Jedzie, jedzie Traviata

Po niby to prowokacyjnych zapowiedziach i z lekka niezdrowej atmosferce wokół premiery, podgrzewanej przez strony plotkarskie, wszyscy wyobrażali sobie bógwico, ale nic takiego się na tej Traviacie nie działo. Nie było to aż tak ordynarne, jak wielu się obawiało, golizny troszeczkę było, ale właściwie niezauważalnej, a te wszystkie Szabatiny, Maseraki i Herbusie, których obecność zapowiadano o wiele huczniej niż udział Aleksandry Kurzak i Andrzeja Dobbera, w ogóle nie dały się jakoś szczególnie wyróżnić. Ot, był zespół tancerzy kabaretowych, parę takich tam układzików, nawet zgrabnie zatańczonych, no i tyle. Do ukłonów też zespół wyszedł w całości i do teraz w ogóle nie wiem, kto z tych tanecznych celebrytów był kto. A olśniewającą owację dostali słusznie właśnie Kurzak i Dobber. Czyli wszystko zyskało ostatecznie właściwe proporcje.

Można powiedzieć, że nic strasznie obrazoburczego w tym spektaklu nie było. Violetta jest po prostu gwiazdą kabaretową, żyjącą szybko i świadomą wyniszczającej ją choroby. Tak, jest na początku kabaret, zaplecze i garderoba z ulubionymi dziś przez reżyserów lustrami, wszystko to w pierwszym i ostatnim akcie jeździ w lewo i prawo, a w środkowym akcie jest równie ukochany przez „modnych” inscenizatorów basen. Ale jakoś się to wszystko w konwencji mieści. W gruncie rzeczy miałam wrażenie, że spektakl ten należy do tych, o których się mawia, że są zrobione „po bożemu”. W przeciwieństwie do Orfeusza czy Borysa, przedstawień, które zostały osnute wokół historii nie mających wiele wspólnego z treścią, tu nic w akcji ani wymowie nie zostało zmienione. No i OK.

Natomiast po raz kolejny można się było przekonać, do jakiego stopnia Treliński wciąż myśli filmowo, a nie operowo ani nawet teatralnie. Nowa maszyneria sceny, choć – jak mi reżyser opowiadał – unowocześniona, jednak wciąż jest głośna i to nie jest prawda, że przesuwanie odbywa się tylko w głośnych momentach. Słychać je bardzo wyraźnie i czasem rozpraszająco. A śpiewaków jak zwykle Treliński nader często ustawia w głębi sceny – a scena Opery Narodowej jest ostatnią, która się do tego nadaje – i wychodzą z tego takie muzyczne absurdy, że Violetta na pierwszym planie śpiewa do Germonta, który siedzi gdzieś z tyłu na fotelu i mimo wspaniałego głosu ledwie go słychać, a po chwili zamieniają się miejscami i jest odwrotnie…

Wszystko jednak znika, gdy słucha się takich artystów jak Kurzak i Dobber. (Alfredo, czyli Sébastien Guèze, niestety, że tak powiem, cienko śpiewał…) Zapomina się o wszystkim. A na szczęście dekoracja w tym akcie, mimo basenu, jest dość ascetyczna, nie rozprasza i nie przeszkadza, w końcówce opery też. Dodając do tego jeszcze aktorstwo, trzeba stwierdzić, że oboje stworzyli wybitne kreacje nie tylko wokalne, ale i sceniczne. Ciekawe, jak będzie bez nich. Jeśli chodzi o Violettę, może być nieźle, bo w drugiej obsadzie jest Joanna Woś.

Jedno mnie tylko niepokoi. Dziś w „Przekroju” ukazał się duży wywiad, w którym, obok tych samych słów, co wszędzie, padają i, hm, ciekawsze. Na pytanie (z gatunku tych za pięć punktów) „Co pan czuje, kiedy po polskiej premierze Borysa Godunowa czyta pan recenzję, że jest to kolejna premiera Trelińskiego, w której pomysły inscenizacyjne całkowicie podporządkowały sobie stronę muzyczną?” początek odpowiedzi brzmi tak: „Już dawno przestałem się tym przejmować. Moje spektakle zawsze były atakowane. Złe recenzje miał Eugeniusz Oniegin, atakowano Don Giovanniego, ale dziś już się o tym nie pamięta, bo po latach te inscenizacje stały się klasyką i do dzisiaj są grane przy pełnej widowni”. Pomińmy nazywanie własnych spektakli klasyką; przypomnijmy tylko, że Oniegina długo nie grano, a nie dalej niż parę dni temu reżyser skarżył mi się w powyższym wywiadzie, że nie było wyprzedanej sali na wznowieniu (i to pod Gergievem!). A Don Giovanni od dawna wyszedł z repertuaru.