O pożytkach życia bez telewizji

Cóż to się musiało wyrabiać w tej Tymoszówce! Wieczorami w salonie dworu Szymanowskich zbierała się młodzież z rodziny bliższej i dalszej, w większości utalentowana artystycznie, i wyżywała się wystawiając domowym systemem opery, od Fausta Gounoda poprzez Salome Richarda Straussa po Tetralogię Wagnera, odgrywała modne wówczas żywe obrazy, odstawiała parodie i kabarety. Zachowały się zabawne zdjęcia i wspomnienia, m.in. Jarosława Iwaszkiewicza.

Karol wodził rej. I muzycznie, i parodystycznie. Miał wielkie poczucie humoru. Jednocześnie komponował utwory bardzo poważne, młodopolskie z ducha. Ale w gruncie rzeczy sam się z nich trochę nabijał – miał dystans do siebie. O swojej I Symfonii mówił „monstrum kontrapunktyczno-harmoniczne”, nie lepiej było z II Symfonią. I właśnie pomiędzy nimi, mając 26 lat, popełnił coś zupełnie z innego świata. Albo raczej z innej operetki.

Pojechali z Grzegorzem Fitelbergiem do Wiednia, gdzie sobie dość obficie korzystali z uroków miejskiego życia. I wtedy przyszło mu do głowy, żeby napisać operetkę dla zarobku. Nie liczył, że podbije Wiedeń, raczej nastawiał się na polskie sceny. O tekst zwrócił się do śpiewaka Juliana Maszyńskiego (syna kompozytora Piotra), występującego pod pseudonimem Krzewiński, wiedząc, że ten pisuje również libretta. Powstała zabawna historyjka, z której znamy dziś tylko zręby – zachowały się tylko fragmenty muzyczne, bez mówionych dialogów. Do współczesnego wykonania trzeba było je dopisać.

No i powstała Loteria na mężów czyli Narzeczony nr 69. Ale zaraz później kompozytor zaczął odnosić sukcesy „poważne”, Fitelberg także – i już nie wypadało się do dziełka przyznawać (choć i tak miało się ukazać pod pseudonimem Whitney). Co więcej, Ficio pilnował wizerunku przyjaciela, by już więcej mu się takie błahostki nie przytrafiały. Karol w późniejszych latach znalazł nawet libretto do kolejnej zabawnej sztuczki i próbował Ficia przekonać: „Nie mogę ciągle być taki uroczysty jak w Stabat czy Rogerze, to bardzo męczące (…) Muszę trochę się muzycznie wyśmiać”. Nie uchodziło…

Może nie mielibyśmy polskiego następcy Johanna Straussa. Prędzej Richarda Straussa, bo między nimi ta operetka balansuje – są w niej jak najklasyczniejsze numery, walce, kuplety, marsze, a nawet cake walk i maczicza, jest pieśń „indyjska” (czyli indiańska). Ale muzyka jest lepsza niż w tradycyjnej operetce, ma o wiele ciekawsze harmonie, czasem z Richarda właśnie. Melodie też dają się zapamiętać i wygląda na to, że Szymanowski mógłby pisać przeboje…

Po stu latach wreszcie utwór został wyciągnięty z szuflady i wystawiony przez Operę Krakowską w reżyserii Józefa Opalskiego, pod batutą Piotra Sułkowskiego, ze scenografią i kostiumami Agaty Dudy-Gracz. Nie wszystkie głosy brzmiały rewelacyjnie, ale cały czas publiczność się śmiała. Miejmy nadzieję, że ten kawałek będzie się grało. Jego istnienie zupełnie zmienia spojrzenie na Szymanowskiego. „Ale nam Karolek wyciął numer!” – powiedziała p. Teresa Chylińska, muzykolożka, która o Szymanowskim wie wszystko i to dzięki niej rzecz w końcu wystawiono. No rzeczywiście.

A skąd taki tytuł wpisu? Spróbujmy sobie wyobrazić salon państwa Szymanowskich z telewizorem na honorowym miejscu. Czy wszystko to by się wydarzyło? Nierealne. Dlatego dobrze nie mieć telewizji – trzeba wtedy samemu być twórczym 😀

PS. Jutro lecę na jeden dzień do Wilna – po to, by wysłuchać recitalu Rafała Blechacza. Wyjazd organizuje Orlen, który od dawna Rafała sponsoruje. Cóż, znowu wygląda na to, że jestem w układzie 😆