Uchida w pięknym anturażu

Ależ prześliczna, faktycznie, jest ta sala w Palau de la Musica Catalana (architekt: Domenech i Montaner). Czyściutka secesja, tu i ówdzie skręcająca w stronę specyficznego kiczu, ale taki właśnie jest przecież barceloński modernizm z Gaudim włącznie. I z tym wszystkim cudowny. To miejsce ma coś wyjątkowego: nie widziałam jeszcze sali koncertowej, która byłaby całkowicie przeszklona po bokach, a także od góry, więc w dzień można by się obejść bez sztucznego światła. W nocy jest oczywiście inaczej i niektóre witraże, w tym górny, są podświetlane. Tak sobie chwilami myślałam, że może to i nawet zbyt obfity wystrój, że obserwując wszystkie te detaliki trudniej się skupić na muzyce. Bywalcy pewnie są przyzwyczajeni. Ale ja się łapałam chwilami, że gapię się zamiast słuchać. Jednak posłuchać też było czego.

Mitsuko Uchida zaczęła od przepięknego i przesmutnego Ronda a-moll Mozarta. Znana jest ze znakomitych interpretacji dzieł tego kompozytora i to znów się potwierdziło. To nie jest Mozart wydelikacony (choć czasem bardzo subtelny), w tym rondzie jest to Mozart cierpiący po męsku. I tak właśnie zinterpretowała je pianistka. Po tym utworze zaskakujące nieco zestawienie – Sonata op. 1 Albana Berga, dzieło młodzieńcze, ale na swój sposób doskonałe, ekspresjonizm w stanie czystym. Słyszałam już te „cierpienia młodego Wertera” grywane bardzo melancholijno-jesiennie albo przeciwnie, bardzo dramatycznie. Uchida skłoniła się raczej ku dramatowi, choć i liryzmu nie brakowało.

Póżniej, ale wciąż jeszcze w pierwszej części koncertu, zagrała Sonatę A-dur op. 101 Beethovena. Lubię ją i sobie grywałam, więc może za dobrze ją znam; krótko mówiąc, nie wszystko w niej mi się na równi podobało, zresztą w ogóle wyczułam drobną niepewność ze strony pianistki, w finale się trochę zakałapućkała (tak zręcznie to zresztą zamaskowała, że pewnie mało kto poza mną zauważył), ale już fugato było dobre, drapieżne, jak trzeba. (Tu jeszcze wspomnę, że nie musimy mieć kompleksów: po drugiej części sonaty, która jest mocnym, zdecydowanym marszem, publiczność biła brawo, co może także lekko zdekoncentrowało artystkę. Ona w ogóle, zauważyłam, jest wrażliwa na hałasy: zawsze odczekiwała, aż wszyscy w pełni zamilkną, przestaną hałasować krzesłami, papierkami, komórkami, sykaniami.) 

Drugą część wypełniła monumentalna Fantazja C-dur op. 17 Schumanna. I tu początkowo Uchida rzuciła się drapieżnie na utwór (później ten sam temat potrafiła zagrać bardzo delikatnie). Bardzo plastycznie oddała wszystkie zmiany nastrojów, od operującej skrajnościami części pierwszej poprzez energiczny, dynamiczny marsz w części środkowej po łagodny finał, o którym zawsze myślę jak o ciszy po burzy; to szczególny nastrój, trudny do oddania. Tak sobie pomyślałam, że znam lepsze wykonania tego utworu, choć nie miałam do dzisiejszego wielu zarzutów. Ale były jeszcze dwa bisy, arcydziełka, które ustawiły całość w innej perspektywie i pokazały, jak doskonała może być ta pianistka: Sarabanda z Suity francuskiej G-dur Bacha i Andante z mojej ulubionej Sonaty C-dur KV 330 Mozarta, po której wyszłam jak odnowiona, jak z kąpieli w cudownej muzyce.

I trochę zdjęć. Panie z obsługi strofowały, żeby nie robić zdjęć, a i tak wszyscy robili…