C’est triste, la vie d’artiste

Jak płodnym dla nas tematem okazała się muzyka w filmach i, ogólnie rzecz biorąc, muzyka użytkowa! Jak pisze zresztą Andrzej Szyszkiewicz, muzyka zawsze była służebna i nic w tym drugoplanowego ani zdrożnego. Jacobsky idzie jeszcze dalej: muzyka co prawda świetnie potrafi radzić sobie sama (ja dodam: jeśli jest dobra), ale „uwielbia odwiedzać artystycznych sąsiadów i wchodzić z nimi w intymne związki”. Także, jak mówiliśmy, ta wybitna. A Miś 2 dodaje jeszcze: „Film potrafi muzykę świetnie promować. (…) A wielkie produkcje o wybitnych kompozytorach potrafią na pewno zachęcić do zagłębienia się w ich twórczość”.
Ejże, czy zawsze? Bo filmy o kompozytorach, jak w ogóle filmy o artystach, bywają bardzo różnej jakości. Czasem są przyrządzone w taki sposób, że mogą raczej odstraszyć…


Wszystko zależy, czy do robienia muzyczno-filmowej biografii zabiera się człowiek muzykalny. Koronnym przykładem będzie tu oczywiście „Amadeusz” Formana. Co by nie mówić o wizji postaci Mozarta, wziętej z Petera Schafera i jeszcze wyjaskrawionej (kiedy obejrzałam film wiele lat temu po raz pierwszy, oburzyłam się, że reżyser robi z mojego ukochanego idiotę), trzeba przyznać, że robota jest tu wspaniała: muzyka współgra z każdym fragmentem filmu, zawsze jest dobrana idealnie, no, a scena dyktowania „Requiem”, mimo że jest jak najdalsza od historycznej prawdy, przeszła do historii – i słusznie. Forman po prostu słyszy.
Ma też słuszność taki reżyser, który za muzyką idzie, za jej nastrojem, głębią. Tak postąpił Alain Corneau, kręcąc „Wszystkie poranki świata”, najwspanialszy chyba film o muzyce i muzykach – mistrzach gamby (M. de Sainte Colombe i Marin Marais), a raczej mistrzu i uczniu, ale też o miłości i nieczułości, z której rodzi się tragedia. A wszystko w rytm dźwięków przepięknych i przesmutnych.
Ale czy wszystko musi być na serio? Genialne są dla mnie filmy o kompozytorach Kena Russella: „Kochankowie muzyki” (o Czajkowskim), „Mahler”, „Lisztomania” – zupełnie zwariowane (zwłaszcza drugi i trzeci z wymienionych), sprowadzające wiele szczegółów kompozytorskich życiorysów do absurdu, ale łączące je z muzyką tak trafnie, że te wizje pozostają z widzem na stałe. Nie zapomnę sceny, kiedy Mahler chciał się odosobnić w domku na jeziorze (do którego szło się kładką), ale każdy dźwięk mu przeszkadzał – i jednocześnie mimo to każdy z tych dźwięków układał mu się w głowie w nową symfonię! Albo Czajkowski grający początek Koncertu b-moll – dzikość, z jaką rzuca się na klawiaturę, pozwala zrozumieć, dlaczego na Zachodzie ta muzyka wywołała szok: takich dzikusów jeszcze nie było. A rozbrajający obrazek II części koncertu: pianista-kompozytor grając sielankowy temat wspomina rodzinne strony, lasek brzozowy i rozmowy z ukochaną siostrą, a egzaltowana dama na sali wyobraża sobie, jak kompozytor otula ją futrem i wprowadza do powozu… Z kolei pomysł pokazania Liszta jako gwiazdora lat siedemdziesiątych też był świetny – dziewiętnastowieczni wirtuozi w swej ekspresji i w rodzaju popularności, jaką się cieszyli, nie tak wiele się od tego typu idoli różnili.
Ale film niemuzykalny o muzyku – to rzecz straszna. „The Immortal Beloved” o Beethovenie, w Polsce wyświetlany nie wiedzieć czemu jako „Wieczna miłość” (choć chodziło o nieśmiertelną ukochaną), zrealizowany przez niejakiego Bernarda Rose, jest przykładem nie tylko koszmarnego kiczu (zwłaszcza pointa jest po prostu powalająca), ale i kompletnej amatorszczyzny, nie tylko dlatego, że kiedy kompozytor spaceruje po parku w Wiedniu, nagle zza węgła ukazuje się praska katedra św. Wita. Także dlatego, że utwory Beethovena pocięte są niemiłosiernie, podłożone głupio i ucinane na chybił trafił. (Za to dość miło mnie rozczarował film Agnieszki Holland „Kopia mistrza”, obawiałam się, że będzie dużo gorzej – choć pomysł, by z Beethovenem pracowała młoda kopistka, jest mało realistyczny). Z podobnych powodów koszmarem jest film Antczaków o Chopinie „Pragnienie miłości” (ja go przezwałam na prywatny użytek „pragnienie mdłości”), z nieszczęsnym Adamczykiem i biedną Stenką miotającą się po ekranie. Już wolę angielski „Impromptu” (bez sensu tłumaczony w Polsce jako „Improwizacja”) z zabawnie gapiowatym Hughiem Grantem jako Chopinem – przynajmniej ma cień poczucia humoru.
Osobny rozdział stanowią filmy o muzykach fikcyjnych. I tu też jakość bywa różna. Są filmy oparte na pomysłach może pretensjonalnych, ale mających swoisty wdzięk (no i muzykalne), jak kiczowate nieco „Purpurowe skrzypce” Francois Girarda o dramatycznej historii jednego instrumentu czy „1900: człowiek legenda” Giuseppe Tornatore o tajemniczym, a genialnym pianiście jazzowym wychowanym na statku. Natomiast koszmarem jest dla mnie „Fortepian” Jane Campion ze straszną muzyką Nymana i idiotycznym pomysłem fabularnym; podobne wrażenie budzi we mnie „Dotknięcie ręki” Zanussiego, gdzie dwie rzeczy są dla mnie szczególnie niesmaczne: pomysł, jak w starym kompozytorze wywołać chęć do tworzenia, i hucpiarski pomysł Kilara, który jako „najgenialniejszy utwór wszech czasów” wykorzystuje własny „Exodus”. No i, w tej samej kategorii, „Niebieski” Kieślowskiego – żona z kochankiem kończy „Symfonię dla zjednoczonej Europy” zmarłego męża, tworząc (rękami Preisnera) dzieło o potencjale banału, przy którym Rubik może się schować…
Ech, użyłam sobie. Nareszcie! A teraz idę oglądać „Kobrę” 😆