Pocztówki dźwiękowe

Jako człowiek dźwięku tak już mam, że zwracam uwagę na różne brzmienia i muzyczki tu i ówdzie słyszane. Potem, gdy je wspominam, są dla mnie nieodłącznym kolorytem miejsca, w którym byłam. Jak zapachy czy smaki, są bliższym zmysłowym wejściem w sytuację i miejsce…

Kilka takich sytuacji z mojej ostatniej podróży:

Na rzymskim lotnisku Fiumicino siedzi chłopak z gitarą, patrzy w okno na odlatujące samoloty i pogrywając podśpiewuje (po angielsku) jakąś balladę o melodii bliżej mi nieznanej…

W Lukce, w jednym z bocznych zaułków, koślawe dźwięki skrzypcowych gam ćwiczonych najwyraźniej przez dziecko…

W tym samym mieście, w bazylice San Frediano, parę pań staje sobie pośrodku, blisko wejścia, i zaczyna śpiewać Amazing Grace, ale w jakimś dziwnym języku (nie rozpoznałam). Do nich podchodzą stopniowo panowie i kolejne panie – wszyscy w zbliżonym wieku, gdzieś po sześćdziesiątce, najwidoczniej z tej samej wycieczki – stają w kręgu i śpiewają na głosy, coraz donośniej, ale tylko poprzez zwiększenie masy, nie poprzez siłę śpiewu… Wszyscy zwracają się w ich stronę z uśmiechem…

W Torre del Lago, przed premierą Edgara, ktoś w teatrze ćwiczy na fortepianie pierwszą etiudę Chopina (op. 10 nr 1). Następnego dnia, przed Turandot, ktoś na dzwoneczkach gra sobie Koncert skrzypcowy a-moll Bacha…

Jakoś wszystko mi się lepiej utrwala, kiedy zapamiętam dźwięki. 

Też tak miewacie?

PS. A propos Fiumicino, jeszcze anegdotka z innej dziedziny: przesiadam się na samolot do Pizy, podchodzę z kartą pokładową i dowodem (przyznam się, że ogromną frajdą jest dla mnie podróżowanie bez paszportu i ostentacyjnie jeżdżę z samym dowodem). Pracownica widzi, skąd przyjechałam, i mówi po polsku (ale z włoskim akcentem): dziękuję…

PS2: Zapraszam do zdjęć z Lukki i z Pizy.