Piękne, dziwne, późne

Atmosfera w kraju jest na tyle trująca, że doszłam do wniosku, że my tutaj musimy się odtruć i wyobcować z tego wszystkiego. Trochę zdrowej emigracji wewnętrznej, zanim pójdziemy na wybory i mądrze oddamy głos. Dlatego chociaż tu się nie kłóćmy i wróćmy po prostu do muzyki.
Chciałam podjąć wątek, który rzucił aliendoc, i wyjść od późnej twórczości Beethovena. „… trudno nie zauważyć, jak w miarę postępu choroby u Beethovena kolejne kompozycje ewoluują w kierunkach nieoczekiwanych, niekiedy nosząc w sobie piękno niezwykłe. Kiedyś ktoś w dyskusji powiedział, że głuchnący Beethoven paradoksalnie słyszał dalej, więcej i głębiej. Słyszał wewnątrz, co być może pozwalało mu na większe skupienie; być może inne słyszenie, z pominięciem fizjologicznych dróg percepcji dźwięku, pozwalało mu słyszeć czystą wyobraźnią”.


Tak się zastanawiam: zapewne jest w tym część prawdy. Ale chyba tylko część? Kiedy ktoś idzie własną drogą, prowadzony wyłącznie siłą wyobraźni (słuch wewnętrzny to umiejętność posiadana – acz w różnym stopniu, co zależy i od treningu, i od predyspozycji wrodzonych – przez większość muzyków, a kompozytorów w szczególności), może dojść do zaskakujących efektów, niezależnie od tego, czy głuchnie, czy nie 🙂

Właśnie słucham w „Mezzo” w wykonaniu braci Kuijkenów fragmentów Kunst der Fuge, ostatniego utworu Bacha, przerwanego przez śmierć w momencie, kiedy kompozytor wplatał własne nazwisko przetransponowane na nuty do kunsztownej fugi. To też, podobnie jak Beethovenowska Grosse Fuge, Pieśń dziękczynna uzdrowionego z Kwartetu a-moll op. 132 czy późne Bagatele, nie jest muzyka, którą mógłby napisać młody kompozytor. Taką muzykę pisze ktoś stojący już blisko granicy.
Późna twórczość… Późna niekoniecznie wiekowo, w końcu tylu wielkich żyło stosunkowo krótko, ale sygnalizująca moment szczególny w życiu. Moment, kiedy dochodzi się – do czego? do pełni czy jej poszukiwania? Do pogodzenia czy ucieczki od świata? Brahmsowskie późne utwory fortepianowe (choć Brahms zawsze miał w sobie tę melancholię), Mahlerowskie adagia rozpływające się w jakimś odlocie, cudowna pełnia finału Jowiszowej… czy mają ze sobą coś wspólnego? Jakąś serenite? Dzisiejsza, nowsza muzyka też zna takie utwory, skondensowane do bólu, próbujące coś ważnego przekazać, od Requiem canticles Strawińskiego, arcydzieła zwięzłości, po Quatre chants pour franchir le seuil (Cztery pieśni na przekroczenie progu), ostatnie dzieło zmarłego przedwcześnie w 1998 r. (miał 52 lata) Gerarda Grisey; po wykonaniu tego utworu na Warszawskiej Jesieni stało się coś, czego dawno na tym festiwalu nie widziałam: wszyscy wstali i długo klaskali, a niektórzy mieli łzy w oczach…
To trochę spojrzenie na drugą stronę. Tak, jak sobie ją wyobrażamy po tej stronie.