Wpis ptaszkową porą

Blogowisko mi popadło w nastrój krotochwilny – to znak, że przydałby się jakiś lżejszy, letni temacik. No to proszę bardzo.

Rozptaszkowało się na sąsiednich blogach – u Pana Piotra i u Owczarka (pozdrawiam Alicję, Pana Lulka, Misia2 i Wojtka z Przytoka). Drozdy, słowiki, kwiczoły, skowronki… czegóż chcieć jeszcze! Ja też wysłuchuję ptasich koncertów u siebie na Kabatach; i tu bywa prawie tak, jak pisze (z prawdziwym talentem literackim) na swoim blogu Hoko we wpisie „Ptasia orkiestra”.  Skowronek przywodzi mu na myśl „jakieś muzyczne wariacje, jakąś wielką ponadczasową kompozycję, swoisty kosmos dźwięków zawieszonych w trwaniu„.

Ja wpadam w podobny nastrój chodząc po lesie. Ostatni raz w ten weekend. I przypomniało mi się na tym spacerze to, co tu swego czasu napisał Witold: „Wyobraźmy sobie, że do lasu wchodzi zwykły człowiek z ornitologiem. Nie przeczę, że ten zwykły miłośnik lasu nie będzie zachwycony śpiewem ptaków i to nawet bardzo. Ornitolog będzie słyszał jednak zdecydowanie więcej, a przez to będzie miał sto tysięcy szans więcej, aby w pełni przeżyć leśną symfonię”. Zastanawiam się: czy rzeczywiście?

Na ptaszkach i ich śpiewie nie znam się za bardzo, umiem tylko ziębę odróżnić, no i może jeszcze kosa, o kukułce i dzięciole nie mówiąc (w dzieciństwie interesowałam się raczej roślinkami). No, ale od czego Internet? Teraz wchodzę sobie na strony z ptasimi głosami i uczę się, jak się odzywa drozd, kwiczoł czy wilga. No, ale kiedy już będę rozpoznawała wszystkie ptasie odzywki, czy rzeczywiście będę lepiej przeżywać leśną symfonię? Chyba niekoniecznie. To raczej będzie zgadywanka, który z solistów właśnie się odzywa, a w tym zgadywaniu szczegółów umknie mi całość. Myślę sobie więc: ech, trzeba byłoby tu być Olivierem Messiaenem. I tu dotknę (bo przecież we wpisach blogowych można tylko dotykać) kwestii mimesis.

Dlaczego kompozytorzy naśladują ptaszki i inne odgłosy przyrody? Każdy zapewne miał swoje powody. Clement Jannequin w chóralnym „Le chant des oiseaux” – po prostu dla żartu muzycznego, podobnie jak w innych dźwiękonaśladowczych utworach, np. „La bataille de Marignan”, w której naśladuje się bitewne odgłosy. Kompozytorzy barokowi, jak Couperin imitujący słowika na klawesynie czy Vivaldi naśladujący szczygła w znanym koncercie fletowym lub inne ptaszki i odgłosy przyrody w „Porach roku”, malowali dźwiękami muzyczne obrazki, by było miło i ładnie. Beethoven w drugiej części VI Symfonii „Pastoralnej”  przywołuje głosy kukułki, przepiórki i skowronka dla „obudzenia się pogodnych uczuć po przybyciu na wieś”. A wspomniany Messiaen? To przypadek szczególny.

Ten jeden z najwybitniejszych francuskich twórców XX wieku miał wielką wiedzę ornitologiczną – była to jego pasja. Miał również inną właściwość: synestezję, czyli kojarzył brzmienia z kolorami. A przy tym był katolickim mistykiem. Jego omówienia własnych utworów – a pisywał je chętnie, bo chciał, by słuchacz był świadomy – pełne są opisów, jaki to ptaszek (instrumentalnie imitowany) w którym momencie się odzywa, w jakim który fragment jest kolorze i do jakich słów liturgii czy do jakich idei się odnosi. Te teksty czasem bywają mało strawne, mają coś z dewocyjnego kiczu, ale mają też swoisty urok. Choć większy urok, a czasem wręcz wielką moc ma sama jego muzyka.

Dla jednych więc ptaszki śpiewają ku pogodzie ducha, dla drugich – na chwałę Bożą. Jedni mogą to łączyć, a nawet utożsamiać, inni niekoniecznie. Ale zawsze miło posłuchać leśnej symfonii. I tu nawiążę na koniec do poprzedniego tematu: kiedyś w łańcuckim parku nagrałam kosa, jak improwizował sobie przez dobrych parę minut. Free jazz się nie umywa! 😀

PS: Jaruta: a propos wpisu u Pana Piotra – ja też miałam śpiewającego pieseczka. Najbardziej lubił mi towarzyszyć głosem, gdy grałam na pianinie wariacje „Nel cor piu” Beethovena. Czasem też „rozmawialiśmy” – auuu – auuu! Niestety już go nie ma… 🙁

PS2: luna: wszystkie programy z cyklu „Co tu jest grane” Waldemara Malickiego można obejrzeć w Internecie, na stronie itvp.

PS3: passpartout: właśnie o to mi chodziło! Ja przez całe wczesne dzieciństwo dawałam w domu regularne koncerty składające się z improwizacji, potem opowiadałam, o czym były (wcześniej rysowałam program ze spisem utworów). To był cały zabawny i sympatyczny rytuał, oczywiście w jakimś momencie wygasł, ale co dał, to dał.