Mały koncercik i duży zawód

Od razu na wstępie wyjaśnię: duży zawód nie dotyczył małego koncerciku, tylko czegoś, co nastąpiło potem. Koncerciku spodziewałam się dobrego i taki był, choć może mógł być jeszcze lepszy? Znakomici muzycy polsko-ukraińskiego Kwartetu im. Szymanowskiego i świetny brytyjski pianista Jonathan Plowright nie należą do takich, co by mogli sprzedać publiczności chałę. O jedno można się trochę ich czepić, jeśli się musi: że trochę z pewną taką nieśmiałością podeszli do I Kwintetu fortepianowego Grażyny Bacewicz, z lekka niemrawie wykonując oberka ze Scherza, ale pozostałe, refleksyjne części były naprawdę ładne; pewien też niedostatek dzikości odczuwało się w Scherzu z Kwintetu Juliusza Zarębskiego (ciekawe, w którą stronę poszedłby ten niesamowity kompozytor, gdyby nie zmarł w wieku 31 lat, ale już o tym tu kiedyś wspominałam). W końcu nie grywają ze sobą na co dzień i nie sposób wymagać od nich, żeby byli idealnie precyzyjni i swobodni. Sam kwartet wykonał ponadto zabawny III Kwartet smyczkowy  Szymona Laksa oparty na motywach z polskiej muzyki ludowej, z istną kapelą góralską w finale (utwór pisany w 1945 r. był zapewne dla kompozytora odtrutką po obozowych przeżyciach).

Trochę się zdziwiłam, że dziś w ramach IV Festiwalu Muzyki Polskiej jest tylko jeden koncert. Okazało się, że to dlatego, że o 19 w Filharmonii Krakowskiej występowała Jessye Norman. Nie miałam o tym pojęcia i jak mi koleżanka zaproponowała, żebym tam pobiegła i się wsmyrgnęła, chętnie to zrobiłam. I właściwie niby mogłam przewidzieć to, co usłyszałam, ale jednak było to przykre zdarzenie.

Śpiewaczka, którą pamiętam z wspaniałych występów w Filharmonii Narodowej i z przejmującego wykonania Vier letzte Lieder Richarda Straussa na festiwalu w Salzburgu (to nagranie jest ze zbliżonego okresu, to jest wcześniejsze), zawsze miała jednak pewne tendencje do śpiewania, jak mówią fachowcy, „pod dźwiękiem”. Jakiś kłopot z utrzymaniem intonacji, z przeponą? Trudno powiedzieć. W każdym razie to, co stało się z jej śpiewaniem, jest kolejną ilustracją mojej tezy, że wszelkie utrwalone błędy emisyjne z wiekiem się pogłębiają. Teraz, choć program recitalu zwanego Pięć pór roku był wdzięczny i ciekawie skomponowany (składał się z pieśni Brahmsa, Wolfa, Schuberta, Berga, Schoenberga, Berlioza, Messiaena, ale i Gershwina, Kosmy czy Michela Legranda), po prostu nie zdzierżyłam i uciekłam po przerwie wypełnionej miłym krakowskim życiem towarzyskim z dodatkiem rozdawanego białego wina. Oj, zapiłam trochę to zmartwienie, tym większe, że barwę Jessye ma wciąż piękną i ciemną, tylko słuchać już się tego nie da… Podobny ból przeżyłam parę lat temu, kiedy w Nantes zdarzyło mi się posłuchać po latach Barbary Hendricks. Nie przepadałam nigdy za jej gęstą „groszkową” wibracją, a teraz jej tylko ta wibracja została…

A przecież nie z każdą śpiewaczką coś takiego się dzieje. Pamiętam dość już w latach Victorię de Los Angeles, Christę Ludwig czy Teresę Berganzę – wszystkie zachowały dźwięk, klasę, czystość intonacji. Wspaniała stara gwardia. Te śpiewaczki były perfekcjonistkami całe życie i to zaprocentowało. Nigdy dość pracy nad sobą.