Znów dzień kontrastów

Klezmer czyli radość życia. Czy są jeszcze prawdziwi klezmerzy? Nie jazz-klez, tylko tacy, co potrafią naprawdę cieszyć się muzyką klezmerską taką, jaką kiedyś grywano na weselach w sztetlach? Okazuje się, że są… w Izraelu. Mówi się, że Oy Division to jedyny tam zespół klezmerski; w programie został zareklamowany jako „punk-klezmerzy”. Zapewne po to, by zachęcić publiczność, bo może bez tego by nie przyszła tak licznie. Ale doprawdy, związków z punkiem nie sposób się w ich muzykowaniu dopatrzyć; odległym skojarzeniem może być „punkowa energia”, cokolwiek by to oznaczało. Chłopaków jak widać nosi, rozpiera ich radość życia i muzykowania. Grają dla siebie i dla ludzi, żeby ich tą radością zarazić. Spełniają tradycyjne funkcje klezmerów – grają na weselach. Grają melodie tradycyjne, grywane od pokoleń, także te zapisane w najciekawszym i najbardziej wszechstronnym zbiorze Mosze Bieriegowskiego. I nie odczuwa się w tym cienia cepelii, lecz absolutną muzyczną szczerość. Wzruszyłam się rozpoznając wiele melodii śpiewanych mi w dzieciństwie – w jidysz i po rosyjsku. Bo niektórzy z tych młodych muzyków przybyli z Rosji, czego nietrudno się domyślić. Tylko emigranci stamtąd mogą dziś naprawdę kultywować tradycję aszkenazyjską…

Ten koncert, jak wszystkie główne koncerty festiwalowe, odbywał się również w synagodze Tempel; można powiedzieć, że tam nie pasował, bo był całkowicie świecki. A co się działo, to trudno opisać. Publiczność z miejsca oszalała. Zaczęły się tańce, jakich chyba nigdy w tym świątobliwym miejscu nie było. I po godzinie chłopcy nie wytrzymali i wyprowadzili publiczność na placyk przed synagogą. I wtedy się zaczęło! Ponad pół godziny jeszcze wielkiej, wspólnej euforii, grania i tańca. Tańczyli młodzi, starzy, z Polski i ze świata, Michael Alpert jak zręczny bocian tańcował z Januszem Makuchem, otaczały ich kręgi kolejnych taneczników, kto żyw, ten przynajmniej klaskał. Mnie w takich momentach coś łapie za gardło – trwaj, chwilo, jesteś piękna, kochamy się wszyscy, świat jest dla nas życzliwy i my dla niego. To niestety szybko się kończy… 

A potem, o 22., zupełnie inny nastrój – Erik Friedlander, wiolonczela solo. Artysta bezkompromisowy, człowiek Zorna (wierny uczestnik projektu Masada), ale i sam z siebie eksperymentujący. Tu jednak nie grał takich numerów, ale muzykę łagodniejszą, o nastrojach z Masady właśnie (wiele utworów Zorna); jego zaś własne rzeczy były trochę bluesowe, trochę nawet z aluzją do bluegrassu – „z podróży przez Amerykę”, jak skomentował. W sumie jednak muzyka była raczej spokojna i uduchowiona; wywołała ciepłe reakcje publiczności.

Kontrasty – to jedna z dużych zalet tego festiwalu…