasem znać o sobie w jego muzyce – zdarzały mu się np. rytmy mazurkowe…

Muszę powiedzieć, że jakoś mnie ucieszyło, że napisano o nim tu, w Krakowie, przy okazji wykonania na Festiwalu Muzyki Polskiej, że to „jeszcze jeden kompozytor, który reprezentuje polską muzykę poza swoim krajem”. Nawet jeśli nie wszyscy się z tym zgodzą.