Jedzie, jedzie Traviata
Po niby to prowokacyjnych zapowiedziach i z lekka niezdrowej atmosferce wokół premiery, podgrzewanej przez strony plotkarskie, wszyscy wyobrażali sobie bógwico, ale nic takiego się na tej Traviacie nie działo. Nie było to aż tak ordynarne, jak wielu się obawiało, golizny troszeczkę było, ale właściwie niezauważalnej, a te wszystkie Szabatiny, Maseraki i Herbusie, których obecność zapowiadano o wiele huczniej niż udział Aleksandry Kurzak i Andrzeja Dobbera, w ogóle nie dały się jakoś szczególnie wyróżnić. Ot, był zespół tancerzy kabaretowych, parę takich tam układzików, nawet zgrabnie zatańczonych, no i tyle. Do ukłonów też zespół wyszedł w całości i do teraz w ogóle nie wiem, kto z tych tanecznych celebrytów był kto. A olśniewającą owację dostali słusznie właśnie Kurzak i Dobber. Czyli wszystko zyskało ostatecznie właściwe proporcje.
Można powiedzieć, że nic strasznie obrazoburczego w tym spektaklu nie było. Violetta jest po prostu gwiazdą kabaretową, żyjącą szybko i świadomą wyniszczającej ją choroby. Tak, jest na początku kabaret, zaplecze i garderoba z ulubionymi dziś przez reżyserów lustrami, wszystko to w pierwszym i ostatnim akcie jeździ w lewo i prawo, a w środkowym akcie jest równie ukochany przez „modnych” inscenizatorów basen. Ale jakoś się to wszystko w konwencji mieści. W gruncie rzeczy miałam wrażenie, że spektakl ten należy do tych, o których się mawia, że są zrobione „po bożemu”. W przeciwieństwie do Orfeusza czy Borysa, przedstawień, które zostały osnute wokół historii nie mających wiele wspólnego z treścią, tu nic w akcji ani wymowie nie zostało zmienione. No i OK.
Natomiast po raz kolejny można się było przekonać, do jakiego stopnia Treliński wciąż myśli filmowo, a nie operowo ani nawet teatralnie. Nowa maszyneria sceny, choć – jak mi reżyser opowiadał – unowocześniona, jednak wciąż jest głośna i to nie jest prawda, że przesuwanie odbywa się tylko w głośnych momentach. Słychać je bardzo wyraźnie i czasem rozpraszająco. A śpiewaków jak zwykle Treliński nader często ustawia w głębi sceny – a scena Opery Narodowej jest ostatnią, która się do tego nadaje – i wychodzą z tego takie muzyczne absurdy, że Violetta na pierwszym planie śpiewa do Germonta, który siedzi gdzieś z tyłu na fotelu i mimo wspaniałego głosu ledwie go słychać, a po chwili zamieniają się miejscami i jest odwrotnie…
Wszystko jednak znika, gdy słucha się takich artystów jak Kurzak i Dobber. (Alfredo, czyli Sébastien Guèze, niestety, że tak powiem, cienko śpiewał…) Zapomina się o wszystkim. A na szczęście dekoracja w tym akcie, mimo basenu, jest dość ascetyczna, nie rozprasza i nie przeszkadza, w końcówce opery też. Dodając do tego jeszcze aktorstwo, trzeba stwierdzić, że oboje stworzyli wybitne kreacje nie tylko wokalne, ale i sceniczne. Ciekawe, jak będzie bez nich. Jeśli chodzi o Violettę, może być nieźle, bo w drugiej obsadzie jest Joanna Woś.
Jedno mnie tylko niepokoi. Dziś w „Przekroju” ukazał się duży wywiad, w którym, obok tych samych słów, co wszędzie, padają i, hm, ciekawsze. Na pytanie (z gatunku tych za pięć punktów) „Co pan czuje, kiedy po polskiej premierze Borysa Godunowa czyta pan recenzję, że jest to kolejna premiera Trelińskiego, w której pomysły inscenizacyjne całkowicie podporządkowały sobie stronę muzyczną?” początek odpowiedzi brzmi tak: „Już dawno przestałem się tym przejmować. Moje spektakle zawsze były atakowane. Złe recenzje miał Eugeniusz Oniegin, atakowano Don Giovanniego, ale dziś już się o tym nie pamięta, bo po latach te inscenizacje stały się klasyką i do dzisiaj są grane przy pełnej widowni”. Pomińmy nazywanie własnych spektakli klasyką; przypomnijmy tylko, że Oniegina długo nie grano, a nie dalej niż parę dni temu reżyser skarżył mi się w powyższym wywiadzie, że nie było wyprzedanej sali na wznowieniu (i to pod Gergievem!). A Don Giovanni od dawna wyszedł z repertuaru.
Komentarze
Pod tym świetnym wpisem czytam : brak komentarzy. Ale jakie mogą być komentarze skoro wszystko podano dokładnie i z polotem. Mozna po czymś takim powiedzieć tylko : no, aha, mhm – i tyle. Opłaciło się jednak poczekać ze spaniem na coś tak smakowitego przed zaśnięciem. Dzięki i dobranoc.
Pobutka.
—
Piotrze, że przez 22 minuty nie było komentarzy, to mógł być przypadek. Ale, że po kolejnych 3 godzinach z hakiem (ale nie na Sikorskiego) nie ma komentarzy…
A mnie się inscenizacja podobała! Przejście z „kabaretowego” I aktu, w którym przecież muzyka brzmi zabawą, do kameralnego dramatu rozgrywającego się wśród trzech osób – świetnie wydobyte. Scena jeździła w obie strony, ale to nie przeszkadzało, a potęgowało wrażenia i wzmacniało dramaturgię. Przywodziło to trochę na myśl Rybczyńskiego. Nie mam nic przeciwko pomysłom Trelińskiego. Zresztą jeśli chodzi o odwołania do filmu: dziś wszyscy mamy wrażliwość ukształtowaną przez dzieła filmowe, a muzyka Traviaty – choć zabrzmi to anachronicznie – może się z muzyką filmową kojarzyć. Treliński popełnił kilka średnich filmów i kilka genialnych wystawień oper. Moim zdaniem reżyser świetnie wyczuwa istotę gatunku operowego i potrafi dobrze to wykorzystać; bawi się z naszymi przyzwyczajeniami, ikonosferą, jaka nas otacza.
Ale cały spektakl nie byłby takim sukcesem bez śpiewaków: Aleksandra Kurzak i Andrzej Dobber to wspaniała obsada! I wokalnie, i aktorsko.
Dziś od rana brzmi mi w uszach jeszcze wzruszający śpiew Violetty, a w głowie przewijają się sceny ze wspaniała scenografią Kudlićki.
Palamedes – witam. I utrzymuję, że Treliński popełnia błędy w inscenizacji operowej nie dbając o to, żeby śpiewacy byli zawsze słyszalni. Już absolutną groteską jest, gdy Alfredo i Violetta śpiewają na przemian Libiamo z mikrofonem w ręku, że tak się niby popisują przed publiką kabaretową – to niby jest fajne, ale mało co słychać, bo śpiewają w głębi sceny, co sprowadza rzecz do absurdu 🙁
I widać, że reżyser zdecydowanie należy do kultury obrazkowej. Do tej jeżdżącej dekoracji, gdyby nie hałasowała, też nie miałabym pretensji, nie wygląda to źle, ale wydawanym dźwiękiem przeszkadza muzyce. To nie jest jednak kamera.
Ale niestety, dla wielu obrazek „rzondzi”… 🙁
I w pełni się zgadzam, że spektakl nie byłby takim sukcesem bez Kurzak i Dobbera.
A co do „średnich filmów” Trelińskiego: niedawno oglądałam po latach Pożegnanie jesieni – to jest dobre! 🙂
W temacie — poseł Janusz Palikot w TOK FM 🙂
http://www.tok.fm/TOKFM/0,0.html
(Był na Traviacie 😉 )
Dodam jeszcze, że bez przerwy się rzecz rozłaziła muzycznie – że tempa były szybkie, bo Treliński tak chciał – dobrze, ale trzeba dać szansę muzykom (którymi są przecież i śpiewacy) szansę wyrobienia się i wzajemnego kontaktu! Najgorzej pod tym względem wypadł młody Guèze; nawet doświadczonej Kurzak zdarzały się rozjazdy z orkiestrą, ale widać było, że po prostu nie było szans na równą grę 🙁
A, to faktycznie był. Moja siostra, z którą byłam, w pewnym momencie powiedziała – o, Palikot – ja nie zauważyłam 🙂
Żako też był 😉
Drodzy Państwo – ponieważ z przyczyn topograficznych nie byłem na premierze, czy ktoś z Państwa zauważył może, co śpiewa doktor Grenvil w III akcie do Anniny? W oryginale brzmi to : „la tisi non le accorda che poche ore”, czyli „gruźlica zostawia jej tylko kilka godzin”.
Skoro utwór, jeśli dobrze rozumiem, dzieje się współcześnie, trzeba by tu wstawić jakąś inną chorobę, bo słowa jednak coś znaczą, nawet w obcym języku, a współcześnie gruźlica jest uleczalna. Doktor Grenvil, obecny w I akcie, dałby Violetcie zastrzyk i po krzyku.
Co się zaś tyczy przebieranek, to cóż – nic nowego. Reżyser zrobił po prostu to samo, co kierownictwo La Fenice przed prapremierą. W obawie przed cenzurą i wbrew rozpaczliwym prośbom Verdiego, akcję przeniesiono w czasy Richelieu. Powód też ten sam: strach, że w przewidzianych przez Verdiego kostiumach widz czegoś nie zrozumie, albo zrozumie opacznie.
Ukłony
PK
To jednak nie tylko dzisiejsza specjalność – traktowanie publiczności jak idiotów – pocieszające 😆
Nie wsłuchiwałam się, ale zapewne tekstu nie zmieniono 😉
Przepraszam, ale coś przeoczyłem w późniejszym wpisie Pani Doroty, gdzie czytam: „tempa były szybkie, bo Treliński tak chciał”.
Czy to oznacza, że reżyser w dzisiejszym teatrze operowym nie tylko wybiera obsadę, oraz robi skróty i dodatki, ale także dyktuje dyrygentowi tempa?
panie Piotrze, a którz by sie librettem przejmował i co tam w nim śpiewają. przeciez jest ckliwe i dzis nie do zaakceptowania. Np. jest tam taka postać – baron – zwracają się do niego „barone” a po scenie łazi Karl lagerfeld – kicz, sztampa, to juz było… i co z tego? W 2 akcie Borysa basen, w 2 akcie Travaty basen, obsatawiam basen w Lulu 😉 Treliński gra tak oczywistymi kliszami ze to az żenujące – blichtr uosobiają strusie pióra, basen, gra w golfa – o la la – jakie to odkrywcze. A i tak publicznośc skupiła sie podiero gdy Kurzak i Dobber spiewali duet – niemal bez akcji scenicznej i to Verdi był na pierwszym planie.
Golf w aquaparku 😯 Panie na wysokościach, toż to teraz kryminał 😯
W kwestii temp:
MT celowo zatrudnia takiego dyrygenta, którego to nie dziwi. Zresztą reżyser sam przyznaje, że szukał dyrygenta, który jego imaginacji uczyni zadość. O tempora, o mores!
Chociaż panie Piotrze – na pańskie pytanie odpowiadam: to już było – we wczorajszym teatrze. Zdaje się, że Herbert von K. to wszystko robił.
Drogi Gamzatti: o ile dobrze rozumiem relację Pani Doroty, Verdi nie zawsze był… na pierwszym planie. Najwyżej – „tylko w połowie”, wedle nieśmiertelnych słów Wieszcza Jeremiego.
Drogi 60Jerzy: pewnie, że to wszystko już było. Sam gdzieś tam wygrzebałem, że Toskę za Stalina zrobili w tonacji rewolucyjnej. Rzecz działa się za Komuny Paryskiej, Tosca ginęła na barykadach. To takie wahadło, uporczywa, chroniczna czkawka ideologiczna. Kiedyś w końcu i ten nawrót przejdzie, tylko czy starsi jeszcze tego dożyją?
A co się tyczy HvK, to moja ulubiona historyjka dotyczy jego – rzadki przypadek – reżyserii Ringu w Met. Wymusił tygodnie prób oświetleniowych, żeby uzyskać na scenie idealną ciemność. Bing pisze w pamiętnikach, że tak ciemno to on sam mógł zrobić w kwadrans. A potem cudowna Birgit Nilsson wylazła na scenę nie w hełmie Walkirii, ale w hełmie górniczym z lampką. Na nią nie było sposobu.
Z ciemnością była inna jeszcze historyjka, chyba w ostatnim akcie Aidy, w pieczarze. Było tak ciemno, że czarnoskóra Martina Arroyo wybłagała od reżysera trochę światła, bo by jej widać nie było. Powiedziała : „przecież nie mogę się cały czas uśmiechać”…
Gwoli ścisłości i dlaszego dzielenia włosa na czworo, gruźlica uodporniła się na leki i dziś znów bywa, niestety, śmiertelna.
Ale też była to – jeżeli mnie pamięć nie myli, dawno temu czytałem te wspomnienia Binga (może podesłać je dyrektorom teatrów operowych) – pierwsza i ostatnia jego (HvK) tam praca.
No a postać Birgit Nilson jest cudowna po prostu.
Nie znam się na muzyce ale trochę się znam na gruźlicy. Nie wystarczy zrobić zastrzyk, aby było po wszystkim. Chyba że chodzi o zastrzyk zrobiony przez lekarza ostatniego kontaktu.
Gruźlica nadal jest bardzo ciężką chorobą i wykryta późno może się skończyć śmiertelnie. Śmiertelnie kończy się także u pacjentów, którzy nie przyjmują podawanych leków, co również zdarza się dość często. Do tego najpopularniejsze skuteczne leki na gruźlicę są fatalne dla wątrobę i pomimo podawania równolegle np. hepareganu może się okazać, że trzeba odstawić lek przeciw gruźlicy, a inne są o wiele mniej skuteczne na ogół. Ponadto idiotyczny przepis u nas obowiązujący nakazuje profilaktyczne podawanie dzieciom pacjenta najskuteczniejszego leku na gruźlicę. W razie późniejszego zachorowania na gruźlicę ten lek już nie zadziała. Piszę idiotyczny, bo kontakt z prątkami miewamy wszyscy, a nie tylko dzieci gruźlików. Przynudzam trochę szczegółami, ale skoro analizowana jest Traviata, to chyba można coś na ten temat.
Gwoli ścisłości, drogi Raulu, jak pozwoliłem sobie wspomnieć na innym forum, dotyczy to wyłącznie rzadkich szczepów całkowicie uodpornionych na antybiotyki o szerokim spektrum. Nawet w takich wypadkach jednak istnieją wciąż metody jej leczenia i bynajmniej nie stanowi ona automatycznego wyroku śmierci, jak w czasach Traviaty.
Należałoby więc albo zmienić Violetcie chorobę (np. na raka – „cancro”, nawet liczba sylab by się zgadzała), albo dopisać Grenvilowi kilka wierszy tekstu wyjaśniającego precyzyjnie stan zdrowia Violetty, w stylu dr House’a, do czego ktoś by dokomponował muzykę. Nie takie rzeczy w końcu oglądamy od lat w dziełach twórczych reżyserów.
Oczywiście, jeszcze prościej byłoby odegrać to, co Verdi wymyślił, ale to myślenie „mieszczańskie”, od którego stanowczo się odcinamy.
Cóż, mogło być jeszcze gorzej. W oryginalnym salonie Violetty mógł się pojawić, współczesny oryginalnej Marii Duplessis, znany i lubiany pianista Fryderyk Chopin. On by się od niej zaraził, albo ona od niego i przy okazji uczciłoby się rocznicę. W końcu w salonie Fedory (w operze Giordana), występuje polski pianista nazwiskiem Bolesław Łaziński, „bratanek Chopina”.
Z rozmowy Pana Palikota z Panem Żakowskim wynika, że to była genialna światowa premiera, bo nazwisko Treliński ściąga krytyków muzycznych z innych krajów.
Zobaczę jutro. 🙂
Do Pana Piotra Kamińskiego
Uległ Pan dość powszechnemu złudzeniu, że cały szereg groźnych niegdyś chorób groźnymi być przestało. Po chwilowym spadku następuje triumfalny powrót na scenę, niestety.
To samo dotyczy gruźlicy i umiera się na nią, nie tylko biednych krajach i środowiskach.
Wiem, co mówię, bo mój syn zachorował na groźną odmianę gruźlicy i miałam okazję oglądać rzeczywistość szpitalną w tej sprawie.
Powstają mutacje oporne na leczenie.
Nawiasem mówiąc, człowiek, od którego syn się zaraził, zmarł.
Włos mi się ciągle jeży, kiedy pomyślę, co by było, gdyby inna choroba nie zaprowadziła nas do szpitala dziecięcego, gdzie zrobiono synowi rutynową próbę tuberkulinową.
Takich prób nie przeprowadza się teraz, bo gruźlicę przestano uważać za chorobę społeczną, a to nie jest choroba, która rzuca się w oczy otoczeniu i lekarzom.
Poza tym pozdrawiam! 🙂
Drogi Stanisławie, zapewniam Pana uroczyście, że my tu sobie tylko dworujemy, i to na pewno nie z gruźlicy… Ta choroba, której żarty dotyczą, na szczęście nie jest śmiertelna.
Oooo, widzę, że już dyskutowano na ten temat.
Droga mt7 : raz jeszcze uroczyście zapewniam, że co do niebezpieczeństw związanych z gruźlicą (oraz innymi chorobami zakaźnymi) nie żywię żadnych złudzeń i że bynajmniej nie ona jest przedmiotem moich żartów…
Wiem, Panie Piotrze, tylko dotknęło to moich bardzo osobistych, bolesnych przeżyć, więc pozwoliłam sobie na wypowiedź, nie czytając następnych wpisów.
To jest wreszcie dywan muzyczny nie kozetka lekarska. 😀
Proszę mi wybaczyć. Obawiam się jedynie, że teraz cała dyskusja przeniesie się na teren „zagrożeń związanych z gruźlicą wszechstronnie odporną”, jakby to o to chodziło…
Panie Piotrze, z żadnych chorób nie należy dworować. Już Boy pisał:
Pamiętajcie drogie dziatki,
nie wyśmiewać ojca, matki,
bo paraliż postępowy
najzacniejsze trafia głowy.
Ale po tej dyskusji zdębiałem. Przeczytałem recenzję i wydawała mi się, ze jest ona całkiem pozytywna. Po kolejnych dopiskach i komentarzach zaczynam podejrzewać, że chała to po prostu.
Prawdę mówiąc nie przepadałem za Traviatą. Muzyka wydawała mi się nieco zbyt lekka. Z czasem zacząłem bardziej doceniać.
Mogę wystąpić jako psi Salomon i podrzucić propozycję „il morbo non le accorda che poche ore”. Wtedy wprawdzie dalej jasne, że choroba śmiertelna, ale ponieważ nie wiadomo jaka, do dyskusji medycznych nie ma podstaw. 😉
Panie Piotrze drogi,
Pan zażartował, a my tu seriozno.
Wymieniliśmy uwagi na temat stanu służby zdrowia i przyjmijmy, że margines się skończył.
Bo o chorobach można długo, lista jest pokaźna. 😀
Propozycję Bobika akceptuję. 😉
Pan Palikot ze złamanym żebrem i w bólach specjalnie na premierę przyjechał i uważa, że warto było bardzo. 😀
Jeszcze raz: nie z choroby oczywiście sobie dworuję, ale z niczym nieuprawnionych, reżyserskich manipulacji.
Tylko jedno jest pytanie: jaki z tego zysk. Tak się dziwnie składa, że nigdy nie dostajemy na nie sensownej odpowiedzi.
Co do Trelińskiego, na pewno jest wybijającym się reżyserem operowym. Zawsze coś można zarzucić, a czasem może zupełnie nie wyjść. Rozumiem, że łatwiej mu operować filmem niż teatrem, ale osobiście nie wybrzydzam, skoro po latach absolutnej posuchy mamy coraz więcej wystawień całkiem udanych. Treliński, również Weiss, mają w tym swoje zasługi. Oczywiście brak umiejetności ustawienia śpiewaków jest poważnym zarzytem i bez wątpienia uzasadnionym, ale może Treliński recenzje czytuje i weźmie je pod uwagę. A zachwyt Żakowskiego i Palikota? Jeżeli spektakl jest dobry, ktoś, kto nie jest profesjonalistą, może nie dostrzec błędów i się zachwycać.
A wszystkiemu winna Traviata! 😀
Nie dość, że źle się prowadziła, to jeszcze przez połowę utworu umiera na scenie.
Mam już harmonogram wyjazdu do Paryża. Będziemy tam od 26 do 30 marca. 31 rano ruszamy do Gdyni.
Drogi Bobiku : oczywiście, to byłoby również rozwiązanie. By je zastosować, trzeba by jednak spełnić dwa warunki: znać język libretta oraz, ogólniej, w ogóle przejmować się sensem słów śpiewanych w operze.
Jak Pan myśli, dlaczego uparcie powtarza się, że libretta są bez sensu? Po to przecież, żeby z góry usprawiedliwić niefrasobliwe manipulowanie nimi. To zaś, jak wiemy z doświadczenia, stwarza wygodny precedens, otwierający drzwi dalszym manipulacjom, tym razem muzyką.
Nawet jednak, jeśli przyjąć takie lub inne rozwiązanie, czy nie zdaje się Panu, że to… rozwiązywanie całkowicie zbytecznego problemu, który się samemu stworzyło? Kiedyś to mówiono o socjalizmie.
Ja zawsze się podkładam żartami branymi na poważnie. O gruźlicy pisałem poważnie, o tym, że z żadnej choroby nie należy dworować, już nie.
A dlaczego Emtesiedem uważa, że Traviata źle się prowadziła?
Gostku, gdybyś tu dziś wpadł Przelotem i dał się uprosić o nagranie dzisiejszej transmisji z FN oprócz retransmisji niedzielnej, to byłabym dozgonnie wdzięczna. Przyjmę każdą postać nagrania, obrobię i opiszę sama, wystarczy mi surówka 😉
Prośbę adresuję do Gostka, ale gdyby ktoś z pozostałych Dywanowych rejestratorów (jeszcze Siódemeczka potrafi, z tego co wiem) miałby możliwość, to również bardzo proszę. Mój komputer nie przyjmuje żadnych programów, o których pisała Siódemeczka a rekordera nie posiadam, więc jestem skazana na życzliwość Dywanu 😉
Uwagi o ustawieniu śpiewaków są bardzo trafne.
W Eugeniuszu Onieginie też było widać i słychać, Leński śpiewa swoją partię za kulisy mimo, że stoi blisko rampy.
Po przeciwnej stronie sali słychać zduszony głos i niewiele więcej.
To skłoniło niektórych do napisania, że śpiewak się skończył.
Pamietam, nieodległe w końcu, czasy, gdy do opery chodziło się mając nadzieję, że da się wytrzymać kiepskie przedstawienie i chociaż parę w miarę przyzwoicie zaśpiewanych arii sie trafi. Rzadko się trafiało. Wtedy libretto nie miało najmniejszego znaczenia, bo wierciłem się w krześle czekając na jakiś godny słuchania moment. Sam wówczas wierzyłem, że libretto jest bez sensu w ogóle. Teraz, gdy zdarzają się spektakle całkiem udane, zaczynam zwracać uwagę i na pozostałe – poza muzyką – elementy, bo jestem w stanie odbierać całość.
Bardzo dobre pytanie, Panie Stanisławie: choroba i zastrzyk to jedno, ale co począć w XXI wieku z interwencją Taty Germonta i zerwaniem związku na tle „złego prowadzenia się” Violetty? „Przeszłość panią oskarża…”, śpiewa Tata. Jaka przeszłość? Kabaretowa? Wydawało mi się, że tę kwestię ostatecznie rozwiązano już w Księżniczce Czardasza (1915)…
Napewno ma Pan rację, sam napatrzyłem się tych bzdur na kopy. Nie uważam jednak, żeby jedną chorobę należało leczyć inną chorobą – żeby pozostać przy terminologii medycznej.
Stanisławie,
rozumiem, że pytanie to kolejny żart.
Może jednak wstawiaj te mordki. 😉
Dwukropek i nawias, czy średnik i nawias.
Trzeba tylko pamiętać o odstępie między wyrazem i ikonką.
Do Pani Kierowniczki, gdyby zajrzała.
U Owczarka zniknęło okienko na komentarze pod ostatnim wpisem.
Wysłałam mejla do Polityki, ale efektów nie widać.
Może mogłaby Pani zawiadomić kogo trzeba.
“Przeszłość panią oskarża…” – a jakiż to problem w XXI wieku, w nadwiślańskich warunkach? Dać mruganiem do zrozumienia, że Violetta jako TW donosiła na koleżeństwo z kabaretu i już sprawa haniebnej przeszłości jest załatwiona. 😎
I założę się, że choćbym tu dał ze 20 mordek, i tak nie da się wykluczyć, że ktoś ten pomysł weźmie na serio. 🙄
Myślałem, że żart, ale rozwinięcie tematu przez PK sprawia, że zaczyna to być poważne. Czy obecnie swobodny tryb życia sprawia, że ktoś „nie nadaje się na żonę”?. To żart nie do końca. Może się nadawać ze względu na tolerancję dla słabości albo ze względu na chęć reformowania osoby upadłej. To dwa przypadki podejścia przeciwstawnego choć o tym samym rezultacie końcówym. Może nie ostatecznie końcowym, bo potem może być jeszcze różnie. Jakie jest moje podejście? Na pewno z moim doświadczeniem życiowym nie próbowałbym nikogo reformować. A tolerancja? Zależy chyba od siły fascynacji czy uczucia. Tak naprawdę wszystko jest nadal aktualne. Nadal osoba zakoczana woli, żeby przeszłość obiektu miłości była czysta jak łza, a jak nie jest, tłumaczy sobie ten fakt trudnym dzieciństwem albo innymi okolicznościami obiektywnymi. Osoby, które zakochane nie są, patrzą na wszystko bardziej postępowo średnio rzecz biorąc.
Przerywając wątek gruźliczy pozwolę sobie na wytknięcie p.Trelińskiemu małej niekonsekwencji (chodzi o wywiad z p.Szwarcman). Otóż mówi on, że tancerze (czyt.celebryci) obecni są tylko w I akcie,”a ich późniejsza nieobecność bardzo wyraźnie określa cezurę, podział spektaklu.”A przecież występują też w scenicznym akcie III (chodzi o Finale secondo, partyturowo to akt II, który został tu „doklejony” do aktu III).
Nie wiem, kiedy wywiad ten został przeprowadzony, może wówczas jeszcze reżyser miał inną koncepcję od ostatecznej, ale cezura owa została przesunięta; myślę że na korzyść inscenizacji, gdyż kontrast pomiędzy „show” a sceną śmierci Violetty jest wyraźniejszy.
Pozdrawiam rozmówców i chylę czoła przed Panią Dorotą Szwarcman i Panem Piotrem Kamińskim – naprawdę długo zbierałam się na odwagę, by ośmielić się wypowiedzieć tutaj, w tak szacownym gronie.
Panie Piotrze uwielbiam Pana audycje radiowe! (przepraszam za trochę prywaty).
Vesper,
postaram się nagrać. 🙂
Tak długo się zbierałam, że wątek chorobowy został dawno przerwany przez Stanisława. I dobrze.
Widzę, że ponieważ jestem „nowa”, moje wpisy bardzo długo czekają na akceptację. Cóż…
Jestem…
Mogę nagrać… 🙂 choć rodzina marudzi, bo kable się pętają, a kot na kable też podejrzliwie patrzy.
Pewnie też nagram z TVP 1 w poniedziałek.
Z nagrywaniem streamów mam złe doświadczenia. Poza tym PR2 odpuściło sobie na paśmie streamu internetowego. Mieli 128 k. Teraz widzę zaledwie 64. Może przez brak kasy.
Czy to dlatego Dwójka mi się zatacza i czka?
Bobiku, panienki z kabaretu prowadzące swobodny tryb życia donosiły nie na koleżanki tylko na osoby, które w tej swobodzie brały udział jako partnerzy. Na koleżanki to tylko pod kątem, która też by była chętna donosić. Takiej panienki nie wolno było zwolnić z pracy i to był jeden z ważnych motywów 😉
O żesz w mordkę, wyszła teraz. A przez jakiś czas zamiast mordek wychodziły tylko mordkotwórcze symbole. Nie pouczajcie, że trzeba tak czy owak, bo robię tak samo i zanim przestały wychodzić, wychodziły.
Ad czkania i zataczania:
Raczej na odwrót powinno być… im „mniejszy” stream, tym łatwiej przechodzi przez łącze.
Bieda w tym radiu, może coś innego im się psuje.
Chociaż wczoraj jednym uchem słuchałem wczoraj transmisji (w komputerze) i nic nie czkało.
Do Stanisława;
czy daty paryskiego pobytu oznaczają, że 26 marca jestescie Państwo w Paryżu od rana? Bo ta moja niespodzianka ( ewentualna ) to od 14.00 do 17.00… w samiutkim centrum. Warto!
Szczegoly via PK, ktorą proszę pięknie o podanie mego priva..
I wielkie ukłony dla P. Piotra, do którego mam plotkarskie pytanie. Wiem od kolegow muzyków, ze nie doszło do wystawienia ” Idomeneo” w Paryżu z Emmanuelle Haim.. tj wykonano dzieło, ale bez niej. Czy zna Pan może kulisy tej sprawy, bo oficjalna wersja jakos mnie nie przekonuje? 🙂 i jak to sie wszystko zakończyło? Pozdrawiam.
Czka mi uparcie w pracy. Mam tu bardzo agresywnego antywirusa, może to on psoci.
Stanisławie, myślisz, że ipeenowscy łowcy andronoidów tak się przejmują szczegółami i niuansami donoszenia? Donosiła i już. Do inscenizacji to wystarczy. 🙄
Ale co tam donosy, najważniejsze, że uśmiechy Ci wychodzą. 🙂
U mnie (też w pracy) nie czka.
Czasami dobrze jest wyłączyć stream i włączyć od nowa – może wtedy wskoczy na jakieś mniej obciążone łącze. Nie znam się na tym do końca, ale wiem, że to czasami pomaga.
Współpracownicy tolerują dwójkę w pracy??? 😯
Gostku, siedzę sama, na wysuniętej placówce, z dala od reszty 😀
Drogi Mapapie – wywiem się i doniosę, ale podejrzewam, że orkiestra Opery Paryskiej po prostu ją odbryknęła. Nie takich odbrykiwała, od Hardinga poczynając, którego zawodowe pedigree jest chyba jednak OK…
Drogi Stanisławie, ale tu nie o miłość chodzi, tylko o „obyczajność”. Dlatego właśnie przenoszenie w inne czasy utworów uwikłanych w swój czas – kończy się fatalnie. I nie przynosi żadnej korzyści, bo przecie nawet poznawczej (oto jak to kiedyś źle było…).
Do Paryża przyjeżdżamy 25 wieczorem. O jakiej porze, trudno przesądzać. Może to być nawet południe. Będę jechał nieznanym mi samochodem, więc nie wiem, jak będzie szybki. Ale furgon przedłużony z podwyższonym dachem to chyba nie więcej niż 120-130.
Bardzo jestem ciekaw tej niespodzianki. Oczywiście też upoważniam PK do podania mojego maila.
Z PK zgadzam się co do zasady, jednakże moda wymaga przeniesienia w czasie i artysta, który by się temu nie podporządkował, mógłby być napiętnowany przez kolegów i część krytyków. Uwaga, że źle ustawia na scenie to szczegół, ale zarzut, że nie wie, iż teraz wszystko należy odpowiednio przenieść, to kompromitacja 🙂
Bobiku, cieszę się, że się cieszysz. Z drugiej strony niepokoi mnie szyk zdania. Czyżby należało mniemać, że donosy to mi wychodzą bezproblemowo? 😳
Stanislawie :niespodzianka bedzie muzyczna, atrakcyjna i dla max 2 osób.
potwierdzę lada dzień, dobrze? pozdrawiam
No nie, z szyku zdania wynika dokładnie odwrotnie: mniejsza o donosy (w domyśle: bo i tak Ci nie wychodzą), najważniejsze, że uśmiechy Ci wychodzą. 😆
Przypomniało mi się:
7 marca (niedziela) w PR2 będzie transmisja Requiem Maciejewskiego w wykonaniu Orkiestry BBC + polscy soliści i dyrygent Michał Dworzyński.
Teraz trochę mi już przeszło, ale to dzieło kiedyś wywarło na mnie ogromne wrażenie.
Inna sprawa, że istnieje tylko jedno jedyne nagranie (ze Strugałą z 1989 r.), a wykonywane też jest bardzo rzadko.
Czka, czka. Potwiedzam. Dlatego ryzykowne jest nagrywanie komputerowe bez obecności.
Bardzo się z góry cieszę, ale dwoje nierozłącznych to nas będzie rzeczywiście. Pozdrawiam i życzę miłego weekendu, bo się do poniedziałku nie odezwę.
Michał Dworzyński stażował w LSO. Ciekaw jestem tego.
No tak próbuję donosić a wychodzi jak Kaczyńskiego donosy na Sikorskiego. 🙁
Największymi donosicielami i tak są korespondenci. Ileż to razy słyszałem „jak donosi nasz korespondent… ” 🙄
Drogi Stanisławie, „mordka” bardzo na miejscu, ale czy nie wydaje się Panu, że artysta, który się ogląda na modę i na to, co inni powiedzą, zamiast robić to, co sam uważa, to… no jakby to wyrazić… hm… sam nie wiem… może ktoś podpowie?
Jedna świetna wiadomość, poza tematem, ale za to jaki deser: płyta z koncertami Grażyny Bacewicz na Chandosie (gra Joanna Kurkiewicz, dyryguje Łukasz Borowicz) dostała w tym miesiącu w Diapasonie Diapason d’or i entuzjastyczną recenzję!
Ja tam całym sercem i ogonem jestem po stronie artystów, którzy się nie oglądają na modę. Sam zresztą świecę przykładem w tym zakresie. Od urodzenia to samo, znoszone futro…
Ale tak sobie na jednym z marginesów myślę, że są takie przypadki, kiedy trudno powiedzieć, co jest skutkiem oglądania się na modę, a co konszachtów z Zeitgeistem, które w końcu tak całkiem naganne nie są. 😉
Szkoda, że tak pózno zajrzalam do komputera, wlaściwie już po dyskusji, a tak chcialam wtrącić swoje trzy grosze.
Wlaśnie między innymi uważalam, że nie należy przenosić akcji w operze czy w dramacie w czasy nam wspólczesne, gdyż jest cala masa rzeczy, które w naszych czasach są anachronizmami, jak wlaśnie problem tak zwanego prowadzenia się. Albo: czy ktoś z Bywalców slyszal kiedykolwiek, żeby rodzic przyszedl do narzeczonej syna żeby prosić ją aby z jakichś tam wzlędów zerwala z chlopakiem. W naszych czasach pani by prostu powiedziala tatusiowi, że to jest ich /jej i chlopaka/ sprawa, o ile nie wyprosila by go za drzwi.
Albo: nie wyobrażam sobie Wesela Figara – jak rozwiązać problem feudalnego prawa pana do pierwszej nocy.
Dlatego jestem za mieszczańskim trzymaniem się epoki, w której akcja się dzieje. 🙂
Z przykrością wycofuję się z obietnicy nagrania dzisiejszego koncertu, a raczej prawdopodobieństwo, że zdążę do domu maleje…
Bardzo przepraszam, mam nadzieję, że ktoś to zarchiwizuje.
Do Pana Piotra Kaminskiego, z calym wielkim i nalezytym szacunkiem:
Wspomniana przez Pana anekdotka o Martinie Arroyo, czarnoskorej spiewaczce z ogromnym poczuciem humoru, przypomniala mi inna historyjke, ktora opowiadal mi przed laty pianista Andre Watts(pol-czarno-skory, jako ze matka byla Wegierka); Otoz Martina i Leontine Price, ktora niestety wielkiego poczucia humoru ponoc nie posiadala, natomiast probowala wyzbyc sie swojego „pochodzenia”, mialy ponoc podrozowac gdzies przez poludniowe stany(Alabama, Mississipi?) znane dawniej z ciezkiej pracy „na roli” murzynskiego spoleczenstwa.
Leontine ze sztucznym „bialym” pogardliwym akcentem pyta w pewnym momecie szofera:
co to jest to biale po lewej i prawej stronie szosy?
Zanim kierowca mial szanse dac jej odpowiedz, Martina z prawdziwie „czarnym” akcentem zaintonowala:
Leontine, nie udawaj, to nie az tak dawno bylo, to tylko bawelna!(ktora byc moze dziadkowie Leontine jeszcze z pol zbierali)
Pozdrawiam pol-czarno, bez cukru
Roman Markowicz
Droga Pani Hortensjo,
Swięte słowa z tym Figarem na przykład, bo nie tylko prawo pierwszej nocy, ale jeszcze i władza sądownicza Hrabiego.
Drogi Panie Romku (ukłony doziemne!),
Tej słodkiej anegdotki nie znałem, choć jedna rzecz budzi we mnie pewną wątpliwość. Jakoś mi trudno uwierzyć, że Martina i Leontyne gdziekolwiek podróżowały razem. Chyba, że na bardzo dużym transatlantyku. Więc gdybym się miał zakładać, to bym powiedział, że wesoła Martina to wymyśliła, a potem puściła w miasto. Ale jeśli tak, to wymyśliła dobrze, zołza jedna…
Całusy
PK
Wracam do dyskusji o warszawskiej Traviacie. Z opinii i wrażeń premierowych, nawet nie oglądając spektaklu, można mieć wrażenie, że nie jest to produkcja artystyczna – lecz wyrobnicza. Świadczy o tym nieprzemyślane przeniesienie akcji we współczesność – co czyni całą historię idiotyczną. Jak świetnie wypunktował to Piotr Kamiński – współczesnęj diwie kabaretowej gruźlica nie byłaby straszna, nie mówiąc o tym, że takim związkiem syna stary Germont zapewne by się chwalił, zresztą kim on może być obecnie. Do tego wprowadzenie celebrytów i basenu w II akcie (czy ktoś wreszcie zanieczyści ten basen) i nonszalanckie potraktowanie akustyki TW – wszystko to świadczy o wyrobniczym charakterze tej „produkcji”. Ale warto było tę Traviatę wystawić choćby po to aby napisała o niej nasza PK,a także aby odezwał się Piotr Kamiński.
Myślę, że nade wszystko warto było wystawić, by usłyszeć p. Kurzak i p. Dobbera. Słyszałem i widziałem p. Kurzak (nie tym razem, nad czym ubolewam) – więc wiem co mówię. A czy reszta zasługuje na tak jednoznaczną ocenę, jak Piotra M.? W tym przypadku byłbym wstrzemięźliwy – przynajmniej do chwili obejrzenia inscenizacji. Pewien margines umowności (to a propos kwestii pulmonologicznej) należy jednak przyjąć i nie traktować wszystkiego literalnie i z lupą w ręku.
Hortensjo – na pytanie zadane Bywalcom odpowiadam: słyszał, a nawet więcej niż słyszał. Ale starym Germontem – dla jasności – nie jestem 🙂
Pani Doroto, bardzo dziękuję za tekst Od rana szukałam po wszystkich stronach internetowych, ciekawa tej inscenizacji, i ani widu, ani słychu. Jest Pani jedyną recenzentką, która pisze tekst po powrocie z teatru – tak czynił Boy, ale dzisiaj tylko Pani została na placu boju – jeszcze raz wielkie dzięki. Pozdrawiam
Szanowna Pani Doroto,
zadziwiło mnie uproszczenie w odniesieniu do tancerzy jakie Pani zastosowała, bo nie zakładam iż Pani ocena wynika z nierozumienia „mediów” i mechanizmów nimi rządzących.
Solista nie przestaje być solistą, będąc celebrytą, tancerz nadal jest tancerzem nawet jeżeli jego nazwisko jest „nazwiskiem” dla bulwarówek (dla tych Kurzak, nie jest „nazwiskiem” i nic w tym zaskakującego lub niepokojącego). Te media dla których Herbuś jest „nazwiskiem” pisały o Herbuś w tytule, te dla których Kurzak, pisały o „Kurzak”. Tak się stało że Fakt a zanim plotkarskie portale „trąbiły” o premierze w Teatrze Narodowym – może to i dobrze, zapewne można by tu długo dyskutować – w tytule dali Herbuś, w tekście pojawił się Verdi, Kurzak, Wygoda…
Tancerze byli wiec tancerzami (skąd oczekiwanie, że inna miała być ich rola?).
Ci którzy wrażliwi są na taniec, zapewne odebrali intencje reżysera, i poczuli (dostrzegli) w choreografiach „jakość”, której balet by nie oddał (tak jak i wspomniane prze Panią „te wszystkie Szabatiny, Maseraki i Herbusie” zapewne nie oddałyby jakości „tradycyjnego” baletu, gdyby oddanie takiej jakości było zamysłem reżysera).
„Jakość” (tancerzy standardowych w zamyśle choreografa wywodzącego się z Teatru Tańca Współczesnego – ciekawe połączenie) w moim odczuciu idealnie się komponującą z całością wizji Mariusza Trelińskiego, faktycznie także dzięki zastosowanym proporcjom. Reżyser mówił do Widza również poprzez ruch sceniczny a rozumienie tańca i wymowy Teatru Tańca Współczesnego pozwoliłoby odnaleźć w tych „paru tam, takich układzikach” puentę scen (matadorzy, zadający śmierć, czemu dzidy nie szpady, w oryginale „cyganki” u Mariusza Trlińskiego wcale nie tancerki kabaretu, nie rewia Moulin Rouge, lecz bardziej Club 54 i tancerki go go – to wszystko ma sens dla odbioru całości), może po prostu tego języka Pani nie zna i zamiast deprecjonować tancerzy skupić się zasadne było na tym co jest Pani bliższe i dla Pani zrozumiałe i w czym i dla mnie jest Pani autorytetem.
Cenie sobie Mariusza Trelińskiego, że mówi do mnie ze sceny wielopoziomowo, obrazem, tańcem, śpiewem, nie koniecznie w tradycyjny dla Opery infantylny sposób. Zdaje się dla takich odbiorców jak ja Treliński tworzy i otwarcie to deklaruje. Przyznaje w wywiadach ze wie, że takie podejście spotka się z krytyką tych którzy przyzwyczajeni są do innej estetyki i bliżsi są bardziej konserwatywnej wizji Opery – i może też stąd wypowiedź Trelińskiego, że się nie przejmuje krytyką. Mówi swoim językiem i wielu mu odpowiada… część rozumie i nawet by chciała, ale uznaje że nie przystoi. Część nie rozumie. Artysta ma prawo, a nawet powinien mówić swoim językiem.
Wrócę jednak do tancerzy bo trochę …a nawet nie trochę, ale bardzo zaskakuje mnie Pani brak szacunku do tych młodych artystów, którzy zachowali się tak jak zachować się powinni, wyszli do ukłonów z zespołem, bo jego częścią byli, nie pretendując do roli „Gwiazd Opery”, co zdaje się założyła Pani, że było ich intencją. Założenie to zdaje się być niczym nie podparte a obnaża płytkość oceny polskiej rzeczywistości medialnej, reguł i artystów w niej tworzących.
Nie „te wszystkie Szabatin i Maseraki”, a Ewa Szabatin i Rafał Maserak, utytułowani tancerze, funkcjonujący także w komercyjnej, masowej rzeczywistości co wcale nie ujmuje im zawodowych umiejętności tanecznych.
Czasem „kultura wysoka” patrzy z zbyt wysoka i tak trochę zapomina o kulturze.
Feliks T.
PS jeżeli Treliński nie zaspokoił potrzeby zapoznania się z urodą Rafała Maseraka, polecam zdaje się już w marcu spędzić choć jeden wieczór po 20-tej z TVN, tam zawsze jest dużo „zbliżeń”.
60 Jerzy – właśnie dlatego, że było do dyspozycji dwoje spiewaków tej miary co p.p. Kurzak i Dobber – można było pokusić się o stworzenie bardziej przemyślanego spektaklu . Dobrze, ze zrezygnowano tym razem z obowiązkowych białych foteli, no ale sakramentalny basen pozostał. Właśnie takie upychanie wszędzie nie wiadomo po co tych basenów świadczy o wyrobnictwie. Poza tym – zbyt dobrze pamiętam fatalnego Makbeta Trelińskiego, nie operowego, który był jednym wielkim fiaskiem i to mimo świetnych aktorów (Gajos i Janda). Niestety, fatalne pomysły reżysera zabiły sztukę.
Piotrze M.
Ja Trelińskiego rozumiem. Za komunizmu w moim mieście nie było żadnego basenu (nie licząc jakichś ersatzów do moczenia nóg). Teraz mamy cztery. Plus lodowisko.
http://ib.frath.net/w/Chopin
Panie 60jerzy, czy to znaczy, że on, Pańskim zdaniem, napatrzyć się nie może?
Zauważam w takim razie, że syndrom ten dotyka również innego reżysera o inicjałach KW. Sądząc po jego lejtmotywach inscenizacyjnych, można by wysnuć wniosek, że nie miał w domu tzw. sanitariów.
Aha, z tym Zeitgeistem, Bobiku : ja to tak sobie myślę, że Artysta Zeitgeista ciągnie, a nie sam się ciągnąć daje jak na sankach, ale co ja tam kurde wiem.
Tu powinienem pewnie mordkę wstawić, ale nie umiem, psiakość (jeżeli wolno się tak wyrazić).
Panie Piotrze, w sprawie mordek 24 h na dobę kompetentnie i bez zbędnego szczekania doradza znajomy pies: http://alicja.dyns.cx/news/Galeria_Budy/samouczek.html
🙂
Panie Piotrze K.
to śmiała hipoteza – wymaga studiów. Ale myśl może iść błędnym tropem. Bo a nuż umysł formował się w domu, w któym był nadmiar tychże. Plus kuweta. Albo na przykład po drugiej stronie ulicy był skład z ceramiką nieartystyczną acz użytkową.
Zeenie: zlituj się nad moimi zajadami
Mnie się zdaje, że ten Zeitgeist bywa ciągnikiem, ale bywa i podszeptywaczem. Takim, co to na spędzie towarzyskim siedzi w kąciku i się nie odzywa, ale jak perorujący Artysta utknie, słowa znaleźć nie może i kilka razy powtarza „no, przecież wiem, kurczę, jak się nazywa to czworonożne, szczekające…”, to Zeitgeist mu cichutko podszeptuje „pies”. „No właśnie, pies!” – puka się w czoło Artysta i ciągnie dalej, przekonany, że mówi wyłącznie własnymi słowami. I nie tak do końca się myli, bo on przecież te słowa miał na końcu języka, a Zeitgeist tylko pomógł mu je wydobyć.
Ale to jest tylko jeden z wariantów układów A. z Z., a bywają oczywiście i stosunki saneczne. 😉
Do robienia mordek jest bardzo dobra stronka, której ja zawsze używam, bo tam na dole jest wszystko w tabelce i proste jak drut. 🙂
http://codex.wordpress.org/Using_Smilies
a co? mam sam cierpieć? mowy ni ma…
Czyta stronę o Szopenie
i na twarzy ma cierpienie…
Kimże, kim osobnik ten?
Czy możliwe, że to zeen? 😯
Dobrze wie, że niemożliwe
lecz stosuje gry chwytliwe
pisze wierszyk o tym i
cicho sobie z zeena drwi
lecz zeen tysz nie w ciemię bity
lubi kiedy i wilk syty
oraz owca, czemu nie,
więc odpowiedź wierszem śle:
Kto to pisał, wiele lat
był z Szopenem za pan brat
Dobry wieczór. Nareszcie w domu. W ciągu dnia miałam tylko sekundkę na dopadnięcie netu i wpuszczenie Maddaleny, którą niniejszym witam 🙂 Witam też innych nowych gości: Poznaniankę jedną i feliksa 🙂
Do tego ostatniego: zgadzam się, że niepotrzebnie wyszło lekceważąco o ludziach, którzy przecież wykonują swój zawód i to przyzwoicie, co dałam również do zrozumienia, acz mimochodem. Za to sorry. Natomiast nie mogę się zgodzić na określenie: „tradycyjny dla opery infantylny sposób”. Co to w ogóle znaczy? Dla każdego coś innego, dla mnie równie infantylny (może nawet bardziej) jest klub go-go. I co z tego? Najważniejsze, czy dany środek spełnia zadanie, czy ma swoje uzasadnienie, czy jego zastosowanie jest sensowne. Dopiero o tym można dyskutować. Pozdrawiam 🙂
Szopena miał za brata,
dostali po dwa lata,
zgodnie je odsiedzieli
w tej samej, ciasnej celi –
już ma Szopen biografa:
„kiedy Kara Mustafa…”
Drogi 69jerzy – naprzeciwko mojego dziecinno-licealnego pokoju w Poznaniu był bardzo wysoki, dymiący komin.
Że też do tej pory nie poinformowałem o tym mojego psy (Bobiku, to nie o Tobie).
Aha, jeszcze mimochodem, z ostatniego Diapasonu. Nareszcie się udało, żeby napisali o wielkiej pianistce kubańskiej, której oczywiście nikt na obchody do Warszawy nie zaprosił, bo pewnie nie podejrzewają jej istnienia. A ja mam na jej temat hopla.
Nazywa się Juana Zayas i gra Chopina jak mało kto na świecie. Nie tylko Chopina zresztą, bo taki np. Karnawał Schumanna, że klękajcie narody. Dwa razy oba opusy Etiud. Raz Preludia. Plus mnóstwo innych rzeczy. Zakupy na Amazonie po cenach umiarkowanych.
http://www.youtube.com/watch?v=_7cCjYGxyCQ
No to teraz już Dobranoc Pani Kierowniczce i Całej Załodze!
P
Niezgorsza faktycznie ta Juana. A ona przypadkiem nie Zając? (To taki sobie żarcik.)
A ja wróciłam z maratonu dzieł wszystkich Chopka na fortepian z orkiestrą na instrumentach z epoki. Miło mnie zaskoczył Kenner w e-mollu, Olejniczak w f-mollu też w świetnej formie, a jeszcze bardziej w dwóch mazurkach zagranych na bis, a Goerner – po prostu rewelacja! Grał całą resztę: Fantazję na tematy polskie, Andante spianato i Wielkiego Poloneza, Rondo a la Krakowiak i Wariacje „La ci darem la mano”. Do tego Orkiestra XVIII Wieku. A na bis Goerner jeszcze zagrał Nokturn c-moll. Dostał długą owację na stojąco.
Dobranoc! 🙂
Pani Doroto Droga – proszę mi wierzyć, że ona wspaniała jest, a niektóre płyty po prostu rewelacyjne.
Ja od lat podejrzewam, że ona z urodzenia Janina Zając, tylko się ukrywa…
Jak sie tego slucha nie na zywo, tylko z puszki, to porownanie starych instrumentow z nowymi jest dosc smieszne. Ohlsson trzymal pedal przez dziesiec sekund i ciagle brzmialo, az publika musiala zaczac kaslac, zeby wreszcie skonczyl, a te stare wybrzmiewaly w sekunde (no, moze w pare).
Niezla ta nasiadowa. Mimo, ze z komputera.
Żeby to prosty pies tym merytorystom czasem dorównał… 🙄
No, mniejsza o to. Chciałem tylko zdążyć przed PAK-iem. 😉
Co do Juany Zayas, to obawiam sie, ze zajacem(Zajacem?) tam w rodzinie nie pachnie.
Poznalem ja na prywatnym koncercie( ja przy klawiaturze, ona jako sluchaczka) i dzieki Bogu, dowiedzialem sie o jej obecnosci dopiero po wystepku: inaczej bylbym potwornie stremowany, bo wiem jak dobrze potrafi grac. Tutaj ma znikomiutka kariere: znaja ja jedynie ci, ktorzy… ja znaja. Zasluguje na wiecej, ale to „wiecej” nie nastepuje.
Do Pana Piotra K.:
absolutnie sie zgadzam z Pana opinia, ze dwie divy razem nie podrozowaly i abosolutnie to mozliwe, ze Martina po prostu lubila sie nabijac ze slynnej(chyba slynniejszej…) kolezanki.
Najwazniejsze, ze opowiadal to rowniez slynny czarnoskory pianista. Czy znaczy to, ze w obecnych lokatorow Bialego Domu wstapi rowniez odrobina poczucia humoru i ze rozpoczna sie traktowac mniej serio? W TO niestety watpie…ale dosyc o polityce!
J. Woś była wczoraj znakomita. Patrzyłem na nią i słuchałem jej wczoraj z podziwem. To od jej wejścia zaczęła się długa owacja na stojąco po drugim przedstawieniu Traviaty.
Jeszcze pod tym wpisem, bo na temat wczorajszego koncertu. Jak dla mnie bomba – nie mogłam się oderwać od głośników! Chopin na instrumentach dawnych to zdecydowanie moja bajka. O ileż ciekawszy świat brzmieniowy, nie tak wymuskany, momentami chropawy, kipiący życiem, ostro zróżnicowane barwy grup instrumentów w orkiestrze plus Erardzik kochany, który każe się wszystkim uwijać 🙂 Był tam wczoraj zlot czarodziejów, aż by się chciało ich wszystkich wycałować za ten koncert, łącznie ze stroicielem! (należały mu się oklaski za ten długi dyżur, zresztą słyszałam, że były).
Były, bo wszystko odbywało się też dość widowiskowo, a facet robił bardzo dobre profesjonalne wrażenie 😉
Wczoraj rzeczywiście wychodziliśmy z koncertu uskrzydleni – i niech żałują ci, którzy wyszli z finału, po drugiej przerwie, bo Goerner na koniec naprawdę przeszedł samego siebie. I po raz kolejny nasuwa się myśl, że potraktowanie go swego czasu przez jury Konkursu Chopinowskiego było tegoż szacownego grona bodaj największą kompromitacją w historii imprezy…
Dzięki Raoulowi za dwa słowa o p. Joannie Woś. Więcej opowiada na forum Trubadura.
Vesper
Nagrałam. Odezwę się na skrzynkę. 😉
Dzieńdoberek Szanownym Państwu. 😀
Szanowna Pani Doroto,
faktycznie i zabieg z tancerkami go-go może być infantylny.
W moim odczuciu Treliński „pozornie kontrowersyjny” ma całkiem dobre wyczucie i tancerki go-go czy nadzy tancerze w scenie orgii w Królu Rogerze „wkomponowani” w obraz i libretto budują uzasadnioną, przemyślaną jakość.
To co pozwoliłem sobie określić jako infantylne w ruchu scenicznym tradycyjnym dla Opery to jego oczywistość. Widzę że Treliński czerpiąc, dzięki takim choreografom jak Wygoda z idei Teatru Tańca Współczesnego chce uciec od dosłowności i banalności (co jeszcze nie do końca się mu udaje, lub na co nie ma jeszcze pełnej odwagi). Mi się te próby jednak podobają.
Co do scenografii zgodzę się, że czasami możliwości techniczne przerastają chęci i wizję… jestem jednak gotów tym razem wybaczyć hałasy jeżdzącej czy demontowane podczas trwania III aktu scenografii. Po takim doświadczeniu ktoś może pomyśli jak ten problem rozwiązać i wyeliminować z korzyścią dla tych którzy przychodzą do Opery słuchać i tych dla których i „obraz” jest ważny, wnosi jakąś wartość.
To o co się jednak boję obserwując tandem Treliński Kudliczka to, to że powoli wpadają oni w pułapkę swojej „jakości”, nie wychodząc poza nią niczym poza coraz to większym rozmachem, scena jednak ma swoje ograniczenia. Myślę, że przed Borisem Kudliczką ciężkie zadanie tj. wyjście z jakości w której czuje się bezpiecznie i nabudowanie na nią czegoś nowego… uświadomiłem to sobie jak przedziwna myśl, której trochę się wstydzę mnie naszła gdy Alfedo przechadzał się po krawędzi basenu – „a niech wpadnie”. Nie chcę powiedzieć, że soliści mają śpiewać i pływać… choć zabieg z basenem by się wtedy bronił, bo tak jako powielony sposób oddania luksusu jest dość banalny i obnaża brak pomysłu i świeżości u Kudliczki, co zdaje się być wyczuwalne dla tych którzy znają jego prace. W pracy twórczej każdego przychodzi taki etap.
Trudno się nie zgodzić że Sébastien Guèze nie zabłysnął, ciężko jednak przebić się przez światło Kurzak i Dobbera. Co do tempa… dla mnie szybkie, ciekawe myślę że idealne w pierwszym akcie – takie jak życie Violetty. W drugim Miguel Gomez-Martinez bawił się pauzami, podobnie w trzecim dając solistom czas i miejsce – co i mnie zaskoczyło tj. także na udane kreacje aktorskie.
F.
Tak, to chodzenie Alfreda po krawędzi basenu też mnie ubawiło 😆
Mnie się podobała i koncepcja, że tempo ma być szybkie, i ta jeżdżąca dekoracja. Jednak zręczny reżyser będzie kazał tej dekoracji jeździć wtedy, kiedy rzeczywiście, jak mi mówił Treliński, „jest głośno”, albo w przerwie między scenami – są sposoby na to, żeby to nie przeszkadzało muzyce, bo rozumiem, że już trochę to wyciszyli. Są też sposoby na to, żeby śpiewaków, gdy wydają z siebie głos, prowadzić raczej w miejscach dobrych akustycznie. Treliński za mało o tym myśli, dlatego twierdzę, że myśli raczej obrazkiem, a muzyka istnieje dla niego gdzieś tam w abstrakcji, nie w realnym kształcie. Zresztą nie było czasu na większe dopracowanie – próby sceniczne zaczęły się kilka dni przed premierą! A swoją drogą, może już nastąpiło stępienie odbioru wynikające z tak różnych miejsc i głośności, w jakich słuchamy muzyki – w aucie, jako tapety we wnętrzach, w reklamach, przez słuchawki – za każdym razem na innym poziomie. Ja jeszcze jestem, można powiedzieć, starej daty – chowana na szacunku dla kształtu, jaki chciał nadać muzyce kompozytor: piano jest piano, forte jest forte, niuanse są niuansami, a jeśli margines, to na sprawy interpretacyjne, a nie na wyciszenie poszczególnych partii tylko dlatego, że reżyserowi pasowało umieścić śpiewaka w głębi sceny, na której można całą La Scalę postawić 😉
A jeszcze a propos duetu Treliński/Kudlicka: już tu wspominałam, że bardzo miło oglądało mi się po przerwie Oniegina, jeszcze z tego – jak by powiedział reżyser – estetyzującego okresu. Ten estetyzm był czymś indywidualnym jak charakter pisma artystów. Rozumiem jednak, że teraz chcą inaczej, bliżej życia. Ale klub czy basen wstawiają do przedstawień już wszyscy. Tym samym rzecz przestaje być oryginalna. I choć mnie w Traviacie nieodparcie śmieszył początkowy pomysł z trumną i światełkami z kuli na początku (motywy wracające i pod koniec), jednak jakoś tam był inny, mniej banalny, przypominający dawnego Trelińskiego.
A teraz wracam na Chopina łono i pozdrawiam wszystkich 🙂
Ps.
może jeszcze dodam jak odbieram tę kulę czy tancerki go-go u Trelińskigo i czemu uważam że nie są infantylne.
Dla mnie tancerki go go są puentą pierwszego aktu, życia Violetty i nie chodzi tu o to że była po prostu prostytutką, lecz o to że była kobietą silną w swym rozumieniu sensu życia, i niewstydzącą się swego hedonizmu, pewną siebie, swych racji, przekonań i rozumienia świata – tancerki go-go ale nie frywolne, wyuzdane lecz silne, wręcz posągowe, wymownie przyjmujące zapłatę.
To daje bazę dla pierwszej przemiany i wcale nie chodzi w moim odczuciu o wstyd (który ktoś skomentował że współcześnie byłby, czy jest nieuzasadniony – ja inaczej to widzę:)) Violetty (w scenie gdzie Alfredo ją upokarza), lecz o lęk, słabość osoby która straciła pewność, której nie rozumiana wcześniej istota miłości przewartościował rozumienie sensu życia. Treliński zdaje się mówić na poziomie uniwersalnym i pokazywać uniwersalność przemiany jaka była udziałem Violetty. Jakoś drugorzędne zdaje mi się wiec rozważanie czy np. gruźlica to jest śmiertelna czy nie i czy bardziej zasadne było osadzenie sztuki w tej czy tej epoce. Gdyż dla mnie ta historia jest wielce uniwersalna i aktualna (co nawet zdaje się podwójnie ciekawe w zestawieniu z tym całym bagażem faktowo, pudelkowym inscenizacji Trelińskiego)
Druga przemiana to miłość do Boga i finałowa scena, gdzie lęki Violetty odchodzą, przychodzi ukojenie i szczęście. Co ciekawe przychodzi to szczęście poprzez symbol jej wcześniejszego życia (kula klubowa) i bynajmniej nie odbieram tego jako ukojenia w dawnej filozofii lecz jako „głos Boga” – twoja droga do mnie była moim zamysłem.
Cieszy mnie, że Opera znajduje także swoją nową przestrzeń. Oby faktycznie nie odbywało się to kosztem jej największej wartości jaką jest śpiew. Treliński zdaje się to ważyć, choć czasem winien faktycznie bardziej uważać.
Ciepło pozdrawiam
F.
W prowadzeniu śpiewaków aktorsko w drugiej obsadzie były bardzo duże różnice w stosunku do premiery, np. Tolstoy nie chodził po krawędzi basenu. Stąd wnoszę, że śpiewacy mieli jednak coś do powiedzenia na próbach co do sposobu interpretacji ról.
Tu jest wypowiedź Pana Trelińskiego, co chciał powiedzieć w Traviacie: 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=ZpvHo5SCuPA
A ja się wypowiem, jak obejrzę dzisiaj wieczorem. 😀
feliksie, ale gdzie w Traviacie w rez. Trelińskiego zauwazyłes cokolwiek wywodzące sie z tradycji czy stylu Teatru tańca Współczesnego (i czemu wielkimi literami?). w nomenklaturze jest gatunek teatru tańca oraz taniec współczesny (nie do końca to samo co modern ale bliski na polskim gruncie). Układy (brzydkie słowo) Wygody były zaczerpniete wprost z choreografii filmu Cały ten zgiełk B. Fosse’a. scenę z matadorami nazwałabym bliższa pantomimy czesto używanej zresztą w inscenizacjach M.T. (Butterfly, Don Giovanni – nawet chwyt z rozciaganym płaszczem-suknią podobny). I na mój gust było to strasznie oczywiste, płaskie i infantyle, podobnie jak rzucanie w nieskończonośc pieniędzmi w Violette przez wściekłego Alfreda. zamiast jednego mocnego gestu zaakcentowanego przeciez przez Verdiego muzycznie mnóstwo żałosnego gniewu w kiepskim stylu. Wszystko to jak dla mnie z cyklu „jak mały kazio wyobraża sobie tragizm”. Wracając do zastrzeżeń Pani Kierowniczki zgadzam sie ze zaangazowanie tanecznych celebrytów było jak góra co urodziła mysz – dla śpiewaków dobrze, ale sama słyszałam jak w kasie opery ktos żądał biletu „na maseraka”. Osobiście gdybym była któryms z tych celebrytow, których klase jako tancerzy towarzyskich zreszta doceniam i szanuję odmówiłabym udziału w takiej chałturze, która odtańczył by balet z powodzniem, a kazdy adept tańca towarzyskiego czy nowoczesnego (nie: współczesnego) po 2 tygodniach prób z zamknietymi oczami. Nijakiej nowej jakosci której bez ich udziału nie mozna by wydobyć z tych „ukaldów” nie zauwazyłam
Obawiam się, niestety, Panie Feliksie, że zupełnym nieporozumieniem jest przekonanie, iż dzieło zyskuje wymiar „uniwersalny”, kiedy się je wyrwie z jej epoki (którą Historia dawno zmetaforyzowała) i wetknie siłą albo w podejrzanej jakości „uniwersalną” abstrakcję, albo w banalny konkret „dzisiejszej” codzienności.
To oznacza, niestety (mówię o zasadach, a nie o tym, konkretnym przedstawieniu), że reżyser nie ufa, z jednej strony, nośności i pojemności dzieła, z drugiej zaś, inteligencji i wrażliwości widza, który bez najmniejszego trudu przekłada wszystkie epoki i wszystkie kostiumy na swój własny czas i doświadczenie. Tak samo, jak muzykę i wszystkie inne sztuki, których nikt nie „uwspółcześnia”, bo nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że istnieje taka potrzeba. Nie istnieje.
Chyba Giorgio Strehler, który wiedział o teatrze i o operze więcej, niż my tu wszyscy razem wzięci, powiedział, że nie ma takiej uniwersalnej i wiecznie żywej prawdy, której nie można wyrazić w chitonie, todze i krynolinie.
Wyrywanie przeszłych dzieł z ich kontekstów, dekoracji i kostiumów jest moim zdaniem nie tylko szkodliwe : jest jałowe i całkowicie zbyteczne. Korzyści z tego nie ma żadnych.
Gdyby założyć, że ludzie nie mają możliwości zrozumienia historycznych kontekstów, „wstawienia się” w nie i odszukania w nich uniwersalnej prawdy bez popadania w anachronizmy, to trzeba by oddać na makulaturę nie tylko całą klasykę literacką, ale i wszelkie współcześnie pisane książki dziejące się w innych epokach.
A jeżeli przeciętnie inteligentny uczeń szkoły średniej potrafi przeczytać, powiedzmy, „Antygonę” bez żadnych przeróbek, motocykli i basenów i zrozumieć, o co w niej chodzi, to dlaczego miałby nagle przestać rozumieć w momencie, kiedy tęż samą „Antygonę” bez basenów ogląda na scenie? Znaczy, dlaczego nie musi się koniecznie uwspółcześniać literatury, ale musi się teatr czy operę? 😯
Bobiku – radośnie merdam ogonem w odpowiedzi na Pańskie hau-hau.
Dodam, że o ile wiem, muzykę Verdiego zagrano w TW-ON tak, jak została napisana. Nikt nie czuł potrzeby jej przerobienia na współczesną modłę. Nikt się nie obawiał, że słysząc smyki i flety, publiczność czegoś nie zrozumie. Nieopodal grali Chopina na starych instrumentach i nikogo to jakoś nie zbiło z pantałyku, wszystko było jasne, zrozumiałe i wzruszające.
W operze zaś mamy w fosie instrumenty dawne (czasem bardzo dawne…) i wypieszczoną stylistycznie interpretację, a na scenie – strach, że jak się Króla Rogera nie przerobi na Scarface’a, a Manon na Marilyn, to widz nic nie zrozumie.
Pamiętam jak pewna wielka aktorka komentowała, złośliwie, ale fachowo, grę koleżanki w pewnym klasycznym arcydziele: „siedzi prozą, a chodzi do wiersza”.
Miała na myśli rzecz dosyć prostą: że w teatrze, nawet bez muzyki, a co dopiero z muzyką (o tym stylistycznym gorsecie pisała nie tak dawno Pani Dorota), jest coś takiego jak styl. On jest w ruchu, w geście, w każdym drgnieniu powieki. A co dopiero w operze, kiedy obok gra muzyka z innego świata, kiedy Gluck pisze klasyczną burzę, a nad sceną wiruje w tym temacie osiem wentylatorów.
Bylam kiedyś na filmie Kochankowie z Werony. I naprawdę podobal mi się sposób w jaki reżyser pokazal dramat wspólczesnych kochanków,nawiązując do Szekspira. Filmu nie trzeba chyba streszczać, zresztą na pewno wielu Bywalców go widzialo. Film byl piękny, mimo uplywu lat pamiętam go dzisiaj, a widzialam go tylko raz w kinie.
Oczywiście trudno w ten sam sposób realizować operę, ale chodzi mi o to, że reżyser w piękny sposób opowiedzial niby ten samą tragedię.
Przepraszam, że się wtrącę trochę obok.
Tak samo, jak muzykę i wszystkie inne sztuki, których nikt nie “uwspółcześnia”, bo nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, że istnieje taka potrzeba. Nie istnieje.
Panie Piotrze, oczywiście – taka potrzeba nie istnieje. Szczęśliwie to dociera do najbardziej zakutych docentów od muzyki, lecz powoli i od niedawna. Jednak parę pokoleń Wielkich Dyrygentów i W. Muzykologów nie robiło nic innego poza uwspółcześnianiem muzyki, żeby była śliczna. Z przerabianiem na dur i moll oraz wygładzaniem rzekomych dysonansów włącznie. Nieprawdaż? 😉
Hortensjo, wszystko prawda. Niech więc pan Treliński napisze sobie nowe libretto i muzykę na ten sam temat i spoko, nie widzę problemu. 🙂
No właśnie. Jak myśmy chcieli uwspółcześnić Chopina, to napisaliśmy mu nowe libretto, a Zamek obiecał skomponować nową muzykę i co, jest jakiś problem? 😎
Droga Pani Hortensjo, rzecz w tym, że film się nazywał Kochankowie z Werony, a nie Romeo i Julia, na afiszu były dwa nazwiska autorów, André Cayatte i Jacques Prévert, nikt Pani nie wmawiał, że to sztuka Szekspira, bo (o ile dobrze pamiętam, sam go widziałem bardzo dawno, ale chyba rzeczywiście był bardzo piękny) kawałki sztuki pojawiają się w filmie wyłącznie jako cytaty, bo bohaterowie mówią poza tym oryginalnym tekstem scenariusza.
To po prostu jedna z wielu wariacji na ten temat, podobnie jak West Side Story. W tym właśnie cała różnica.
Wielki Wodzu, ma Pan absolutną rację. Wielcy dyrygenci dłubali w partyturach jak porąbani, poprawiali instrumentację itd. Mozart przerabiał Haendla, żeby daleko nie szukać, żeby go „przybliżyć współczesnej wrażliwości”.
To akurat było jednak przed Rewolucją Francuską, która, jak to już kiedyś pisałem, jedną ręką paliła klawesyny, a drugą – wymyśliła pojęcie „spuścizny kulturalnej”, czyli zostawiła przeszłości wybór między dwoma adresami : cmentarz/śmietnik albo muzeum.
Dziwi mnie tylko ta dzisiejsza, rozdzierająca sprzeczność: że z jednej strony mamy zdobytą wielkim wysiłkiem wierność (bo jako człowiek siwy pamiętam, jakie awantury o to były jeszcze w latach 70.), a z drugiej – totalną niefrasobliwość wobec tego samego utworu, w tym samym teatrze, w tym samym momencie, uzasadnioną przy pomocy bałamutnej argumentacji, którą wystarczy pstryknąć, żeby z niej śladu nie zostało.
Bo przecież muzyka właśnie dowodzi nam codziennie, że przestrzeń interpretacyjnej swobody jest nieograniczona – nawet przy zachowaniu absolutnej nietykalności samego dzieła. Pewnie, ktoś tam jakąś oktawkę Chopinowi dołoży, żeby basy lepiej zawarczały, ale zasadniczo słyszymy to, co Fredzio napisał. Nikt nie twierdzi, że trzeba to przerabiać, bo co on tam wiedział, gruźlik jeden salonowy, o duszy współczesnego człowieka.
Ktoś Panu obrazy w Luwrze przemalowuje co parę lat? Ktoś Platona przepisuje? Żeby to wszystko „przybliżyć współczesnej wrażliwości”? Dlaczego teatr, we wszystkich jego formach, ma być jedynym miejscem, gdzie takie rzeczy nie tylko robić wolno, ale wręcz ideowo należy? I jaki z tego zysk?
Niech mi kto powie…
Ukłony
PK
Panie Piotrze,
Ja wlaśnie to chcialam powiedzieć, że reżyser nie usilowal udawać Szekspira. 🙂
A, to pycha! Myślę zresztą, że to nawet nie tyle o udawanie chodzi, tylko o się podszywanie.
Ale w tej mierze odnotowaliśmy już pewne postępy. Jeszcze w czerwcu w Operze Paryskiej pan Krzysztof Warlikowski i pan Piotr Gruszczyński wystawili swoją sztukę pod tytułem Król Roger i pod nazwiskami Karola Szymanowskiego i Jarosława Iwaszkiewicza. Pani Dorota obficie tu o tym informowała.
A już w lutym – proszę, w tym samym mieście, ale pewnie z nieco innym dyrektorem, ci sami panowie wystawili swoją kolejną sztukę pt. „Tramwaj, według Tennessee Williamsa”. Czyli jakaś nadzieja jest, że opakowanie zacznie odpowiadać zawartości.
A ja się jutro wybieram na „Tannhäusera” w wersji, która „ucieka od historycznego, średniowiecznego klimatu i umiejscawia akcję w XIX-wiecznym społeczeństwie, z którego, miotany sprzecznościami, śpiewak Tannhäuser chce się wyrwać”. Zobaczymy jak wypadnie ta ucieczka w przód… A nie tak dawno widziałam na własne oczy „La Serva Padrona”, która nie uciekała, była sobie bezczelnie i „anachronicznie” bufiasto-barokowa i przy tym rozkoszna 😀
Jakże mi przykro. Poszłam na operę ze szczerym zamiarem bronienia inscenizacji.
Gdybym miała napisać najkrótszą recenzję, napisałabym:
Traviata Verdiego obroniła się, pomimo wysiłków reżysera.
Artyści śpiewali jakby obok dekoracji i innych ekscesów.
Obrotowa scena zaiste, ja ze starego teatru objazdowego, trzeszczy i zgrzyta, ale niekze ta, jak mówi Owczarek.
Było jakieś liczne grono Francuzów, fanów Pana Dobbera, on i Pani Kurzak – zaiste, świetna rola – otrzymywali gromki aplauz. Byli znakomici.
Bardzo przykro zaskoczyło mnie buczenie części publiczności, kiedy na koniec wyszedł do ukłonów młody odtwórca roli Alfredo.
Jak można później grać, po takim podziękowaniu.
Ja bym chyba już nigdy nie wyszła na scenę.
Odnoszę wrażenie, że Pani Kurzak też się to bardzo nie podobało i nie kwapiła się z wyjściem po raz drugi.
To tyle mojego mądrzenia.
Naprawdę jest mi przykro, bo po Onieginie, na który zabrała mnie Pani Dorota spodziewałam się wysmakowanej, zwłaszcza kolorystycznie, scenografi.
No cóż!
No bo Oniegin, EmTeSiódemecko, to całkiem inna epoka w życiu artystycznym Trelińskiego 😉
Intensywny miałam dzień i nie wiem, co najpierw miałabym właściwie opisywać. Ciekawe rzeczy na Kongresie Chopinowskim? Wspaniałe wrażenia w Filharmonii: subtelną elegancję Demidenki i istny dynamit Kissina? Czy może wzruszającą atmosferę w Domu Polonii (he he, posadzili mnie jednak do fortepianu 😆 )? O wszystkim trzeba by osobno, a ja już padam, więc mam salomonowe wyjście: pójdę spać i powiem dobranoc, zwłaszcza że inni też już pewnie śpią 🙂
Dodam tylko do Pana Piotra, że Tramwaj został Tramwajem, bo spadkobiercy Tennessee Williamsa nie zgodzili się na przeróbki jego twórczości. Biedny Karol nie mógł się już obronić 👿
Pies nie śpi, żeby spać ktoś mógł… 🙄
Hej,czy tam ktoś spiratował PK i nie bacząc na paragraf puści linka na blogu?
Hi hi, na szczęście nie, bo byłoby to przykre dla uszu 😆
Specjalna wiadomość dla łabądka: dziś bodaj o ok. 18:30 ma grać nasz przyjaciel Andrzej P. 😉 Można będzie w necie obejrzeć 🙂
Ja zaraz wychodzę znów na kongres, ale z Barenboima chyba dziś zrezygnuję – łapie mnie katarzysko, jutro ciężki dzień, a nie cenię tego pana aż tak jako pianisty, żeby przez niego zdrowie tracić… W związku z tym pewnie jeszcze raz – przez radio – posłucham Piotrusia 😀
Z tym Tramwajem – Pani Doroto, przykra wiadomość w gruncie rzeczy, bo to oznacza, że nie dobrowolnie, ale pod przymusem. Cóż, dobre i to, choć starsi i pozbawieni czujnych spadkobierców nadal nie mają na co liczyć…
Ja to w Waszym „Le Mondzie” przeczytałam 😆
Jak leciałam bodaj z Nantes, był reportaż (na kolanach) z prób na całą kolumnę, z zajawką na jedynce. Potem to i tak zjechali 😉
Ja już Monda papierowego nie czytam, bo dawniej czytałem w Redakcji, a Redakcji już nie ma. Więc jestem niedoinformowany. A zjechali istotnie. Podobno na premierze, pod koniec, ktoś wrzasnął z jaskółki „Litości!”. Ale potem i tak pisano, że „spektakl podzielił publiczność i krytykę”, jak po naszym niezapomnianym Rogerze…
Może właśnie o to chodziło, żeby p. Gueze więcej już na scenę nie wyszedł, co byłoby z korzyścią dla uszu słuchaczy. Nie jestem zwolenniczką głośnego wyrażania dezaprobaty przy ukłonach, ale tym razem delikwent solidnie sobie zasłużył.
Do PK:dzięki za cynk o Andrzeju P,gra o 17’30.Właśnie go objechałam,że nie uprzedził.Tak więc najpierw posłucham AP a o 19.00 PA.
A na katar czosnek,herbatka z sokiem malinowym i propolis plus.Plus Piotruś.
Przywołali też słowa niejakiej Doroty Szwarcman, że czeka co się z tego nowego Trelińskiego narodzi.
wpisałam się w innym miejscu:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=465#comment-60941
Z premiery Traviaty wyszedłem z podobnymi do Pani wrażeniami. Inscenizacja nie przyniosła nic, co by było warte dłuższych przemyśleń – w porównaniu z wykonaniem partii Violetty przez Aleksandrę Kurzak i Giorgio Germonta przez Andrzeja Dobbera. Trochę tam Treliński poprzeszkadzał śpiewakom, ale nie za bardzo, więc właściwie należałoby nad jego wkładem przejść do porządku dziennego.
Niestety… Recenzji z premiery jak na lekarstwo, a jeśli o czymś można przeczytać – to o inscenizacyjnych zabiegach. Inscenizatorzy – wielcy i mali, odkrywczy i wtórni, znający się na operze i nie mający o niej pojęcia – stali się najważniejszymi bohaterami wszelkich komentarzy. Trzeba przyznać, że pracują na to ciężko, niestety m. in. chwytami pod publikę, autoreklamą, zręcznie zaplanowaną pozorną kontrowersyjnością*) itp. Śpiewacy są na drugim planie. Zgadujmy – czy wielcy artyści będą chętnie występować na warszawskiej scenie wiedząc, że zostaną potraktowani jako dodatek do inscenizacyjnych eksperymentów, a recenzenci rozpisujący się o tych eksperymentach poświęcą ich pracy grzecznościowe wzmianki?
Szukałem Pani recenzji we wczorajszej Polityce – i cóżem znalazł? Notkę o wczesnych nagraniach Argerich (dobrze, że jest!), a o Traviacie – nic. Szkoda…
Z przyjemnością przeczytałem tu opinie o podróżach librett w czasie. Ten lekceważący inteligencję publiczności zabieg stał się tak natrętnie wszechobecny, że rośnie nadzieja na uznanie go za „klasykę” i „standard”, dzięki czemu odstąpienie od niego będzie „nowoczesne” i „nonkonformistyczne” 😉 Znaniecki przenoszący Lukrecję Borgię w czasy Mussoliniego – śmieszne… czasy przecież równie dla większości widowni historyczne, obce, co Renesans. Inscenizator umieszczający Kawalera Srebrnej Róży w dwudziestoleciu międzywojennym (jakieś nagranie na dvd, nie pamiętam szczegółów), a potem bezradny wobec słów Marszałkowej „Szpada! Zabierz szpadę!” – no umrzeć ze śmiechu 😉
Słuchając Aleksandry Kurzak i Andrzeja Dobbera marzyłem o spektaklu, który by – nie unikając mądrej interpretacji ponadstupięćdziesięcioletniego libretta – dał im swobodę pokazania tego, co umieją. Bez turlających się dekoracji, bez podskakującego jak bohaterowie kreskówek Alfreda, bez zapominania, że w TW można śpiewać tylko ze ściśle odmierzonych miejsc, bez dyskotekowej kuli – transportera duszy Violetty na tamten świat. ” ‚Traviata’ to operowy szlagier, melodramat wystawiany we wszystkich operach świata, mile łechcący gusta mieszczańskiej publiczności.” – mówi w wywiadzie Treliński. Myli się, chyba nie bywa w operze na widowni. „Mieszczańska publiczność” dawno znikła i istnieje tylko w jego wyobraźni, bo mu jest potrzebna do „uzasadnienia” inscenizacyjnych wygibasów.
Dobrze byłoby odesłać samozwańczych reformatorów opery na jakieś reedukacyjne kursy, na których dowiedzieliby się dwóch rzeczy: że w sztuce uzasadnione jest tylko to, co jest niezbędne oraz że w operze śpiewakom przeszkadzać nie wolno. Przy okazji redakcje „gazet lub czasopism” można by pouczyć, że współodpowiadają za poziom teatru, koncertów, wystaw. Lekceważenie takich wydarzeń artystycznych jak rewelacyjny (pierwszy w życiu!) występ Kurzak w partii Violetty prowadzi do ucieczki artystów ze scen i galerii polskich. Nie ma recenzji (albo są nie na temat, np. o zabiegach reżyserskich) – nie ma artystów. Oni recenzji potrzebują i występują bardziej dla nich, niż dla pieniędzy.
——————
*) Zbieżność zarzutów z działalnością Mariusza Trelińskiego nieprzypadkowa. Dowody na wyciągnięcie myszy – w powołanym przez Panią wywiadzie dla Przekroju choćby. Zachwytów nad samym sobą tam więcej, niż Pani wymieniła.
octavian – witam. Zgadzam się w stu procentach! Tyle że Treliński jednak bywa na widowni, jeździ po zagranicznych teatrach jako widz. Ale „mieszczańskiej publiczności” zawsze fajnie przywalić, nawet jeśli się wie, że ona nie istnieje. Zgodnie z kalką „epater le bourgeois”. Bardzo mi się podoba sformułowanie „zręcznie zaplanowana pozorna kontrowersyjność” 😆
Moje parę słów w papierowej „Polityce” o Traviacie pokaże się dopiero w następnym numerze. Albowiem premiera odbyła się we czwartek, a nasz Afisz łamie się we środę. Takie prawa tygodnika 🙁
octavianie, swiete słowa o braku recenzji. Cóz – wiekszośc, nawet prestizowych gazet i tygodników zrezygnowała z posiadania własnego recenzenta muzycznego (przynajmniej jesli o muzyke powazna chodzi) – takie czasy… naświecie pełno recenzji, Polska oczywiście wyprzedza swoje czasy i rezygnuje z uswięconej tradycji, wpływu na gusta, formowanie takowych. teatr – owszem, literatura – jak najbardziej, kino – no oczywiście, muzyka pop i awangardowy rockczy inne gatunki – koniecznie. Tylko braku wiedzy na temat muzyki powaznej nikt sie u nas nie wstydzi.
Swego czasu nieodżałowanej pamięci Wojtek Drabowicz po swoim pierszym wystepie w warszawskim Onieginie zapytal mnie czy ukazały sie jakies recenzje bo jego agent nic nie zalazl ale moze źle szukał… Odparlam, ze nie ukazały się, ale jedna bedzie – w Trubadurze…..
Witam – to mój pierwszy komentarz na blogu Pani Szwarcman.
Temat premiery już trochę przebrzmiał ale po obejrzeniu 3 przedstawień i doczytaniu komentarzy do końca poczułem, że chciałbym swoje 3 grosze dodać. Wyszło sporo – raczej 33 grosze ;).
Spektakl mnie zaskoczył bardzo pozytywnie. (Po spotkaniu 19.02 w empiku Junior miałem bardzo mieszane odczucia). Był to bodajże pierwszy spektakl Trelińskiego od czasu wrocławskiego Rogera, który mi się naprawdę spodobał.
Nie chcę zabierać głosu co do oryginalności pomysłów w obecnej inscenizacji (tj basenów, śmigającej w lewo i prawo sceny, czy przechodzenia przez drzwi w trakcie ruchu tejże). Treliński w moim przekonaniu bardzo oryginalny nie był nigdy (że na przykład wspomnę stół pokerowy w Damie Pikowej żywcem wzięty z Czajkowskiego Ejfmana :), czy paski z Matrixa w Rogerze ) Ale czasem potrafi poskładać nawet znane motywy i wygląda to świetnie. I tu mu się moim zdaniem udało. Nigdy wprawdzie nie wiem ile w tym co mi się podoba zasługi Trelińskiego a ile Kudliczki ale…
Po kolei, odnosząc się do najbardziej „bulwersujących” fragmentów zebranych z komentarzy z Tego Bloga i od moich przyjaciół:
Kula: mi się bardzo podobała, prosty, łopatologiczny pomysł ale wydaje mi się, że opera z natury w wizualizacji nie powinna być głęboka intelektualnie.
Biała trumna: mnie ubawiła, trochę jak białe kozaczki obecnych celebrytów polskiej muzyki pop.
Violetta jako artystka kabaretowa: spowodowała, że akcję opery umieściłem w mojej głowie jakoś w czasach przedwojennych kiedy ten rodzaj rozrywki królował. Gdzieś zresztą w wypowiedziach Trelińskiego natknąłem się na stwierdzenie, że Traviata źle prezentuje się w czasach
współczesnych, że jego Traviata jest w stylu retro. Nie znam się na tyle na strojach żeby stwierdzić do jakiego okresu dopasowane one były. (np te różowe dresy tancerzy 🙂 wydają mi się dziwne)
Umieszczenie akcji w latach 20stych powoduje, że przeszłość artystki kabaretowej może oskarżać jeśli się wyobrazi np., że to nie jest Paryż tylko Warszawa a Germont pochodzi z prowincji.
Basen: na mnie nie tyle robił wrażenie luksusu co raczej totalnego odprężenia. Woda działa na mnie absolutnie uspokajająco a to chlupanie wyglądało rewelacyjnie. No i ta poświata bijąca od basenu na tle której widać ogromny cień ojca Alfreda gdy wchodzi drugi raz na scenę.
Prosty zabieg, który na mnie zrobił ogromne wrażenie.
Choroba: tutaj absolutnie niekonsekwentnie mam kilka teorii bardziej współczesnych chorób śmiertelnych. A cóż to że śpiewają o gruźlicy? Ileż do niedawna ludzi leczonych było „na raka”, a bardziej pomogło by AZT. Ale nie wydaje mi się konieczne zastanawianie się nad tym
jaka choroba trawiła Violettę. Chodzi tutaj powiem raczej o wiszącą w powietrzu świadomość śmierci (wiszącą i migoczącą 😉 )
Scena: Nie przeszkadzała mi tak bardzo nawet taka jeżdżąca i hałasująca , bo dodawała dynamiki ruchowi. Dało się to jakoś przełknąć.
Jedynie potworny dyskomfort czułem gdy widziałem artystów śpiewających ze środka sceny (a z tyłu hulał wiatr 🙂 )
Artyści: Chwalić Kurzak i Dobbera już nie zamierzam bo wszyscy to robią.
Druga obsada 26 zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Bałem się takiej Woś jaką miałem okazję słyszeć na premierze Lukrecji gdzie głos miała bardzo zszargany. Tutaj zrobiła parę trików, które mnie powaliły. I Piana i forte jak się patrzy (no i drobiazgi np drugie „Gioir” piano i to bez dziwnego przytrzymywania rąk jak to robiła Kurzak). Nawet głos nierozedrgany jak się to Woś zdaża, no jedynie dziwny, totalny brak dołów. Za to znakomita figura modelki:)
Tolstoy zaśpiewał nieźle choć tam gdzie mógł unikał gór (O mio rimorso końcówka „w dół”). Kruszewski rolę Germonta ma dopiętą na
ostatni guzik.
Z pierwszej obsady zaś Gueze na ostatniej Traviacie (03 marca) śpiewał znacząco lepiej niż na premierze, no może poza I aktem, który równo położył.
Tancerzyki:
Feliks pisze „Ci którzy wrażliwi są na taniec, .. poczuli w choreografiach “jakość”, której balet by nie oddał” Śmiem twierdzić, że jestem wrażliwy na taniec całkiem mocno.
Komentarze tego typu zdradzają brak rozeznania w obecnej formie zespołu baletowego TW. A dokładnie to od 29 kwietnia 2009 Polsiego Baletu Narodowego.
Od czasu Krzysztofa Pastora zespół jest w świetnej formie i prezentuje bardzo wysoki poziom nie tylko w „tradycyjnym” (tzn chyba chodzi o taniec klasyczny) balecie. Jego (Pastora) ostatni spektakl „Kurt Weil” pokazuje niesamowite możliwości zespołu Baletu Narodowego w niesamowitym kolażu stylów tańca prezentowanych do muzyki Kurta Weila (dodam, że śpiew w trakcie baletu jest na żywo niestety serwowane jest wzmocnienie przez mikroporty).
Treliński na spotkaniu 19 lutego powiedział, że „tancerze naszego zespołu nie czują się tak dobrze w tym swoistym dla współczesnego tańca ruchu” . Bardzo nieelegancki komentarz z jego strony. Ja rozumiem, że może go to zabolało że Pastor postawił na swoim i spowodował wydzielenie instytucji Baletu Narodowego spod jego jurysdykcji ale mimo wszystko paskudne zagranie.
Jakby tego wszystkiego było mało to zespół „tancerzyków-celebrytów” na premierze tańczył: przede wszystkim nierówno a po drugie, moim subiektywnym zdaniem bez polotu. Nie wniosło to żadnych wartości.
Coś pozytywnego na koniec.
Kreacja roli Alfreda: To bardzo ciekawe, kiedy zobaczyłem na premierze Gueze to denerwowało mnie jego rzucanie się po scenie. Potem zobaczyłem Tolstoya i potem znów Gueze i stwierdziłem że Treliński złapał na reszcie żywego Alfreda, który przez swoją huśtawkę nastrojów kilka lat temu, na początku mojej przygody z Traviatą wydawał mi się nierealny. Potem przestałem analizować realizm postaci w operach w ogóle 😉
Edrisi – witam i dzięki za 33 grosze 😉
Miło poczytać, nie zauważyłam wcześniej.
Ciekawe są różne głosy i odbiór.
W sprawie łuny z basenu.
Ja siedziałam na balkonie i z mojej perspektywy widziałam piaskownicę oklejoną niebieską folią i wypełnioną niewielką ilością wody. Nie widziałam efektu, który zrobił wrażenie na Edrisi.
Widocznie to był efekt dla ‚droższych’ gości. 😉
Mnie denerwowała tandeta scenografii, np. głuchy łomot nóg miotającego się po drewnianym podeście Alfreda.
Zresztą to skakanie z podestu o mało źle się nie skończyło, bo w pewnym momencie prawie się wywrócił.
Ale to szczegóły drugorzędne wobec piękna głosów.
Utożsamiam się z opinią Octaviana. 🙂
Słuszna uwaga – tak było zawsze (od M. Butterfly – skądinąt pieknej) ze inscenizacje tandemu Treliński – Kudlicka sa dla gości z parteru ew. amfiteatru. Z balkonu, a juz nie daj boże z bocznych miejsc nie widac często albo ciekawych a nawet waznych rezysersko scen i elementów. W Orfeuszu połowy akcji nie sposób było dostrzec – albo korytarza albo stołu gdzie Eurydyka się zabija, po Traviacie koledzy pytali mnie jak mi sie podobała „dykta” z prawej strony w scenie z basenem – nie wiedziałam o jaka „dyktę” chodzi – może i dobrze 🙂 Pewnie jeszcze wiele do mnie nie dotarło z braku widoku no ale cóz – przeciez zapłacilam tylko 40 zł za bilet, w dodatku sama go sobie kupiłam, a nie dostalam za darmo…. A na serio to rzeczywiście jakos scenografia w Traviacie wyglądała na „tandetną” i nie wiem co jest tego przyczyna – moze światło?
Z mojego wysokiego miejsca nie widziałem „psychodelicznych wizualizacji” (Jacek Hawryluk) w II Akcie, uciekły mi też kawałki zakończenia duetu Violetty z Germontem, znikali w prawej kulisie.
Tandetny wydał mi się podest z basenem, niezbyt porządnie wyglądała dekoracja w III Akcie. Te najważniejsze (dla Autora), jeżdżące – były technicznie wykończone lepiej (poza perkalikową zasłonką w głębi sali kabaretowej i tekturowym korytarzem po prawej). Diabli wiedzą, czy nie miały być trochę tandetne… Co innego nie podobało mi się zdecydowanie: lewa dekoracja była zupełnie zbędna, jakby wepchnięta na siłę, żeby było więcej jeżdżenia. Chaotyczna, przegadana, niefunkcjonalna i do tego fatalna akustycznie. Łazienka też nie nagrała się dość, żeby się usprawiedliwić. No tak, tylko że zostałyby tylko – sala kabaretowa i salonik, nie byłoby już efektu karuzeli ze wstecznym biegiem… Ups, zaczynam inscenizować za kogoś – stop 😉
Ja też nie widziałam w II akcie „psychodelicznych wizualizacji”, a siedziałam na parterze 😯
Obejrzałam Traviatę w środę, znając już opinię pani Gospodyni i blogowiczów. Opera bardzo mi się podobała (ale plakat ją reklamujący w ogóle), wzruszył mnie głos pani Aleksandry Kurzak. Natomiast trochę denerwował mnie trzeci akt, to ciągłe padanie na scenę. Żeby jeszcze od czasu do czasu na jakąś sofę, a tu ciągle twarda podłoga. Miałam też wrażenie, ze pani Kurzak męczyła się w butach na bardzo wysokich obcasach. Czasem zamiast na śpiewaniu musiała się skupiać na chodzeniu.
Najważniejsze, że dała radę 🙂
I wspaniałe, że mieliśmy tu ją w takich ilościach, jak chyba nigdy dotąd!
Hmmm… Trzeba spytać Jacka H. co bierze. Ja też chcę widywać „psychodeliczne wizualizacje” 😉
Wizualizacje były w II akcie, takie ruszające się szare mazaje w dużych ilościach na jasnym tle. Na lewej i całej tylnej ścianie. Nie pamiętam tylko w którym momencie.
A propos zauważania szczegółów oraz wcześniejszego tematu recenzji w różnych pismach – przeczytałem w Tygodniku Powszechnym barwną 😉 recenzje Traviaty. Jak autor wszystko to o czym napisał wypatrzył w spektaklu to ja czuje się maluczki 🙁
Tu jest część tekstu z Tygodnika, reszta ukaże sie za tydzień:
http://tygodnik.onet.pl/33,0,42212,spowiedz_celebryty,artykul.html
Ja jeszcze nie przeczytałam recenzji, ale widzę, ze jest sążnista.
Uroczo jest, poczytać wypowiedzi na temat tej inscenizacji i wypowiedzi na temat twórczości Trelińskiego po trzech latach. Szczególnie zabawnie brzmi dziś recenzja z Tygodnika, w której recenzent tak dobrze rokuje dokonaniom Trelińskiego.